Walka działaczy trudniejsza, niż zawodników na torze - rozmowa z Jarosławem Dymkiem, menedżerem Włókniarza

Nie tak miał wyglądać ten sezon w wykonaniu Lwów. Poczynania tej drużyny determinowały pieniądze, a raczej ich brak. M.in. o tym, o rozgrywkach, czy o Unii Leszno rozmawialiśmy z Jarosławem Dymkiem.

Mateusz Makuch: Przed sezonem rozmawialiśmy w zupełnie innym tonie. Chyba nie sądziłeś, że spotykając się ze mną po rozgrywkach sytuacja Włókniarza będzie tak kiepska.

Jarosław Dymek: Przede wszystkim nie liczyłem, że się spotkamy, bo każde spotkanie z tobą to dla mnie męka (śmiech). Ponadto miałem wątpliwości co do tego, czy wytrwam w klubie do końca sezonu. A tak już zaczynając na poważnie, absolutnie nie przypuszczałem, że dojdzie do takiej sytuacji. Mieliśmy mocny skład i większość ekspertów przed sezonem stawiało nas w roli kandydatów do medali. I wiadomo jak to jest, gdy pompuje się balonik. U nas było to odczuwalne. Od początku mieliśmy jednak pod górkę. Zaczęliśmy bez kontuzjowanego Michaela Jepsena Jensena…
[ad=rectangle]
A jeszcze wcześniej urazu na motocrossie nabawił się Grigorij Łaguta.

- No tak, ale mieliśmy za niego "ZZ-tkę". Przy tej okazji też wiele osób wątpiło, czy papiery są załatwione, jak to zwykle w Częstochowie bywa. Jednak wszystko zostało dograne.

Ale obaj dobrze wiemy, że prawda jest taka, że rzeczywiście dokumenty w sprawie zastępstwa zawodnika skompletowano na przysłowiowe za pięć dwunasta.

- Ale nie z winy klubu. Niestety, oczywiście nikogo nie obrażając, często jest tak, że zawodnik myśli tylko o wystawieniu faktury. Nie mówię tutaj akurat typowo o Grigoriju Łagucie. Często jednak takie kwestie organizacyjno-logistyczne są załatwiane na ostatnią chwilę. Tak też było w tym wypadku, aczkolwiek nie było sytuacji aż tak napiętej, że trzeba było robić w gacie, bo było pewne, że to będzie dograne. Ostatecznie była "ZZtka", jednak brakowało Jepsena Jensena, który nabawił się kontuzji podczas sparingu z Wrocławiem.

Po kolizji z Mike'iem Trzensiokiem.

- No tak. Kiedy wypada ci podstawowy zawodnik ze składu to mogą pojawiać się pewne problemy. Potem już wszystko się tak potoczyło, że ja jako osoba związana z klubem od lat, emocjonalnie podchodząca do swoich zajęć, nie chcę tego zbytnio wspominać. Mam w swojej wideotece wszystkie mecze z naszym udziałem, które transmitowała telewizja. Jednak jeszcze ani jednego nie obejrzałem. I nie wiem, czy obejrzę.

Jednak zaczęliście dobrze, bo w Lesznie powalczyliście, drużyna pokazała ambicję.

- Było widać ambicję i zaangażowanie. Mimo porażki ten mecz pozwalał napawać nas optymizmem przed kolejnymi pojedynkami. Zaczęło się dziać dobrze w Gdańsku, gdy wystąpiliśmy po raz pierwszy w pełnym składzie. Odnieśliśmy pewne zwycięstwo. Wówczas zrodził się hurraoptymizm ze względu na wynik sportowy, ale jednocześnie zaczęły się problemy natury finansowej. Skończyliśmy na siódmym miejscu, po problemach i kłopotach.

To siódme miejsce nie dało wam gwarancji startów w Ekstralidze, gdyż licencję nadzorowaną klubowi wstrzymano.

- Działacze stanęli chyba do trudniejszej walki, niż zawodnicy na torze podczas sezonu. Trzeba jednak jasno powiedzieć, że tu nikt nie siedział z założonymi rękami. Prezes Dariusz Śleszyński rzeczywiście dawał z siebie wszystko i robił, co było w jego mocy. Nadmienię w tym miejscu jeszcze coś takiego, że kiedy były wyniki, kiedy Włókniarz osiągał dobre rezultaty, to drzwi klubowe praktycznie się nie zamykały. Przewijało się wiele osób. W trudnych chwilach została nas garstka ludzi, która musiała się wspierać. W stronę prezesa wielkie słowa uznania za walkę do końca. Pomagali mu w pocie czoła Arek Zaręba z działu marketingu i dziewczyny z sekretariatu Agnieszka i Magda. Na pokładzie zostało nas niewielu. Mimo bardzo ciężkiej sytuacji nie załamywaliśmy rąk.

Na ten moment ta walka została jednak przegrana.

- Przed sezonem bodajże w roku 2012 rozmawialiśmy i naszą rozmowę zatytułowałeś słowami "od urodzenia jestem optymistą". Mimo tego trudnego sezonu i sytuacji finansowej do końca wierzyłem, że będzie dobrze. Niestety, skończyło się to niepomyślnie. Jako osoba, która działa w sztabie szkoleniowym nie angażuje się w sprawy finansowe, bo to nie jest moja działka. Nie mam w tym żadnego doświadczenia i nie chcę robić czegoś, czego nie potrafię i nigdy nie robiłem. Zostałem w to wtajemniczony, ponieważ rozmawiam w języku Shakespear'a. Pewne sygnały odbieram i niektóre muszę przekazywać. I to jest bardzo trudne.

Transfer Petera Kildemanda okazał się strzałem w dziesiątkę
Transfer Petera Kildemanda okazał się strzałem w dziesiątkę

Zajmowałeś się jednak dopięciem kontraktu z Peterem Kildemandem…

- Wiem do czego zmierzasz. Chodzi ci o to, że z Peterem podpisano realny kontrakt. Jestem zwolennikiem umów motywacyjnych i przede wszystkim realnych. Jeśli będę miał do czynienia z tym w przyszłości to będę się to starał wdrażać w życie.

To wyjaśnij, na czym polega kontrakt motywacyjny.

- Zarobek za dobrze wykonaną pracę.

Podobne praktyki stosował Marian Maślanka.

- Dokładnie. To jest lekcja, jaką wyniosłem z okresu współpracy z prezesem Maślanką. Jestem mu za to bardzo wdzięczny. W ogóle za to, że przyjął mnie w klubowe mury. Jednak wracając - nie sztuką jest dawać coś za nic. Wydaje mi się, że dużo zawodników w wielu klubach już jest właśnie tego nauczona.

[nextpage]
Zacząłeś od tego, że sądziłeś, że stracisz pracę w połowie sezonu, a zwolniono Piotra Żytę. To już kolejna taka sytuacja we Włókniarzu, bo w ostatnich latach trenerzy tracili pracę w trakcie rozgrywek.

- Ale to już nie moja wola i nie moje decyzje. Jestem osobą elastyczną i myślę, że z każdą osobą potrafię się dogadać. Pod nikim nie kopię dołów. Staram się dostosować do współpracy z każdym. A chyba dlatego tak jest, że naprawdę cholernie mi zależy na Włókniarzu. Jest to odczuwalne w moim domu. Często kierowane są do mnie pretensje, że tylko Włókniarz i Włókniarz. To jest taka moja pierwsza miłość. Chodzę na Włókniarz od dziecka. Aż tak starym człowiekiem jeszcze nie jestem, ale dorosłe życie zacząłem tutaj, w klubie. Cholernie, cholernie i jeszcze raz cholernie mi zależy na Włókniarzu i to się nigdy nie zmieni. Chciałbym robić wszystko dla dobra klubu. Na pewno moja praca jest różnie oceniana, ale na to nie można do końca zwracać uwagi, tylko należy robić swoje. Z krytyką i pochwałami trzeba się liczyć, tylko tak na dobrą sprawę, ci którzy przedstawiają swoje uwagi nie do końca wiedzą, jak wszystko wygląda od środka.

To taki kamyczek do twojego ogródka. Może lepiej odnalazłbyś się w roli dyrektora sportowego odpowiedzialnego za wybór zawodników i konstrukcję kontraktów, a nie menedżera prowadzącego zespół podczas meczu?

- Co do szukania zawodników to już staram się to robić. Inaczej się prowadzi drużynę, gdy wszystko kręci się swoim prawidłowym tokiem. Podstawą do prowadzenia zespołu w sposób logiczny, spokojny i opanowany jest to, aby wszystko było poukładane od A do Z. Organizacyjnie, finansowo. Wtedy jest zdecydowanie łatwiej.

No tak, bo pewnie trudno jest wykonać telefon do zawodnika i powiedzieć mu: słuchaj, w najbliższym meczu nie jedziesz, bo nie mamy dla ciebie pieniędzy. Tak jak przed meczem w Tarnowie.

- Oj tak… Ten sezon był zdecydowanie najcięższy, jeśli chodzi o moją działalność w klubie. Jednocześnie jednak też jakąś lekcję z tego wyciągnąłem i na pewno będzie to w moim przypadku procentowało.

W Tarnowie pojechaliście składem właściwie młodzieżowym. Nie wypadliście najgorzej, bo niektórzy ligowi potentaci w pełnych zestawieniach również mieli ogromne problemy. Miało być to jedno odpuszczone spotkanie, ale nie układało się później dalej. Racja, był mecz z Unibaksem Toruń, jednak przegrany mimo pełnego składu. Potem Gorzów i Grigorij Łaguta odmawia startu tuż przed meczem. A warto przypomnieć, że było to spotkanie dla was do wygrania, bowiem przegraliście dziesięcioma punktami, a "Grisza" przyzwyczaił do dwucyfrowych rezultatów.

- No właśnie. I tu znowu można nawiązać do prowadzenia drużyny, gdy na te przysłowiowe pięć minut przed meczem dowiadujesz się, że lidera musi zastąpić rezerwowy. Przed tym spotkaniem nie mogliśmy skupić się na tym, na czym należało, tylko rozmawialiśmy z zawodnikiem i namawialiśmy go do startu. Przewidzieliśmy jednak poniekąd sytuację, dlatego do Gorzowa pojechaliśmy z dwoma zawodnikami oczekującymi, bo tak na dobrą sprawę nie do końca było wiadome, co się wydarzy. Woleliśmy być zabezpieczeni. Ciężko skupić się na konkretnej robocie, kiedy trzeba dogrywać kwestię startu. Nie chcę mówić o szczegółach, bo to jest smutne. To były naprawdę ciężkie chwile. Chyba nawet inaczej ci się ze mną rozmawia, niż zwykle. Inaczej mi się rozmawiało po poprzednim sezonie, czy wcześniej, gdy to się fajnie kręciło. Na twarzy sam malował się uśmiech. Teraz trudno opowiadać o pewnych rzeczach.

Nietrudno jednak uciec od tematu "Griszy"…

- Szkoda, że to się tak wszystko potoczyło. Ja "Griszę" prywatnie bardzo lubię. Jego brak w kadrze był bardzo widoczny. To jest zawodnik bardzo u nas uwielbiany. Chociaż teraz to już nie wiem, czy w dalszym ciągu jest. Jest to jednak na pewno żużlowiec potrafiący zrobić na torze wszystko, co udowodnił podczas finałowej rundy SEC. Znowu deflektor opierał o "dmuchańce". Miło się na to patrzyło. Jego jazda cieszy oko. Myślę, że gdyby "Grisza" jeździł w każdym meczu to też nasza sytuacja byłaby zupełnie inna.

Z jednej strony zawodnik ma swoje racje, z drugiej klub swoje. W kuluarach mówiło się o poważnych inwestorach zainteresowanych wsparciem Włókniarza, ale przez aferę z udziałem "Griszy" oni się wycofali. Z podpisanych zobowiązań należy się jednak wywiązywać. Jak jego brak odbierała drużyna?

- Zespół nie był szczęśliwy. Trzeba było jednak zakasać rękawy i radzić sobie bez "Griszy".

Jarosław Dymek przyznał, że Włókniarzowi brakowało wsparcia Grigorija Łaguty
Jarosław Dymek przyznał, że Włókniarzowi brakowało wsparcia Grigorija Łaguty

Wspomniałeś o SEC-u. Może teraz prosto. Dlaczego tor na meczach ligowych nie był taki jak podczas tych zawodów? Aczkolwiek tutaj dodam, że według mnie to jeszcze nie był ten owal, bo brakowało ścieżki przy krawężniku.

- Ale był on przypominający ten tor z najlepszych czasów. Obiecałem chłopakom z One Sport, że zrobimy ściganie i tak było. Przekazałem wskazówki toromistrzowi, zastosował je i byliśmy świadkami ciekawych zawodów.

Stowarzyszenie CKM Włókniarz zamierza zgłosić drużynę do II ligi.

- I Włókniarz dalej będzie w moim sercu.

I dalej będziemy cię widzieć w roli menedżera?

- O to już jest nie do mnie pytanie.

Co sądzisz o rozpoczęciu startów w II lidze przez Stowarzyszenie z czystym kontem?

- Różnie można do tego podchodzić. Nie byłoby ci na pewno miło, gdybyś coś zarobił, a potem by ktoś zamknął firmę i nic ci nie dał. Z zawodnikami chcieliśmy to wszystko naprostować, aby to miało ręce i nogi.

Peter Kildemand to kolejny zawodnik, który pokazał, iż można się wybić we Włókniarzu.

- Okazał się rewelacją ligi. Na ten transfer patrzono trochę z przymrużeniem oka. Że będzie to solidna druga linia, pierwszy sezon w Ekstralidze. A tymczasem zaliczył tylko kilka słabszych spotkań. Można powiedzieć, że był liderem naszego zespołu. Dodatkowo prywatnie to jest z*******y facet. Z takimi zawodnikami jak Kildemand to jest przyjemność pracować. Wymiana telefonów, smsów, czy e-maili z nim następuje w sposób miły i szybki. Super się z nim współpracowało. Mieć zespół złożony z zawodników charakterologicznie podobnych do niego - bajka.

Włókniarz chyba właśnie potrzebuje takich zawodników.

- Pod tym kątem szukałem nazwisk na przyszły sezon. Chodziło mi o zawodników, którzy nie mają worka medali w piwnicy, tylko worek ziemniaków. O takich, którzy chcą coś osiągnąć i w pewnych etapach swojej kariery byli niedoceniani, niekiedy mimo młodego wieku. Chciałem stworzyć taki zespół podobny do tego z 2011 roku. Wówczas było kilku zawodników starszych, a teraz myślałem o młodych. Żużel w Częstochowie kojarzył się z emocjami, z walką. Chciałem, by zawodnicy utożsamiali się z kibicami. Żeby znowu w sobotę można było wyjść na kręgle, "powydurniać" się przed meczem i bez zbędnej presji do niego podchodzić.

W ostatnich latach koncepcje składów z gwiazdami we Włókniarzu nie zdawały egzaminu. Wiadomo, ktoś, kto je wcielał w życie miał dobre intencje, ale zawsze czegoś brakowało. Natomiast wówczas, gdy budowano nieobliczalny zespół, była walka, emocje i piękne mecze.

- Dlatego robiąc sobie notatki i obmyślając skład zależało mi na tym, aby drużyna była wyrównana, waleczna, by kontrakty nie były wywindowane. Żeby wrócił żużel przez duże Ż w Częstochowie i by ludzie się tym żużlem bawili. Gwiazdy nie zawsze gwarantują sukces. Spójrz na Leszno. Co prawda jest tam Dzik (Nicki Pedersen - dop. red.), ale nie tylko on ciągnął wynik tego zespołu. Poza tym miejscowy Damian Baliński, ikona tego klubu. Miejscowi Pawliccy, którzy są młodymi chłopakami. Grzesiek Zengota, który miał świetny sezon. A też w klubach, w których jeździł nie zawsze był doceniany. Ma on jednak papiery na jazdę. Ponadto to niesamowity pracuś.

A we Włókniarzu był doceniany?

- Myślę, że tak. Grzesiek miał u nas zapewnioną solidną opiekę. Fajny chłopak, prywatnie super gościu. Z nim współpracę również wspominam bardzo miło. To jest zawodnik, którego bym trochę porównał do Sebastiana Ułamka. Pracowitością może służyć za przykład. Dużo trenuje, jeździ, cały czas pracuje, by wyeliminować błędy.

Już w tym sezonie pokazał wielki żużel, gdy był bliski wywalczenia tytułu IMP.

- Szkoda mi go było strasznie!

A to tak subiektywnie - nie tylko tobie, bo mnie również.

- "Zengi" naprawdę potrafi się ścigać. Udowodnił to w tym roku. Jeździł bardzo dobrze. Wracając do Leszna. Kapitalny sezon Tobiasza Musielaka. Na niego na torze fajnie jest popatrzeć. Jest on wysokim zawodnikiem, ale na torze fajna sylwetka, dodatkowo agresja w jeździe. Jest to chłopak zadziorny i waleczny. Złożono zatem zespół głównie z wychowanków, o sile stanowili młodzi wsparci doświadczeniem Nickiego i Kennetha Bjerre. I jest srebrny medal, traktowany w Lesznie jako wielki sukces i nie może być inaczej. Można więc osiągnąć coś nie mając w składzie zawodników z topu. Chciałbym, aby takie czasy nastąpiły w Częstochowie. Uważam, że może być dobrze, bo w Stowarzyszeniu Michał Świącik inwestuje w szkółkę i otacza się odpowiednimi ludźmi. Jednym z nich jest Borys Miturski. Jest to właściwa osoba na właściwym miejscu. Praca wykonywana przez Stowarzyszenie na pewno przyniesie efekty. Wierzę, że doczekamy się młodych, zdolnych chłopaków, którzy podobnie jak w Lesznie będą stanowili o sile drużyny ekstraligowej. Wesprzeć ich takimi żużlowcami właśnie jak Peter Kildemand i według mnie taki zespół byłoby stać na naprawdę dużo.

Już można powiedzieć, że pierwsze efekty widać po takich zawodnikach jak Oskar Polis.

- Bardzo mu pomogła jazda w pierwszej lidze w roli gościa. Nabrał pewności i okrzepł.

Moim zdaniem także Rafał Malczewski ma za sobą całkiem niezły sezon.

- Tak, zgadzam się z tym.

[nextpage]
Z innej beczki. Gdy w Anglii, czy Szwecji zorientowano się, że kluby mogą mieć problemy z pieniędzmi wprowadzono ograniczenia - KSM-y bądź finansowe, których się trzymano. Teraz w Polsce dowiadujemy się na przykład, że w Toruniu, gdzie kwestie finansowe są przecież świetnie poukładane myśli się o angażu Jasona Doyle’a zamiast gwiazdy Emila Sajfutdinowa. W Tarnowie Grupa Azoty zamierza zmniejszyć fundusze na zespół. Was i Gdańsk wyrzucono z ligi i dano sygnał, że koniec z wirtualnymi kontraktami. Czy to ten moment, że mówimy dość, stawki są wywindowane za wysoko i trzeba nadać temu kres?

- Wydaje mi się i mam taką nadzieję, że pomału będzie to zmierzało w kierunku normalności. Skończy się oferowanie wielkich pieniędzy i nierzadko wirtualnych. Trzeba mierzyć siły na zamiary. Ściągnąć zawodników i obiecać im nie wiadomo co to nie jest rzecz trudna. Sztuką jest przekonać zawodnika dając mu realne wynagrodzenie i płacić mu je na bieżąco.

O tym kilka lat temu mówił Marian Maślanka. Co prawda potem mu wytykano, że pozyskał za wielkie pieniądze Nickiego Pedersena, ale przecież wiadomo, iż takie było życzenie ówczesnego głównego sponsora.

- Była presja, aby osiągnąć sukces, a Nicki był gwarantem punktów.

I wracamy do momentu, gdy mówiliśmy, że skład gwiazdorski we Włókniarzu nie zawsze się sprawdzał.

- Dokładnie. A kim zdobywaliśmy złoty medal w 1996 roku? Medale zawisły na szyjach Roberta Przygódzkiego, Roberta Juchy, Janusza Stachyry, Rafała Osumka, Seby Ułamka. Jeśli przed sezonem nie jesteś wymieniany w gronie faworytów, a mieszasz szyki tym najlepszym, to smakuje z********e. To jest wtedy taka pizza z podwójnym serem.

I chyba łatwiej się wtedy jedzie.

- Nie ma tej "napiny". Presja niczemu dobremu nie służy. Zawsze mi zależało, aby rozładowywać atmosferę i jej nie nakręcać. Dla wielu osób sport jest sposobem na życie, jedynym źródłem zarobku. Jednak sport musi być też traktowany chociaż w jakimś tam drobnym stopniu jako zabawa. Takie jest moje zdanie. Na jednym wyścigu, czy meczu świat się nie kończy. Zawodnik, który miał słabszy mecz wraca po nim do swojego domu, zje bułkę z dżemem i za chwilę znów wyjedzie na tor. Każdy ma prawo do słabego dnia. Nie jesteśmy maszynami, tylko ludźmi. Każdy z nas ma gorsze dni i to też dotyka sportowców. Należy to zrozumieć. W Polsce niestety jest tak, że rzadko używa się słowa można, tylko musisz. Zdobywasz 3, jesteś z*******y. Zdobywasz 0, gwizd i spadaj.

We Włókniarzu kilka lat temu jeździł Tomek Gapiński. Utkwiły mi w pamięci jego słowa z prywatnej rozmowy. Stwierdził, że po słabym meczu na własnym torze przeciwko Unii Leszno, gdy zdobył 4 punkty, kibice w parku maszyn poklepywali go po plecach i podnosili na duchu. Potem w rewanżu w Lesznie zrobił 12 oczek, a Włókniarz wygrał jadąc bez Nickiego Pedersena. Tomek psychicznie czuł wsparcie ze środowiska i to też dawało mu kopa.

- Trzeba się cieszyć tym sportem, bawić się nim. Żyjemy w takich czasach, że dużo osób ma ciężko. Życie nie jest łatwe. Każdy myśli o tym, skąd wziąć pieniądze, aby zapłacić rachunki, czy zapewnić rodzinie byt. Gdy się uda odłożyć pieniądze, kupujemy pierdołę sprawiającą radość. Róbmy też tak, aby żużel był formą rozrywki, który przede wszystkim nas cieszy. Nie powinno być tak, że człowiek się denerwuje i swoją codzienną frustrację wyładowuje na sportowcach.

Czasami oglądam mecze NBA. Osobiście nigdy na takim meczu nie byłem, ale w telewizji wygląda to tak, że ludzie cieszą się sportem, mają fantastyczną rozrywkę i zapominają o codziennych trudach. To trochę jak z wyjściem do kina na dobry film.

- I docenia się styl oraz klasę przeciwnika, którego nagradza się oklaskami. Ludzie przychodzą obejrzeć widowisko. Fajnie, aby więcej osób u nas miało podobne podejście do rozgrywek sportowych. Jasne, czasem zrozumiałe jest, aby sobie krzyknąć na zawodnika, czy posprzeczać się trochę z kibicem przeciwnej drużyny, ale wszystko to powinno mieć granice, bo czasami słowami można wyrządzić bardzo wielką krzywdę. Ja oglądając ligę angielską i swoją ulubioną drużynę, czyli Arsenal, też sobie pod nosem poprzeklinam. Nie jest to jednak na zasadzie takiej, że raz zawodnika lubię, ale jak zepsuje podanie, czy nie trafi do bramki to już nie. Krytykujmy sensownie. I denerwujmy się też sensownie. Dzięki temu, że człowiek ma inne pasje potrafi się chociaż na chwilę odciąć od zgiełku w naszym żużlu. Lubię pooglądać piłkę nożną w dobrym wydaniu. Często z utęsknieniem czekam na mecze, gdyż to mnie odpręża. Idealnie, jeśli Arsenal gra w sobotę, a dzień później mamy mecz ligowy. Cóż, trzeba się cieszyć życiem, bo czas zasuwa niemiłosiernie. Niedawno zaczynały się wakacje, a tu już liście spadają z drzew.

No i niebawem nowy rok, a potem sezon żużlowy w roku 2015 i ta zwariowana karuzela ruszy od początku.

- I kolejne tak długie rozmowy. Ciekawe, czy ktoś wytrwał do końca (śmiech).

Źródło artykułu: