Tak czy owak: przepraszam. Podczas mojej nieobecności nazbierało się niemało szkaradnie pachnących kwiatków, które wkładam do jednego wazonu, albowiem te ich barwy rozmaite dziwnie mi współgrają. Oto - na początek - przeczytałem swego czasu z uznaniem informację, płynącą z leszczyńskiego klubu, który przed meczem półfinałowego nieporozumienia ligi z przedrostkiem zadeklarował rycersko, że Przemysław Pawlicki nie jest brany pod uwagę przy ustalaniu składu, gdyż ma niedoleczoną kontuzję, ergo jego występ mógłby spowodować pogłębienie urazu. Pomyślałem zaraz, że w jednym z klubów, które mam honor darzyć bezinteresowną sympatią (żywą od 1978 roku...), doszła do głosu roztropność.
[ad=rectangle]
Nie znoszę bowiem żużlowej bohaterszczyzny, polegającej na wsiadaniu na motocykl z nogą w gipsie, usztywnioną ręką, środkami przeciwbólowymi w żołądku albo z blokadą, krążącą w żyłach. Nie znoszę, bo stoję na stanowisku, iż o ile w ogóle sport jest dla ludzi zdrowych, o tyle na żużlu, gdzie każdy błąd grozi najgorszymi skutkami - śmiertelnymi! - ryzyko z definicji lokuje się na tak wysokim poziomie, że nie ma doprawdy sensu dodatkowo go powiększać.
Jeszcze jednak dobrze nie nacieszyłem się ową mądrością z Leszna rodem, a tu czytam, że nie do końca wyleczony Przemek jednak dostał powołanie - i niewiele później znajduję w sieci publicznej jego deklarację, iż "Niezaleczona kontuzja nie była powodem przegranych biegów". Litości... Niezaleczona! Tym bardziej się wściekam, że wiem, na czyje miejsce wskoczył. Duńczyka, który przechodził rehabilitację po urazie obojczyka! Czyli mądry Bjerre, a niemądry starszy Pawlicki?
Ale nie tylko Przemek pojechał w meczu z Tarnowem nie będąc w pełni sił. Jego brat - o czym z uznaniem donoszono z Leszna - w tych samych zawodach startował z bolącym kręgosłupem i uszkodzonym nadgarstkiem - bez gipsu, zdjętego po próbie toru, za to na tabletkach przeciwbólowych. Tu już nie żebrzę o litość, tu proszę o minimum rozumu!
Mam świadomość, że w obliczu meczu o niemal wszystko w klubie mógł zapanować małpi rozum, a źle rozumiane wezwanie "Wszystkie ręce na pokład!" święciło tryumfy: jesteś sprawny czy nie, musisz jechać i ratować nam szanse na finał! Rozumiem, choć brzydzę się taką logiką. Dla mnie najważniejsze jest i będzie zdrowie zawodnika - zdrowie i sprawność. Mam gdzieś hart ducha, poświęcenie i podobnej proweniencji fintifluszki, których naoglądałem się i nasłuchałem w życiu dość - również od zawodników, których odwiedzałem potem w szpitalach oraz zakładach rehabilitacyjnych, i których oglądałem w roli posesjonatów wózków inwalidzkich. Nie ma takiego "dobra klubu", którego byłoby warte życie i zdrowie sportowca!
Od półfinału w Lesznie minął jednak tydzień - i co oczy me błękitne dojrzały? Znów wypowiedź Piotra Pawlickiego, cieszącego się publicznie, że rewanżowy mecz w Tarnowie został odwołany.
Talenciak przyznał bez ogródek, że wciąż nie czuje się najlepiej, nie jest w pełni sił (ból miednicy, problemy z nadgarstkiem). Nie mam wątpliwości, że gdyby nie spadł deszcz, wyjechałby na tor i wojował, jak umie najlepiej, jak mu ambicja podpowiada. Ufam, że udałoby mu się wrócić do domu w zdrowiu - nie mam jednak pewności, czy nie spełniłby się najczarniejszy (i wcale nie hipotetyczny, lecz jakże często sprawdzający się) scenariusz: dziura w torze, szarpnięcie motocykla, obezwładniający ból niedoleczonej ręki, prąd idący od potłuczonej miednicy - mroczki w oczach i... Wolę tego nie rozwijać.
Żeby była jasność: nie mam nic ani przeciwko braciom Pawlickim, ani w ogóle zawodnikom (zwłaszcza młodym), którym wydaje się, że są nieśmiertelni, niezniszczalni i mogą wszystko - jeśli tylko tego bardzo chcą. W końcu sam mam co nieco za uszami: np. niegdysiejsze samotne wędrówki po Bieszczadach, podejmowane w październiku, kiedy góry pustoszeją. Nie brałem nigdy pod uwagę wypadku i miałem wiele szczęścia, że istotnie do niego nie doszło. Ale gdybym tak - maszerując wedle mapy i na azymut nieoznakowanymi ścieżkami - stąpnął źle i złamał nogę? Niewykluczone, że do dziś kości idioty samotnika, ogryzione przez wilki, leżałyby gdzieś na pustkowiu. Bo przecież w tamtych zamierzchłych czasach wynalazku w postaci telefonu komórkowego nikt nie znał, ratunku wezwać nie miałbym jak; na całodniowe pętanie się po nieodwiedzanych zakątkach brało się paczkę papierosów, zapałki, trochę chleba i jedną konserwę - bo przecież marszruta tak była zaplanowana, aby wrócić do cywilizacji wieczornym autobusem...
Nie jestem więc święty, tak jak święci być nie mogą ryzykujący życiem nie tylko swoim - bo i współzawodników - żużlowcy. Ale przecież wokół nich krążą rozsądniejsi, bardziej doświadczeni ludzie. Działacze, menedżerowie, przede wszystkim zaś lekarze. Naprawdę wszyscy oni mają czyste sumienia, że zezwolili Pawlickim na udział w meczu z Tarnowem w Lesznie i nie widzieli przeciwwskazań dla występu Piotrka w Tarnowie? Jeśli tak – to współczuję. Albo podziwiam; z nutką pogardy jednakże. Dawno nie byliście, Czcigodni, na pogrzebie żużlowca? Nie odwiedzaliście sparaliżowanego po wypadku na torze? Wierzyć się nie chce!
Inne kwiatuszki mocno śmierdzące wyrosły w Gorzowie i Tarnowie. Areopagi były tam liczne i dostojne, sędziowie, komisarze toru, członkowie jury - i co? Internet wciąż huczy (podobnie zresztą jak w sprawie niedoszłego meczu w Grudziądzu). Jedni chcieli jeździć, inni nie; ci są zdania, że za odwoływaniem meczów kryją się machlojki, inni płoną świętym oburzeniem. Tu formułowane są zarzuty, że do przygotowywania nawierzchni zabrano się za późno bądź niefachowo, tam oskarżenia są w całości odpierane. A co w tle? Kolejne areopagi: bo nad meczowym sztabem (o ile mi wiadomo, nie podejmującym się działać pro publico bono, jeno za wynagrodzeniem) stoi spółka, nad spółką główna komisja, a nad główną komisją (która - śmiem twierdzić - ponad pracę na rzecz ratowania coraz bardziej rachitycznej, wbrew pozorom, dyscypliny, przedkładać zaczyna osobisty lans) wszechpotężny prezes PZMot.-u. I kto w tej piramidce jakie ma uprawnienia? Kto ma autorytet - nie papierowy jeno niekwestionowany?
Oczywiście, można powiedzieć, że się czepiam niewinnych profesjonalistów, dających z siebie wszystko (albo i jeszcze więcej) dla dobra sportu żużlowego; proszę bardzo. Ja jednak uważam, że tylko w źle zarządzanej federacji możliwe są takie nieustanne zamęty i takie rozmywanie odpowiedzialności za wszystko.
A na koniec rozliczeń z czasem szczęśliwie przeżytym: jakże mi przykro, że Fenicjanie wynaleźli pieniądze... Gdyby ich nie było, może uniknęlibyśmy sytuacji, w których wielcy kiedyś zawodnicy rozmieniają swe legendy na bardzo drobne grosiki? Nomina sunt odiosa, ale nawet gdyby nie były, i tak wiadomo, o jakich gwiazdorów chodzi. Lecący na łeb, na szyję w hierarchii wyników nie mogą snadź ogłosić odejścia, bo wciąż znajdują się jelenie z pękatymi portfelami, miast wydawać swą forsę na szkolenie młodzieży, napraszające się przebrzmiałym sławom z ofertami kontraktów. A ci? No cóż: trzeba mieć wiele ładu wewnętrznego (że się tak delikatnie wyrażę), aby zrezygnować z możliwości przytulenia do łona jeszcze jednego miliona - czy dwóch milionów - złotych…
Bo w końcu, jak jeszcze przed wojną wyznał bankowy kasjer, skazany na 5 lat więzienia za kradzież miliona: kto mi znajdzie na wolności posadę, na której zarobię dwieście tysięcy na rok? Za milion albo dwa można udawać, że nie słyszy się pogardliwych gwizdów i okrzyków. I po co ci Fenicjanie wpadli na swój pomysł?
Waldemar Bałda