Stefan Smołka: Juniorzy i stare grzyby

 / Znicz
/ Znicz

Z juniorami w polskim żużlu to było tak. Najpierw wymyślono, że muszą być w składach, bo rzekomo "siadało" w Polsce szkolenie, gdzieś tam za późnego Gierka, w drugiej połowie lat 70. Tu i ówdzie pokazał się wprawdzie obiecujący młodzian i choć każdy rozsądny obserwator wie, że prawdziwy talent i tak by się przebił, to jednak wygodniej powiedzieć: - Widzicie? To jest nasze dzieło, bez preferencji ten młody by zginął, prawda? Otóż, nie! Nieprawda! Jedna z największych nieprawd polskiego żużla XX wieku.

W tym artykule dowiesz się o:

Lata mijały i dyktowane koniecznością regulaminową przyzwyczajenie - druga natura - kazało tak zestawiać skład przed sezonem, by owo jedno, a nawet dwa miejsca dla młodzieżowca się znalazło. Prezes był kontent, bo się wywiązuje z zapisów regulaminowych, a jeszcze chwalić go będą w GKSŻ, że tak sprzyja przyszłości żużlowego narodu. Nikt nie wymagał, żeby tym "obowiązkowym juniorem" był wychowanek klubu, w którym startuje, co by jeszcze mogło mieć jakieś logiczne przesłanie. Ale gdzie tam? Nie do wiary, ale ostatnimi czasy nawet nie wymagano, by tym juniorem był Polak, więc "hulaj dusza piekła ni ma". Tyle jest wokół biednych klubików, co to ledwie zipią, gdzie tam niby szkolą, wystarczy im zaszeleścić biletami NBP, albo lepiej euro, i… mało kto się oprze. Cel był "szlachetny", chciano wyciągnąć młodziutkiego bidaka z łajna i dać mu perspektywy rozwoju. Wyciągano więc młode orlęta ze szkółek, nawet często zanim jeszcze zdążyły zdobyć kartę uprawniającą do jazdy w lidze. Jak nawet zaparł się jakiś nieżyciowy prezes czy trener prowincjonalnego klubu - nie dając zgody, to można było jeszcze próbować pomachać szmalem, bądź obietnicami złotych gór wprost rodzicom dzieciaka. Domokrążcy spod znaku "kociej wiary" mieli pole do popisu. Dochodziło nieraz do szarpaniny. Czasem się udawała perswazja pod modnym krawatem i w białej koszuli, i… taki nieopierzony orlik lądował w internacie, hotelu, stancji, byle bliżej wielkiego żużlowego świata, a dalej od zapyziałej wiochy rodzinnych stron. Bywało, że wyrastał z tego całą gębą żużlowiec, bo miał szczęście do dobrego szkoleniowca, czasem nawet dane mu było zasmakować zwycięstw. Ale cóż z tego? Skoro marnowało się większość, pół biedy obiecujących żużlowców, gorzej, że kandydatów na przyzwoitych ludzi. Tracili wszyscy, rodzice, owe dzieci, prezesi, całe kluby, polski sport żużlowy. Zbyt dużo przepadło młodych talentów. Czy kogoś to jeszcze obchodzi? Unikam nazwisk - za dużo szacunku mam bowiem dla ludzi trudnego wyczynu, którego nie dane mi było samemu skosztować - ale, proszę bardzo, znamy przecież zmarnowane polskie żużlowe talenty (od dawna taką listę chowam i niestety rozszerzam) oraz tych mocnych w gębie, którzy temu egoistycznie sprzyjali. Młodzi szybko się uczą, także niestety złego. W ostatnich latach bardzo prędko wyczuwali, że są nieodzowni, więc pobrykiwali tu i ówdzie. Taki młody, demoralizowany na okrągło "zbój" (a niech tam, przykład: Rafał Szombierski - fantastyczny talent) nader szybko odkrywa, iż prezes niby tam sobie gada umoralniające farmazony, ale kogo wystawi, skoro w zeszłym tygodniu zdobyłem aż 3 punkty w meczu, a innego za mnie nie ma, bo… nie ma. Ten młody żgol nie jest w ciemię bity i wie, że nie ma naboru, nie ma szkolenia, nawet treningów tu i ówdzie za bardzo nie ma, więc trener z panem prezesem mogą się pobujać. - I tak jestem w niedzielę w składzie. I basta!

Od razu chcę powiedzieć, że nie jestem przeciwny awansowi młodzieży żużlowej, także migracji z biedniejszych do zamożniejszych - lepiej zorganizowanych biznesowo ośrodków, ale sens naprawdę mają tylko naturalne procesy, nie wymuszone regulaminami. Przykładem pozytywnym niech będzie choćby Patryk Pawlaszczyk - skromny chłopak o ogromnym potencjale, który poszedł do Ostrowa, bo tak chciały wszystkie zainteresowane strony. Jeśli dobrze zarządzany klub w dalekosiężnej strategii chce prowadzić ożywiony proces szkolenia, a tak się składa, że nie ma naboru z własnego miasta czy regionu, to poszukiwanie utalentowanych perełek po Polsce całej nie jest niczym zdrożnym. Ale wystawianie tego kwiatu młodzieży do składu meczowego musi wynikać wyłącznie z mądrości i intuicji trenerskiego nosa, Broń Boże zaś konieczności regulaminowej. To nie powinno obchodzić nikogo, poza trenerem i ewentualnie jego pryncypałami, którzy mu płacą za efekty pracy rozpisane na lata. Wtedy dopiero jest szansa na zrównoważony rozwój i wychowanie przyszłych żużlowców w atmosferze rozsądku i wskazanej ze wszech miar pokory. Nakazy zaś wszystko psują. Średni czas dojrzewania do wysokiej klasy wyczynu pewnie by się wydłużył, ale na pewno zyskałby na jakości. Rzecz w żadnym razie nie dotyczy brylantów w rodzaju Przemka Pawlickiego czy Macieja Janowskiego, tak jak nie dotyczyła ongiś wielkich gwiazd Antoniego Woryny, Zenona Plecha, Tomasza Golloba czy Jarosława Hampela, bo ci ludzie urodzili się dla speedway’a. Im wystarczyło po prostu nie przeszkadzać w samoistnym rozwoju, dawać im jeździć jak najczęściej właśnie w lidze, właśnie z najlepszymi na świecie, ale powtarzam: decyzją mądrego trenera. Tylko pytanie: czy są jeszcze tacy? Zawód trenera w polskim żużla zanika, na rzecz chytrych menedżerów.

Ze zwykłego rachunku wynika, że człowiek z zewnątrz jest bardziej opłacalny. Coś już tam umie, nie trzeba go mozolnie szkolić od podstaw, wystarczy sprzęt mu dać i niech tam sobie ćwiczy, a najlepiej żeby to robił w macierzystym klubie (chyba mu tam na wiosce nie ośmielą się odmówić?). - Co nam tu będzie się szwendał i hałasował. Paradoks: ponieważ przeprowadzenie treningu to poważna akcja logistyczna, kosztująca niemało (zajeżdżanie motocykli, zużycie beczek paliwa, olejów, opon, energii elektrycznej, traktorów, a więc znów paliwo i jeszcze do tego obsługa, zabezpieczenie medyczne, straż, konieczność zapłaty mechanikom, instruktorom, trenerom), więc w Polsce rzetelnie czynią to tylko ośrodki nie będące potentatami w branży. "Czemuś biedny? - boś głupi!, czemuś głupi? - boś biedny!" (przy okazji taka mała propozycja: wejście na każdy trening niech kosztuje kibica symboliczną złotówkę, wtedy paradoksalnie, głowę daję, więcej pojawi się gapiów, ale warunek: nie można im wtedy bronić bliskiego kontaktu z dowolnym zawodnikiem). Wracając do meritum, wygodniej przecież (i taniej) sprowadzić gotowego żużlowca, nawet mu pomóc poszukać sponsorów - równie krótkowzrocznych i już… szafa gra. Jeszcze lepiej z punktu widzenia klubowych bossów sprawy się układają z młodzieżowcami rodem z innych krajów, których bezmyślnie dopuszczono do obligatoryjnych wyścigów młodzieżowców. Takiego to nawet widuje się sporadycznie, kłopotów żadnych z nim nie ma, a gdy się odezwie ze słowem skargi, to wystarczy wypalić z głupia frant: ja nie panimaju! Przyjeżdża taki, punktuje, a nam tyle zmartwień odchodzi - żyć nie umierać! Oto dlaczego lobby opacznego wspierania młodzieżowego żużla wciąż ma się dobrze i przepycha rok po roku fatalne, bzdurne i… wprost zgubne przepisy.

Kompletnie wypaczona idea wspomagania młodzieżowego speedway’a w Polsce nie jest - ani jedynym, ani pewnie na dziś najważniejszym - problemem polskiego sportu żużlowego, ale jest regulacją na tyle archaiczną, tak sztuczną, tak wysoce ograniczającą dostęp do wyczynu innym żużlowcom, których się dyskryminuje ze względu na wiek, że czas najwyższy to zmienić, wrócić na ziemię, bo niestety zostaną nam o polskim żużlu tylko miłe wspomnienia (ależ: - Służę Państwu uprzejmie!). Oprócz tego konieczne wydaje się rozszerzenie w ogóle dostępu polskich żużlowców do polskich lig (dwóch lig - nie trzech na dzień dzisiejszy, bez zagranicznych zespołów w polskich ligach), zachęcając (nie zmuszając) w ten sposób do wystawiania również juniorów, poprzez pozostawienie w składzie na konkretny mecz co najwyżej dwóch miejsc dla obcokrajowców (przy zmianie obywatelstwa - wskazane byłoby nawet kilka lat karencji, żeby ograniczyć ewentualne nadużycia, obserwowane wcześniej i możliwe w przyszłości - co nam dało obywatelstwo Rogera?...). To nie oznacza ograniczenia swobody zakupów - podpisywać kontrakty kluby sobie mogą z dowolną ilością żużlowców z innych krajów. Dopuszczalna musiałaby być jednakże pobłogosławiona przez PZM adnotacja, iż notoryczne niewystawianie zakontraktowanego wcześniej żużlowca, bądź nawet wystawienie go na mniej niż np. 10 wyścigów w sezonie, powinno skutkować automatycznie wolnością wyboru żużlowca na dalszą część sezonu. Taki zapis powinien ograniczyć dwie patologie; primo: bezwstydne żądania asów, którym się wydaje, że są niezastąpieni, za wyjątkiem może tej niewielkiej liczby absolutnie najlepszych, którzy dyktują warunki bo takie ich zbójeckie prawo, bo zwyczajnie są wielcy, no i… secundo: nie byłoby niszczenia konkurencji kontraktowaniem żużlowców na wyrost. To również w konsekwencji powinno zasadniczo wpłynąć na obniżenie kosztów prowadzenia zespołów klubowych. A może się mylę? Chciałbym się mylić!

Cała troska o młodzieżowy żużel powinna się skupić na Lidze Juniorów. Tu powinno zapewnić się optymalnie dużą ilość startów dla wszystkich młodych. Wszystkie kluby winny być zobowiązane do zgłoszenia przynajmniej czteroosobowego zespołu polskich juniorów, pod groźbą utraty licencji na ligę. Tam gdzie brak naboru (różne są tradycje w tym względzie i trudno to tak zmienić z dnia na dzień), trzeba dokonać przejęć z innych klubów, na zasadzie wypożyczeń, ale nie po to, żeby obnosić się obcą zasługą, wystawiać obowiązkowo juniora do ligi, lecz tylko na razie do rozgrywek Ligi Juniorów. Ale jednocześnie: gdy ten czy ów junior zasłuży, to i miejsce w pierwszej drużynie w sposób naturalny dostanie, choćby dlatego, że tak będzie dla klubu taniej. To powinno przynieść korzyści dla tych wszystkich ośrodków, którym jeszcze się chce szkolić. Bez podkradania – uczciwa odpłatna transakcja w świetle reflektorów - na jeden tylko sezon, a dalej czemu nie, za zgodą właściciela - trudne, prawda?). Zawsze warto wspierać ambitnych, a nie bogatych. Tymczasem w panującej wszechobecnej liberalnej POprawności polityczno-ekonomicznej jest dokładnie odwrotnie - są pokłony i ułatwienie dla możnych.

Forma rozgrywek Ligi Juniorów jest kwestią do dyskusji, ale sądzę, iż najlepiej toczyć się winny równolegle z meczami ligowymi, w formie kilku przedbiegów uatrakcyjniających ligę - wyścigów dwóch par w różnych kombinacjach (nawet na 3 okrążenia np. - dla oszczędności), żeby młodzież wczuwać się mogła w atmosferę na stadionie, a zespół juniorów ze swoim trenerem integrował się z seniorami, podpatrywał ich i tak zwyczajnie nabierał apetytu na wysoki wyczyn, również na obcych stadionach, gdzie niekoniecznie nas lubią. Wyniki Ligi Juniorów – to bardzo ważne - winny stanowić podstawę do przyznawania nagród, przywilejów, ważnych imprez pod auspicjami PZM. Przecież to nie powinno stanowić problemu, bo PZM wciąż dużo może, a tak mało chce. Po kilku latach takich czystych, prostych reguł kluby samoczynnie zaczną się odwracać ku normalności, gdzie wspiera się krajowych zawodników, dba o zrównoważony rozwój młodzieży bez fajerwerków, wrzucania kogokolwiek na głęboką wodę bez potrzeby wychowawczej, gdzie wreszcie więcej ceni się ambicję własnego wychowanka, niż obcą bylejakość, niejednokrotnie podszytą pogardą dla polskiego pracodawcy.

Stefan Smołka

PS. Wcale się nie zdziwię krytycznym opiniom, bo ludzi zainteresowanych utrzymaniem istniejącego porządku mamy wokół siebie bez liku. To już nie jest tylko wygodnictwo, to także, nie do końca czysty, biznes. "Bydą sie ciepać jak sagi w pokrziwach" - powiedział mi pewien bardzo zasłużony maestro żużlowego owalu, pragnący zachować anonimowość. A ja mu wierzę. Szczęść Boże na ten Nowy!

Komentarze (0)