Witolda Skrzydlewskiego nie trzeba się bać - rozmowa z Jakubem Jamrogiem, zawodnikiem Orła Łódź

Jakub Jamróg jest bliski przedłużenia kontraktu z Orłem Łódź. Przyznaje, że rozmowy z Witoldem Skrzydlewskim są przyjemnością. Opowiada też, dlaczego nie zdecydowałby się na powrót do Unii Tarnów.

Jakub Czosnyka: Sezon 2014 dobiegł końca. Jak mógłbyś go podsumować?

Jakub Jamróg:
Troszkę poniżej moich oczekiwań i marzeń, aczkolwiek i tak jestem zadowolony. Nie ma na co narzekać. Dziękuję Bogu, że objechałem sezon bez kontuzji. Cele miałem dość mocno wygórowane. Chciałem znaleźć się w czołówce klasyfikacji najlepszych zawodników Nice Polskiej Ligi Żużlowej. Nie do końca mi się to udało, jednak i tak zrobiłem progres. Awansowałem chyba o trzynaście miejsc względem poprzedniego sezonu. To mnie cieszy, ale nadal chcę podnosić swoje umiejętności. Stawiam na spokojny progres. Nic na hura.

Spodziewałeś się przed sezonem, że Orzeł Łódź może być rewelacją rozgrywek i osiągnąć tak wiele?

- Ciężko było cokolwiek wyrokować przed sezonem, bo nasz skład ciągle się zmieniał. Dochodzili nowi zawodnicy, a chyba nikt nie przypuszczał, że np. Jason Doyle wyskoczy z taką formą. Spodziewałem się dobrego wyniku, ale nie sądziłem, że aż tak dobrze wszystko się ułoży. Trzeba się cieszyć, że wykorzystaliśmy potencjał drużyny i osiągnęliśmy historyczny sukces, który mam nadzieję, przyczyni się do rozwoju żużla w Łodzi.
[ad=rectangle]
W drużynie było więcej zawodników niż miejsc w składzie, przez co niemal przed każdym meczem musieliście walczyć między sobą o miejsce w składzie. Nie przeszkadzało ci to?


- Mamy wymagającą ligę i w każdej drużynie trzeba się z tym liczyć. Nie ukrywam, że nie była to komfortowa sytuacja, lecz starałem się wyciągać z niej pozytywy i motywować do ciężkiej pracy. Moja absencja, która miała miejsce dwa razy była tylko jednorazowa i w pozostałych przypadkach wychodziłem z rywalizacji obronną ręką. Szczerze powiedziawszy na treningach czasami więcej się działo niż w meczach. Było więcej walki i groźnych sytuacji na torze. Każdy walczył o swoje, bo nikt nie chciał wylecieć ze składu. Dzisiejszy żużel po prostu taki jest, że co chwilę trzeba udowadniać swoją przydatność do drużyny.

A czy ciągła rywalizacja nie wpływała w sposób negatywny na atmosferę w drużynie?

- Troszeczkę tak. Staraliśmy się pomagać sobie i być kolegami, ale czuć było w powietrzu niezbyt sprzyjającą aurę. Przy tym ferworze walki i tak wszystko było w porządku.

W minionym sezonie bardzo często tworzyłeś parę z Antonio Lindbaeckiem. Analizując wasze wspólne występy można dojść do zaskakujących wniosków. Otóż dużo więcej punktów zdobywałeś będąc uzupełnieniem pary niż zawodnikiem prowadzącym ją. Z czego wynikała taka tendencja?

- Sam nie mam pojęcia. Często będąc w dobrej formie miałem taki przywilej, że trener dzwonił do mnie przed ustalaniem składu i pytał, pod którym numerem chciałbym jechać. Przyznam, że miałem wtedy dylemat, bo gdy wybierałem teoretycznie łatwiejsze pola, to szło mi gorzej. Numer dziesiąty w Łodzi i pola zewnętrzne wcale nie są złe. Przy równym starcie i w miarę szybkim wjechaniu w łuk dało się wyjechać na dobrej pozycji. Dużo gorzej było na wyjazdach, aczkolwiek być może jest to po prostu taki paradoks. Żużel teraz jest tak nieprzewidywalny, że ciężko wziąć przed meczem kartkę papieru i napisać scenariusz całego spotkania.

Zdecydowanie poniżej oczekiwań pojechałeś w rewanżowym meczu finałowym na torze w Rzeszowie. Z czego wynikała twoja słabsza dyspozycja?


- Tor rzeszowski na pewno nie należy do łatwych, aczkolwiek bardziej preferuję trudniejsze tory, bo lepiej na nich się czuję. Patrząc na moją historię startów w Rzeszowie bardzo prosto zauważyć, że nigdy nie pojechałem tam dobrze. Zawsze miałem jakieś problemy i przegrywałem z teoretycznie słabszymi zawodnikami. Chyba jakieś fatum tam nade mną ciąży. Sprzęt też nie zachowywał się tak jak należy. Pierwszy bieg nie poszedł po mojej myśli i to też wybiło mnie nieco z rytmu. Jedynie co mogłem zrobić, to wziąć silnik do mechanika na stół , rozebrać go i pozmieniać ustawienia, a jak wiemy, podczas zawodów jest to niemożliwe.

Możesz zdradzić, kto przygotowuje twoje silniki?


- Korzystam z usług Jacka Rempały. Posiadam cztery kompletne motocykle i praktycznie wszystkie serwisuję u niego. Powoli teraz rozbieram motocykle i spisuję listę niezbędnych podzespołów. Zobaczymy, jak potoczą się moje rozmowy z klubem, jednak wiadomo, że prawdopodobnie wejdą teraz do użytku nowe tłumiki i trochę w sprzęt będzie trzeba zainwestować. Chciałbym kupić jeszcze jeden silnik, ale to wszystko zależy od tego, jak potoczą się moje rozmowy z klubem.

Nie zastanawiałeś się może nad zakupem sprzętu u tunera zza granicy?

- Z moich obserwacji wynika, że czasami nie warto zgłaszać się do lepszego tunera, nawet jeśli posiada się wystarczającą ilość pieniędzy. Dostęp jest praktycznie do każdego mechanika, lecz on skupia się na swoich podstawowych zawodnikach i to im robi te najlepsze silniki. Problem jest taki, że najlepiej załatwiać takie rzeczy za pośrednictwem innego zawodnika, który ma odpowiednie dojścia, bo wtedy jest szansa, że ten sprzęt będzie wysokiej jakości. Trzeba mieć po prostu głośne nazwisko i wyrobioną markę.

Zmieńmy temat. Na jakim etapie są twoje rozmowy w Łodzi?

- Po moich ostatnich zawodach w Częstochowie udałem się do Łodzi na spotkanie z panem prezesem Witoldem Skrzydlewskim, gdzie przedstawiłem swoją ofertę. Prezes przyjął ją do wiadomości i powiedział, że się zastanowi. Myślę, że się dogadamy, bo nie rzuciłem jakimiś wygórowanymi stawkami. Wszystko jest na dobrej drodze. 12 listopada mamy zaplanowane zakończenie sezonu i pewnie wtedy usiądziemy jeszcze do rozmów i być może podpiszemy nawet list intencyjny.

Jakub Jamróg przedstawił już Witoldowi Skrzydlewskiemu swoją ofertę
Jakub Jamróg przedstawił już Witoldowi Skrzydlewskiemu swoją ofertę

Witold Skrzydlewski to bardzo charyzmatyczna i nieprzewidywalna postać. Jaki jest naprawdę w relacjach z zawodnikami?

- Prezes Skrzydlewski w moim odczuciu jest w porządku człowiekiem. Kiedy potrzebuję pomocy, to zawsze mogę na nią liczyć. Normalnie się z nim rozmawia i nie trzeba się niczego bać. To nie jest tak straszne, jak może niektórzy wyobrażają sobie to w mediach. Mi osobiście niczego złego prosto w oczy nie powiedział, a każda rozmowa z nim odbywa się w przyjaznej atmosferze.

W światowymi żużlu kryzys pogłębia się w najlepsze. Jak bardzo zawodnicy odczuwają go na własnej skórze? Da się zarobić tak duże pieniądze, jak jeszcze kilka lat temu?

- Ciężko jest mi powiedzieć, bo niewiele wiem o zarobkach zawodników z najwyższej półki. W I lidze można fajne pieniądze wywalczyć i ja jestem z nich bardzo zadowolony. Nie wymagam zbyt wiele i nie jestem łapczywy. Wszystko przyjdzie z czasem. Na pewno jednak sytuacja nie jest taka jak dawniej, bo kluby patrzą teraz na każdą złotówkę.

Jak wyglądają twoje szanse na starty w ligach zagranicznych?

- To jest trochę ciężki temat. Myślę, że zaprezentowałem się z dobrej strony podczas turnieju w Szwecji. Pojawiła się jednak niepokojąca cisza. Staram się rozmawiać z ludźmi, którzy w jakiś sposób mogą mnie polecić. Za granicą są też problemy z rożnymi ograniczeniami, jak np. KSM-em czy kategoriami w lidze duńskiej. Jeżeli uda się pierwszy raz podpisać kontrakt, to jest już dużo łatwiej. Mam ten problem, że muszę wiele rzeczy udowodnić zanim uda mi się cokolwiek podpisać. Na ten moment nie mam nic dogranego.

Zaplanowałeś już wakacje i przygotowania do nowego sezonu?

- Wakacje już miałem, więc ewentualnie w grę wchodzi tylko listopad. Od grudnia zamierzam ostro wziąć się do pracy. Mam zresztą pod koniec stycznia zaplanowany wyjazd ze znajomymi w Alpy i będzie połączony z odpoczynkiem i przygotowaniami do sezonu.

Zapytam jeszcze o twój macierzysty klub z Tarnowa. Śledzisz na bieżąco problemy, z którymi zmaga się Unia?

- Śledzę, ale z dużym dystansem i z pozycji komputera. W Tarnowie się wychowałem, dlatego jest to dla mnie przykre. Trzymam kciuki, żeby wszystko dobrze się skończyło.

Tarnowski klub w nowym sezonie będzie dysponował niższym budżetem niż w poprzednich latach. Być może włodarze będą szukać nieco tańszych zawodników, ale ambitnych i ciągle na dorobku. Gdyby pojawiła się oferta kontraktu, zdecydowałbyś się?

- Raczej nie. Nie mogę nic wykluczyć, ale takiego pomysłu nawet nie słyszałem. Być może w obliczu zaistniałej sytuacji ktoś mógłby mieć takie plany, ale na ten moment nie chciałbym jeździć w Ekstralidze, bo chcę ustabilizować swoją formą na jej zapleczu. W najwyższej klasie rozgrywkowej jeden nieudany mecz lub bieg może spowodować, że kończysz na ławce. Mam zresztą przykład z sezonu 2013, kiedy nie mogłem przebić się do składu Unii. Ponadto nie ukrywam, że w niezbyt przyjaznych stosunkach rozstałem się z klubem z Tarnowa. Są tam osoby, z którymi nie chciałbym mieć do czynienia, a pod koniec mojego pobytu była już po prostu masakra i cieszyłem się, że się uwolniłem z tego klubu. Liczę na to, że teraz zmieni się tam coś na plus.

W którym roku chciałbyś wrócić na ekstraligowe tory?

- Przede wszystkim w przyszłym sezonie chcę zrobić progres i ustabilizować formę. Moim cichym marzeniem jest rozwijanie się w łódzkim klubie, bo tam jest wszystko dobrze poukładane. Fajnie byłoby wraz z Orłem w 2016 roku awansować do Ekstraligi, a w 2017 już w niej startować.

Ale myśli o powrocie do Tarnowa jednak gdzieś się chyba przewijają?

- To, co ja teraz powiedziałem nie oznacza, że nie chciałbym wrócić. W Tarnowie jest mój dom, gdzie mam grono wspaniałych kibiców. Lata spędzone w tym klubie były dla mnie szczególne. Może powiedziałem niezbyt pochlebne rzeczy o klubie, jednak nie tylko ja widzę, że musi się tam coś pozmieniać. Dostrzegają to już nawet kibice.

Źródło artykułu: