Jedni wygrali, bo mają wynik (bez władzy wszelako, gdyż trzyma się ich łatka niekoalicyjności), drudzy wygrali, bo mają władzę (jako że trzyma się ich zdolność wchodzenia w alianse). Trzecich, takich jak polski sport żużlowy, też startujących - tyle że z zacisza, z tylnego rzędu - zostawiam bez komentarza. Bo co tu komentować? Że stawianie na jednego konia, podparte przekazem, iż dzięki wsparciu środowisk kibicowskich można wspiąć się na samorządowe wyżyny, co w domyśle lokuje wniosek, że ten czy ów poczuje się zobligowany do rewanżu w postaci transferu publicznych środków na klubowe konto, nie wypaliło - na przykład w Gorzowie Wielkopolskim? Przecież to wszyscy wiedzą.
[ad=rectangle]
Mnie wszelako intryguje inna zbieżność elekcji radnych oraz samorządowych dostojników z żużlowymi problemami: że tak jak w przedwyborczym okresie rozmnożyli się ochotniczy ratownicy ("Ratujmy nasze miasto!", "Ratujmy powiat!", "Ratujmy Polskę!"), tak i w sporcie najmilszym zewsząd nic teraz innego nie słychać, jeno apele o ratowanie. Jedna za drugą potęga (czy aby na pewno potęga?), tyle co epatująca opinię publiczną zachowaniem, które przystoi pijanemu marynarzowi po półrocznym rejsie, a nie racjonalnym ludziom biznesu, tyle co chwaląca się, że zbudowała najzdrowszą w galaktyce strukturę sportowej spółki akcyjnej, wysyła rozpaczliwe sygnały - podchwytywane przez transmiterów niepojmujących, co powinno różnić dziennikarza-sprawozdawcę od stojaka pod mikrofon względnie bezrefleksyjnego fana - iż jest źle albo jeszcze gorzej, i że potrzebne są teraz wszystkie ręce gwoli ratowania.
No - litości... Tak samo, jak nie widzę powodu, by trąbić na trwogę i zakasywać rękawy dla ojczyzny ratowania, tak nie dostrzegam przesłanek nakazujących (gdyby dać wiarę kampanijnym pokrzykiwaniom) stawać do szeregu ratowników Krakowa czy (obmierzłej nam, wychowanym w kulcie cesarza, a nie jakiegoś tam cara...) Warszawy, tak samo wydają mi się mocno przesadzone lamenty nad żużlowymi impresariatami, które również ponoć koniecznie trzeba ratować. Wszak czymże one są jak nie najdoskonalszą formą organizacyjną, przyjętą (pod bynajmniej nie subtelnym naciskiem bonzów, paradujących rzadziej w ancugach barwy granatowej, gdyż chętniej drapujących się w eleganckie koszule z haftami na kołnierzykach) zgodnie przez wszystkich, nie tak odległych w pamięci, speców od zarządzania zawodowym sportem: spółkami akcyjnymi mianowicie.
Spółka w tarapatach? Nie wiadomo dlaczego, za czyją sprawą? No to sięgnijmy po dokumenty. Prześledźmy, kto jakie decyzje podejmował, sprawdźmy zasadność tych postanowień, zbadajmy przychody i rozchody. Nie ma cudów, na tym świecie słodkim za wszystko ktoś jest zawsze odpowiedzialny. Nie wyliczył się ananas jeden z drugim z otrzymanych pieniędzy na zero? Są na to i paragrafy, i odpowiednie służby. Nie skręcił nic na lewo, a tylko - jak wynika z papierów - wydawał same niefortunne zarządzenia? Też nie ma kłopotu, kodeksy znają i takie sytuacje: przewidują konsekwencje za działanie na niekorzyść spółki. A kiedy uzyskamy jasność, co - oraz kto - stoi za katastrofą, w przypadku której zasadne jest posługiwanie się wezwaniem do ratowania, można skorzystać z procedur, przewidzianych na okoliczność ponoszenia materialnej odpowiedzialności za błędy.
Tylko... Tylko czy w istocie trzeba użyć aż takich metod? Śmiem wątpić w sens krzyków o potrzebie ratowania. W końcu, kto wzywa do ratowania ojczyzny naszej? Miast i miasteczek? Nie przypadkiem panowie oraz panie, którzy (które) aż przebierają nogami z niecierpliwości, kiedy, ach kiedy, poruczona im zostanie misja zarządzania tym bałaganem, tą ruiną, tą masą przedupadłościową? A myślicie, Kochani, że są to sami cierpiętnicy chroniczni, masochiści, wtedy jedynie szczęśliwi, gdy mogą poświęcać osobiste szczęście dla dobra bliźnich? Zaręczam, że nie: to ludzie trzeźwi i racjonalni, oni wiedzą doskonale, że pacjent, którego stan przedagonalny z zapałem wieszczą, ma się dobrze i do całkowitego wyleczenia go wystarczy opakowanie apapu, zakupione w ulicznym kiosku.
Z żużlem, z impresariatami, pilnie dopominającymi się ratowania, nie jest inaczej. Problem tkwić może w jednym: ratownicy od siedmiu boleści mają chrapkę na zarządzanie tym samym, co ich poprzednicy, i jeśli coś blokuje ich przed pójściem na całość w dążeniu do przejęcia sterów - to tylko obawa, że jeśli nie nakrzyczą o katastrofie, ergo nie narzucą swej narracji, świat może obojętnie patrzeć na ich poczynania. W myśl zasady: chciałeś rządzić? No to sobie rządź...
Ale że słowa to mają do siebie, że nic nie kosztują (o ile nie padły w ciszy wyborczej, i nie trzeba stawać za ich wyartykułowanie przed trybunałem), więc kto by się tam zastanawiał, czy zawierają jakiś sens, czy są go pozbawione. A "Ratujmy nasz klub ukochany!" mocno brzmi, trzeba przyznać.
Wrzaski o niezbędności ratowania nie są wszelako głupie. Bo gdy wydającym je uda się wywołać atmosferę histerii i poczucie skrajnego zagrożenia - kto wie, czy ten i ów nie zmięknie i w obawie przed przylepieniem doń łatki wroga bądź obojętnego nie sięgnie do kasy, publicznej albo firmowej, mu powierzonej, i nie da pomysłowemu krzykaczowi pieniędzy do swobodnego rozporządzania?
Ponoć wszystkie chwyty są dozwolone. Byle tylko były skuteczne.
Waldemar Bałda
Wi Czytaj całość