Rok 1998. Wydaje się, że to tak niedawno było, a jednak dużo się zmieniło (po dziecku swoim, urodzonym w tymże roku, widzę jak szybko wyrasta ze spodni, bluzek i butów - widać stopa życiowa rośnie) w otaczającej nas rzeczywistości. Polska stała się członkiem NATO (1999), a potem Unii Europejskiej (2004). Otwarły się wreszcie granice na Zachód (2007), uszczelniły zarazem na Wschód. Jak chciał nasz Wielki Rodak: "...odmieniło się oblicze - tej - Ziemi". Berło politycznego pierwszeństwa w Polsce przechodziło z rąk do rąk (rączka rączkę myje) – raz lewica, raz prawica – co za problem? – ważne, że "teraz k.... my"!. Tak zwany Salon nieustannie miał się nad wyraz dobrze; co przykre, w sporcie także, a może przede wszystkim, bo tam w strukturę szorstkich a grubych murów, by nie powiedzieć betonów, rzadziej dochodziły wichry dziejowe, owe koniunkturalne zmiany warty. Dowodem są wychodzące dopiero teraz afery korupcyjne, choćby w piłce, ale naszego speedway'a nie omijające. Szkoda nawet o tym gadać! Wróćmy więc może lepiej do końcówki owych pionierskich, dla wolnej powojennej Polski, lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku!
Dla sportu oznaczało to trudny czas. Nowobogackie elity co prawda przyssały się do sportu, bo wypadało być trendy. Ale w przygniatającej większości potraktowały popularność tej dziedziny życia, a także spontaniczne gromadzenie się rodaków dumnych z barw biało-czerwonych na stadionach świata, prawie wyłącznie instrumentalnie, jako marketing - sposób na rozgłos dla firmy, prezentację logo, słowem dla własnych, egocentrycznych celów. I na dobrą sprawę nawet trudno to potępiać, buissines is buissnes, ale też trzeba sobie powiedzieć prawdę: z miłością do sportu niewiele to miało wspólnego. Gdyby było inaczej, to wszystkie te egzotyczne nazwy klubów, jakie pojawiły się w ostatniej dekadzie XX wieku, a które trudno nam nawet spamiętać, funkcjonowałyby w branży do dziś. Gdy tymczasem - nie! - poza małymi wyjątkami.
Przede wszystkim jednak przetrwały, bądź też, po tułaczce niczym synowie marnotrawni, powróciły do życia, tylko te naprawdę renomowane podmioty sportowej branży, jak: Polonia Bydgoszcz, Unia Leszno, nie mniej znana Unia Tarnów, stara dobra Stal Gorzów i wcale nie gorsza, a nawet lepsza w początkach czarnego sportu lat powojennych Stal Rzeszów, dalej Wybrzeże Gdańsk, Kolejarz Opole, Wanda Kraków, Start Gniezno i inne. Przynajmniej w tym aspekcie wraca dobre. Nazwa klubu z tradycjami zobowiązuje, to powinno być sacrum. Tak jak w świecie sportowym przetrwały Los Angeles Lakers, Santos Sao Paulo, Real Madryt, Inter Mediolan, Borussia Dortmund, Celtic Glasgow, Arsenal Londyn i wiele inne klubów, z którymi utożsamiają się całe pokolenia. To jest tylko symbol, ale i aż symbol. Dziś wydaje się, że sukces jest uwarunkowany konglomeratem trzech czynników; mądrości zarządu klubu, w którym trwa proces naboru i szkolenia, hojności wspierającego go samorządu terytorialnego, dla promocji miasta i okręgu, a także poszanowania własnych tradycji, oraz wreszcie zaangażowania finansowego wielu sponsorów z jednym dominującym, dla którego miejscem reklamy jest stadion i media, a nie sama nazwa klubu, pozostająca świętością nienaruszoną. Łatwo to powiedzieć, trudniej w praktyce zrealizować.
Żużel nad Wisłą, w rezultacie błędów, wypaczeń i mniej lub bardziej świadomych zaniechań, przeistaczał się w ostatniej dekadzie XX wieku w teatr objazdowy. Z punktu widzenia polskiego widza był to teatr jednego aktora, z Tomaszem Gollobem w roli tytułowej. Reszta była milczeniem. Liga polska stała się Mekką dla żużlowców z najdalszych zakątków świata. Oprócz radości na dziś przynosiło to szkody dla przyszłości, a wyniki Polaków, jako reprezentacji narodowej, pozostawiały wiele do życzenia i nie szły w parze z fenomenem popularności. Był to praktycznie i nadal jest taki swoisty mecz: Tomasz Gollob - reszta świata. Podniecano się za to dobrymi wynikami polskich juniorów, sztucznie pompowanych, chronionych przywilejami regulaminów. Że to nie miało żadnego przełożenia na wyniki seniorów w przyszłości, że wręcz prowadziło do osobistych klęsk życiowych, tragedii samobójczych? - to już mało kogo interesowało. Krótkowzroczność w najczystszej postaci. Wtedy właśnie rodziła się wzgarda dla klubów szkolących, a jednocześnie pokłony dla kupczących (brak ograniczeń dla obcokrajowców, choć przecież Polaków wcale tak chętnie nie widziano w drużynach brytyjskich, KSM, nakaz wystawiania juniora bez względu na to skąd pochodzi). Wiele z tego zostało do dziś, choć obecnie starty w brytyjskiej elicie nie są już żadną atrakcją, bo tam też wymyślano niemiłosierne wywijasy regulaminowe. Otwierane dziś oczy ukazują niejednokrotnie obraz nędzy. A powrotu już w wielu aspektach niestety nie ma - mosty zostały spalone.
Najwyższą żużlową ligę w Polsce AD 1998 zdominowały dwie Polonie: Bydgoszcz (Jutrzenka) jako DMP i druga w rozgrywkach Piła, trzeci był Rzeszów ze swoim Van Purem, a czwarta Unia Leszno. Ligę tym razem opuścić musiały Zielona Góra (Polmos) i Ostrów (Iskra). Z drugiej ligi awansowały Wrocław (Atlas) i Wybrzeże Gdańsk. Ciężki, spektakularny, a dla jej kibiców niezwykle bolesny był upadek w późniejszych latach obiecującego klubu z Piły. Okazało się, że był to sportowy kolos na glinianych nogach, podpierany kruchymi patykami koniunkturalnych polityków. Nazwiska okryjmy miłosierną zasłoną milczenia.
Dominacja Gollobów w omawianym roku w Polsce była tak wielka, że... aż niepokojąca. Nie dość, że po play-offach bydgoszczanie bezdyskusyjnie zgarnęli koronę ligi, to jeszcze Tomasz po raz drugi z rzędu stanął na podium GP IMŚ (tym razem obok dwóch Szwedów - Tony Rickardssona i Jimmy Nilsena), a Jacek Gollob, wsparty silnym ramieniem brata, założył czapkę Kadyrowa, na znak pierwszeństwa indywidualnego w Polsce (braciszek Tomek stanął skromnie tuż obok na podium IMP, a za nimi Wiesław Jaguś). Ten sam Jacek z Gollobów we Wrocławiu założył na swoją głowę Złoty Kask (jakże cenne krajowe trofeum i... niech się wstydzą wszyscy ci co pokazują, że jest inaczej), tym samym starszy Gollob za sam rok 1998 przeszedł już do historii, nawet gdyby zaraz potem skończył karierę. Jacek zresztą był w wyśmienitej (na polskie warunki) formie, co potwierdził, żeby nie było wątpliwości, choćby zgarniając Łańcuch Herbowy Ostrowa Wlkp. i stając na podium Turnieju Gwiazdkowego w Pile, na koniec sezonu. Jacek Gollob niewątpliwie miał "rok konia".
Z innych zawodników wyróżniali się, wciąż niezłomny i niezastąpiony Roman Jankowski, Zenon Kasprzak, powoli kończący bogatą karierę w Rawiczu, Seba Ułamek, Piotr Świst (w Rzeszowie), Rafi Dobrucki (…pilanin), Piotr Pepe Protasiewicz (bydgoszczanin…), Jacek Krzyżaniak, Wiechu Jaguś i Mirek Kowalik – wcale nie farbowane "Anioły" z Torunia. Z ówczesnej młodzieży na szczególne wyróżnienie zasługiwali: Rafał Okoniewski, zdobywający tak Srebrny, jak i Brązowy Kask - co już samo w sobie jest osobliwością, Krzysztof "Cegła" Cegielski - drugi w obu finałach - wyjątkowy ambitniak ze świetnie poukładanym biznesplanem, Robert "Dadi" Dados - mistrz Polski wśród juniorów - wiele wtenczas obiecujący, Grzegorz Walasek i Damian Baliński. Z powodu konieczności wpychania na siłę juniorów do składu, a także nie zawsze uzasadnionej sportowymi kryteriami czołobitności wobec zagranicznych gwiazd i gwiazdeczek, zaczęło być ciasno w składach polskich zespołów. Stąd się bierze ów exodus żużlowego luda po klubach i rozluźnianie więzi klubowych, rozdzierania - nieszkodliwych przecież - patriotyzmów lokalnych, obserwowanych jeszcze w latach 80. Forsowane w późniejszym czasie zapisy regulaminowe zabijały tę, zresztą absolutnie złudną, ale jakże kojącą, namiastkę masowości naszego żużla. Za drogi to sport, żeby w tych warunkach mógł się w nim przebić czysty talent, nie poparty wielkim pieniądzem. Dlatego konieczność chwili: jak najmniej jakichkolwiek sztucznych ograniczeń z akcentem na polskość. Przynależność do wspólnoty państw europejskich wcale nie zabrania szczególnej ochrony własnego narodu. "Stara Unia" wie jak to się robi.
W świecie też utrwalało się nowe. Speedway na Wyspach oddawał pierwszeństwo polskiemu żużlowi. Na dobre już zrezygnowano, ze szkodą dla dyscypliny, z jednodniowych finałów IMŚ. Do zreformowanego w 1998 roku cyklu Grand Prix (który to system winien – logicznie biorąc - funkcjonować obok, a nie, jak to błędnie wykoncypowano - zamiast dawnego finału IMŚ), gdzie poszerzono liczbę walczących zawodników do 24 oraz wprowadzono system KO (permanentne premiowanie dwóch pierwszych na mecie), dorwało się trzech Polaków: Tomasz Gollob, Piotr Protasiewicz i Sebastian Ułamek, a Robert Dados i dwóch Jacków, Krzyżaniak i Gollob dostali (dla podpuchy?) po jednej szansie na dziko. I co dobrego z tego wyniknęło? Zaproponowane zmiany na pewno podniosły atrakcyjność i widowiskowość całego cyklu. Ale Polakom ta promocja pomogła raczej "średnio". W pierwszej 20 GP IMŚ po sezonie 1998 znalazł się tylko jeden nasz rodak - Tomasz Gollob. Tak właśnie; pomimo całego zadęcia, tej wielkiej pompy - otwarcia się Polski na żużlowy świat, w ścisłej elicie znalazł się jeden jedyny, ale za to genialny Polak. A oprócz niego, co ciekawe też po jednym z Madziarów, Makaroniarzy i Pepików (z Węgier - Zoltan Adorjan, Włoch - Armando Castagna i Czech - dziś nieżyjący już niestety Antonin Kasper jr), innymi słowy trzej przedstawiciele nacji, gdzie nawet całosezonowych rozgrywek ligowych w tym czasie nie było.
Tak wyglądała ówczesna żużlowa rzeczywistość i takie też było miejsce Polski w świecie, co wcale jednak nie zmieniło dobrego samopoczucia decydentów. No i mamy dziś, co mamy! Walkę nawet możnych o przetrwanie. Wesołych Świąt.
Stefan Smołka
PS. Po Nowym Roku z przyjemnością wracam do wspomnień z lat dawnych, nie ustając w trudach kwerendy potrzebnych informacji. Do Siego!