Kluby będą wydawać jeszcze więcej! - rozmowa z Ireneuszem Maciejem Zmorą, prezesem Stali Gorzów

- Jeśli kluby będą otrzymywać więcej pieniędzy, to wydadzą je na kontrakty dla zawodników. Licytacja będzie trwać w najlepsze - uważa prezes Stali Gorzów Ireneusz Maciej Zmora.

Jarosław Galewski: Trener Piotr Paluch mówi, że Stal Gorzów nie jest faworytem ligi, pan wypowiadał się na ten temat w podobnym tonie. Skąd taka asekuracja?

Ireneusz Maciej Zmora: Zapewniam pana i wszystkich kibiców, że to wcale nie jest asekuracyjne podejście. Dokonaliśmy wraz z trenerem i zarządem oceny sił poszczególnych drużyn na podstawie posiadanej wiedzy, ale również w oparciu o wyliczenia jak np. średnią biegową z której następnie można wyliczyć KSM. I jakby nie liczyć i analizować, to w finale powinna powalczyć Zielona Góra z Lesznem, a o trzecie miejsce teoretycznie powinniśmy walczyć z Toruniem. Tak mówią liczby. Ale sport, a w szczególności żużel, jest bardzo nieprzewidywalny więc po tych rozważaniach można już je wyrzucić do kosza i skupić się na nowym sezonie. Celem Stali Gorzów jest awans do pierwszej czwórki. Zdobycie medalu mistrzostw Polski niezależnie od jego koloru będzie sukcesem.
[ad=rectangle]
Stal Gorzów nie zmieniła nic w porównaniu z poprzednim sezonem, w Lesznie i Zielonej Górze zespoły są mocniejsze. Obrona tytułu już z tego powodu wydaje się trudniejsza.

- My nie traktujemy sezonu 2015 jako walki o obronę tytułu. Złoty medal to już historia. Wywalczyliśmy go w ubiegłym roku i ten rozdział został zamknięty. Teraz jedziemy od nowa i każdy ma zero punktów na starcie. Najpierw jednak czekają nas przygotowania do tegorocznych rozgrywek. Później będzie liczyć się każdy kolejny bieg i mecz.

Okres transferowy w Ekstralidze trwa jeszcze tylko teoretycznie, bo kluby mają już tak naprawdę gotowe składy. Coś pana w nim zaskoczyło?

- Większych zaskoczeń brak. Proszę zauważyć, że nie było zbyt wielu zmian barw klubowych. Jeśli już coś się działo, to było to w dużej mierze spowodowane sytuacją zawodników z Gdańska i Częstochowy. Choć należy zauważyć zmianę klubów przez Emila Sajfudinowa i Grzegorza Walaska, które to zdecydowanie zmieniły oblicze drużyn z Leszna i Zielonej Góry.

Niektórzy twierdzą, że zapanowała normalność i kluby były w lepszej sytuacji w negocjacjach z zawodnikami. Podaż była większa od popytu?

- Oczywiście, że nie. W dalszym ciągu na rynku transferowym jest za mało wartościowych zawodników, w szczególności Polaków. To oznacza tylko jedno - w najlepsze będzie trwać ich przepłacanie. Był jednak tej zimy taki moment, kiedy żużlowcy obniżyli swoje oczekiwania kontraktowe. To wiązało się jednak nie z tym, że zaczęła się jakaś trwalsza tendencja, tylko z zamieszaniem wokół klubu z Rzeszowa. Poza tym, przez pewien czas niepewna była przyszłość Unii Tarnów. To był moment, kiedy można było zawodników taniej kontraktować. Ale rozsądek prezesów? To nie miało z tym nic wspólnego, choć wiele osób się do tego odwołuje.

Wszystko wskazuje jednak na to, że kluby mogą mieć więcej pieniędzy. Sukcesem Ekstraligi jest sprzedaż praw do transmisji telewizyjnych za rekordową kwotę. Więcej pieniędzy ma także dać sponsor rozgrywek. To pomoże prezesom czy cała kasa pójdzie i tak na zawodników?

- Zacznę od tego, że rzeczywiście zapowiada się na to, że kluby będą dysponować większymi pieniędzmi. Świadczy o tym wspomniana przez pana umowa z telewizją. Zapewniam jednak, że wielką radość z tego faktu odczuwają wyłącznie zawodnicy, którzy już zacierają ręce. Kluby wydadzą więcej na kontrakty. Jeśli środków przybędzie w klubie A, to tak samo będzie w ośrodku B. Nastąpi dalsze podbijanie stawek kontraktowych. Jeśli ktoś myśli, że w wielu miastach zostaną wolne środki na koncie i będzie łatwiej, to jest w błędzie. Powiększy się za to przepaść między Ekstraligą a pierwszą ligą.

Właśnie. To też staje się coraz poważniejszy problem dla polskiego żużla. Pokazała to najlepiej ta zima, kiedy brakowało chętnych na jazdę w żużlowej elicie.

- To jest błędne koło. Ale ono będzie trwać tak długo jak popyt będzie przewyższać podaż. Tej zasady ekonomii nie oszukamy. Dla Ekstraligi problemem nie jest brak pieniędzy w klubach. Jest ich wystarczająco dużo, by nadal być najsilniejsza ligą świata, która będzie generować takie samo zainteresowanie jak teraz. Realny kłopot dla rozgrywek to trwająca wojna na wyniszczenie i ciągłe podbijanie stawek. To już doprowadziło niektóre ośrodki na skraj przepaści. Najlepszy przykład to Gdańsk i Częstochowa. Rok wcześniej to samo przerabiali w Gnieźnie i Bydgoszczy. Jakie są efekty? Tak jak pan zauważył, był problem ze znalezieniem ósmego do Ekstraligi, a pierwsza liga pojedzie w niepełnym zestawieniu.

Czy zatem Marta Półtorak ma rację, kiedy mówi, że Nice PLŻ cierpi przez Ekstraligę?

- W sposób analogiczny można zadać pytanie, czy pierwsza liga nie cierpi przez drugą, skoro z tamtego grona nikt nie chciał jechać ligę wyżej. Nie podchodźmy do tego w sposób zero-jedynkowy. Sytuacja z dziką kartą pokazuje, że problem jest głębszy i dotyczy wszystkich lig w naszym kraju. Ekstraliga miała prawo zrobić konkurs na dziką kartę, a GKM do niego przystąpić. Tak też się stało.

Co do zwiększenia podaży na rynku. Trener Czesław Czernicki powiedział mi ostatnio, że prezesi powinni się opamiętać i zacząć szkolić, bo tylko wtedy będzie można zmienić uwarunkowania rynkowe. Co pan o tym sądzi?

- Bardzo szanuję trenera Czernickiego i zgadzam się z jego opinią, że kluby powinny większy nacisk położyć na szklenie. To jednak nie rozwiąże problemu. Kibice, sponsorzy czy władze samorządowe oceniają pracę klubów na podstawie osiąganych wyników sportowych. W ślad za tym idą sprzedane bilety, umowy sponsorskie i dotacje. To zamknięte koło. Wychowanie zdolnego zawodnika daje satysfakcję, ale nie rozwiązuje problemów finansowych klubu. Dlatego też schodzi ono na dalszy plan. Młodzież mieć trzeba i zachęcam do inwestowania w szkółki, ale to nie jest cudowne antidotum na całe zło.

Więc co trzeba zrobić?

- Ameryki kolejny raz nie będę odkrywać. Mówiłem to już tyle razy, że każdy pewnie wie, jakie jest moje stanowisko. Jest tylko jeden znany i spraktykowany sposób na to, by podaż była wyższa niż popyt i można to zrobić jednym ruchem.

Z pewnością ma pan na myśli KSM. Co jest jednak ciekawe, mówimy o problemach Ekstraligi, o tym, że w ubiegłym roku było dużo meczów do jednej bramki i wyraźny podział w lidze. Tymczasem mamy większe pieniądze z tytułu transmisji telewizyjnych i zapowiada się na większe wpływy od sponsora ligi. Jakie z tego należy wyciągnąć wnioski?

- Jest tak dlatego, gdyż żużel generalnie zmierza w dobrym kierunku. Jego wartość rośnie i potwierdzają to podane przez pana przed chwilą przykłady. Są jednak pewne rzeczy, które wymagają uporządkowania. Po pierwsze, to kwestia relacji podaży do popytu. W obecnym stanie rzeczy niezależnie od tego ile kluby dostaną pieniędzy, to i tak je wydadzą na kontrakty, bo na rynku nie ma wystarczająco dużo wartościowych zawodników. Licytacja będzie trwać w najlepsze. Po drugie, dodatkowe pieniądze z Ekstraligi pogłębią i tak dużą różnice pomiędzy najwyższą klasą rozgrywkową a pierwszą ligą. To droga donikąd! Wiele klubów nie chce pchać się do Ekstraligi, bo widzi, jaka przepaść finansowa dzieli te ligi. I ja takie podejście bardzo szanuję.

Jest zatem jakakolwiek szansa na większą liczbę drużyn w Ekstralidze w ciągu kilku lat? W pierwszej lidze głośno o chęci awansu w najbliższej przyszłości mówi tylko Orzeł Łódź.

- Szansa jest zawsze i do tego należy dążyć, bo poszerzanie geografii dyscypliny wyjdzie jej na dobre. Jednak nie w każdych okolicznościach. W obecnym otoczeniu regulaminowym nie jest to wykonalne. Większa liczba meczów oznacza większe wypłaty dla zawodników i więcej kosztów organizacji imprez, a mniej kibiców na trybunach. Dopóki kluby nie poradzą sobie z konstruowaniem i wykonaniem budżetów, tak długo rozmowa o powiększeniu Ekstraligi jest przedwczesna. Aby tak się stało należy zwiększyć przychody, szczególnie z dnia meczu, albo zmniejszyć koszty. I tu niestety muszę to powiedzieć i powtórzyć. Zawodnicy muszą zarabiać mniej.

Kogo pan ma na myśli?

- Na nazwiska mnie pan nie namówi, ale mogę powiedzieć, że nadal nie brakuje żużlowców, których zarobki w Polsce wahają się pomiędzy 1,5 – 2 miliony złotych. Ci sami w lidze szwedzkiej jeżdżą za pieniądze na poziomie około 500-600 tysięcy złotych. Oczywiście w Anglii i Danii za jeszcze mniejsze. Każdy zawodnik chcąc otrzymać zgodę na starty za granicą musi przekazać kopię kontraktu do Polskiego Związku Motorowego. Nie ma zatem żadnej trudności, żeby rządzący rozgrywkami spojrzeli w te dokumenty, zobaczyli szaloną dysproporcję i odpowiedzieli sobie na pytanie: dlaczego w innych krajach tak można, a u nas nie? Funkcjonujemy w określonych realiach, które dla polskich klubów tworzy PZM. W Anglii, Szwecji czy Danii są zupełnie inne. Tam jest górny KSM lub jego odpowiednik.

Źródło artykułu: