Na miejsce dotarli we wtorek rano. W godzinach południowych Alfred poprosił ojca o pieniądze na paliwo i wyjechał Jawą do miasta. Odwiózł brata na dworzec, a następnie wstąpił do kolegi - Stanisława Przybylskiego. Nie zastaje go jednak w domu. Jedzie więc do Józefa Olejniczaka i umawia się z nim na 18.00 w klubie, aby przedyskutować sprawy organizacyjne zbliżającego się meczu. Około godziny 12.00 spotyka się z Marianem Kuśnierkiem w warsztacie jego ojca przy rynku w Lesznie. We dwóch postanawiają wybrać się na przejażdżkę po okolicy. Przy wyjeździe z rynku spotykają braci Wandożków, których zabierają jako pasażerów. Jadą w czwórkę z Leszna do Strzyżewic, a stamtąd do Śmigla. Po kilku godzinach powracają do domu, ale tylko na chwilę. Z powrotem jadą przez Rydzynię do Gostynia. Jest już pora popołudniowa.
Około godziny szesnastej wyruszają w drogę powrotną do Leszna. Jadą w dalszym ciągu w czwórkę. Smoczyk nie żałuje maszyny. Dokręca maksymalnie manetkę gazu będąc pewnym własnych umiejętności. Ponadto drogę zna doskonale. Jednak tym razem przeliczył się. Jadąc z dużą prędkością traci panowanie nad maszyną. Zjeżdża w kierunku rowu. Stara się zapanować nad motorem. Na jego drodze stoi jednak drzewo, którego nie udało już się ominąć. Tragiczny wypadek ma miejsce w pobliżu lasu kąkolewskiego. Alfred uderza głową o wystające drzewo, którego pień pochylony był w kierunku szosy. Kierowca ponosi śmierć na miejscu.
Show time
Od tamtych wydarzeń minęło dokładnie 65 lat. Dziś w dniu finału ligi legenda Freda i ten tragiczny wypadek mieszają się z najnowszą historią leszczyńskiego klubu, którego seryjne glorie z lat 50-tych zapoczątkował właśnie Wielki Fred. Unia Leszno pewnie kroczy po złoty medal. Będzie to już czternasty tytuł drużynowego mistrza Polski dla Wielkopolan. Absolutny rekord w historii rodzimej ligi. Jeden tytuł Bykom zabrała - za rzekomy sprzedany mecz ze Stalą Rzeszów - GKSŻ w 1984 roku. Do poczytania o tym wydarzeniu i reszcie bogatej historii Unii zapraszam do programu z dzisiejszego finału. Unia to taki odpowiednik Los Angeles Lakers z koszykarskiej ligi zawodowej w USA. Kalifornijczycy dla odmiany zdobyli 16 mistrzowskich pierścieni. W trykocie Jeziorowców występowały wielkie gwiazdy koszykarskich parkietów: Jerry West, Magic Johnson, Kareem Abdul-Jabbar. Podobnie jest z naszą Unią Leszno. Alfred Smoczyk, Józef Olejniczak, Roman Jankowki, czy Leigh Adams. Ostatni wielki numer w lidze Unia wykręciła w 2010 roku. Na wzór Magica Johnsona i jego kolegów z Lakers, Byki w lidze urządziły sobie show time i zmiotły rywali z toru. - Niezmiernie cieszę się, że do naszego klubu wraca jej wielka legenda - Roman Jankowski. Współpraca z Romanem jest dla mnie o wiele ważniejsza niż kontrakt z jakąkolwiek gwiazdą torów - mówił na konferencji 5 lat temu charyzmatyczny prezes Józef Dworakowski. Wszyscy odebrali to jako czcze gadanie, bo nikogo dobrego nie udało się sprowadzić poza "słabym" Januszem Kołodziejem. Jaśka z Tarnowa ściągnął właśnie Jankes, który prowadził przez moment Jaskółki. "Dobra mina do złej gry" - komentowali wówczas kibice. Jak się okazało, był to strzał w dziesiątkę, a Roman Jankowski w Unii pracuje do dziś. Coś w tym jest, że wielkie kluby w sztabie szkoleniowym mają swoje legendy. Ludzi oddanych i związanych z lokalnym środowiskiem. Na dobre i na złe. Dla których praca w swoim ukochanym klubie, to coś więcej niż najemna robota.
Kasa misiu, kasa
Wygląda na to, że w tym sezonie w trzech najważniejszych ligach żużlowych odniosą zwycięstwa uznane firmy: Unia Leszno w Polsce, Vetlanda w Szwecji oraz Poole Pirates bądź Belle Vue Aces w Anglii. W każdym z tych klubów pracują ikony miejscowych środowisk. Duet Jankowski-Skórnicki w Lesznie, Bo Wirebrand w Vetlandzie, Neil Middleditch w Poole i Chris Morton w Manchesterze. Wszyscy kiedyś jeździli na żużlu. Znają ten ciężki chleb od podszewki. Rozumieją zawodników i potrafią z nimi znaleźć wspólny język. - To wszystko bzdury. Sukces tworzy kasa. Każdy byłby wielkim fachowcem jak Wirebrand, gdyby miał jego pieniądze - kręcili nosami w rozmowie ze mną kilka lat temu działacze Ornarny Mariestad, która w latach 90-tych była najmocniejszą ekipą ligi szwedzkiej. - Vetlanda ma poważnych sponsorów. Nikt w Szwecji takich nie ma. To cały sekret - komentowali. Wirebrand to były zawodnik Vetlandy z lat 70-80, która startowała wówczas pod nazwą Njudungarna. Gdy lepsi koledzy zarabiali funty na brytyjskich torach on pozostawał wierny Vetlandzie. W czasach najgłębszego kryzysu szwedzkiego żużla angażował się w krajowy speedway. Jeszcze w trakcie kariery szkolił najmłodszy narybek z miniżużla. Per Jonsson, Jimmy Nilsen, Peter Nahlin, to jego podopieczni. Był blisko ich zwycięstw i tragedii. Gdy Per Jonsson uległ w Bydgoszczy poważnej kontuzji kręgosłupa, Bo był pierwszą osobą, do której zadzwoniono z Polski.
Powyższe zdarzenie dobitnie świadczy jak wielkim zaufaniem obdarzali szwedzcy zawodowcy Wirebranda. Bosse i jego koledzy z Vetlandy w latach 70. prowadzili nierówne pojedynki z Getingarną Sztokholm, w której jeździły największe krajowe tuzy. W 1980 roku obie ekipy spotkały się w finale i był to pierwszy przypadek zastosowania w żużlowej lidze systemu play-off. Wygrała Getingarna na czele z Andersem Michankiem, który w sobotę dekorował zwycięzców na Friends Arena. W dekadzie lat 80. Vetlanda była już górą. Później nadeszły lata chude, ale Wirebrand konsekwentnie czuwał na posterunku. Czekał na sukces wiele lat. W 2004 roku również byli skazani na porażkę w finałowej batalii z kosmicznymi z Avesty, gdzie pierwsze skrzypce grały asy nad asy, czyli Tony Rickardsson i Leigh Adams. Wirebrand w składzie miał w porównaniu z nimi "ogórków": Holta, Jaguś, Ales Dryml, czy Jędrzejak. Ten ostatni wpadł do składu na ostatnią chwilę. Mimo tego Vetlanda ograła Masarnę, a ja przekonałem się że szaleństwo na trybunach nie jest wyłącznie udziałem polskich kibiców. Od tamtej pory w Elitserien nastąpiła era drużyny Wirebranda. Oprócz pieniędzy i sprawnej organizacji kluczem do sukcesów jest świetne wyczucie Bosse, który wie na kogo postawić. Umiejętnie dokonuje transferów i lubi stawiać na młode karty. - Marzę o takim jednym Polaku, ale nie powiem, o kogo chodzi - uśmiechał się tajemniczo Wirebrand 3 lata temu. Chodziło o Bartka Zmarzlika, który od tamtego wywiadu zdążył poprowadzić Vetlandę do dwóch tytułów mistrza Szwecji.
Australijska przystań
Neil Middleditch, Poole Pirates i hrabstwo Dorset od zawsze było przyjazną przystanią dla Kangurów. Startowała tu ich cała masa. W Poole zaczynał dziadek Street, jego wnuk Jason, liderem wszech czasów w zdobytych punktach jest Craig Boyce, a najnowszy rozdział historii klubu tworzą Holder, Ward i Watt. Wydawałoby się, że rodzina Middleditchów speedwayem żyje po prostu od zawsze. Ojciec Ken, to znakomity zawodnik z lat pięćdziesiątych. Wraz z małżonką prowadzili hotel, w którym przez wiele lat stacjonowali głównie zagraniczni jeźdźcy. W światku żużla znał ich każdy. Syn Neil poszedł w ślady ojca i również został żużlowcem. Mimo obiecujących początków i dobrych wyników przepadł w ligowej szarzyźnie. W latach 80-tych największego kryzysu Piratów zawsze był wierny ich barwom. Gdy zabrakło dla niego miejsca w składzie nie potrafił kontynuować kariery. Matt Ford powierzył mu funkcję menedżera w 1999 roku. Od tamtej pory datuje się złoty okres Poole Pirates.
W 1984 roku w słonecznej Italii, w małej miejscowości Lonigo mieszczącej się na północy kraju, rozegrano pierwszy finał mistrzostw świata na żużlu. Koncert jazdy w parze dali dwaj przyjaciele z Belle Vue; Peter Collins i Chris Morton. Dokonali wydawałoby się rzeczy niemożliwej. Utarli nosa nie tylko najlepszej narodowej parze, ale dwóm najlepszym zawodnikom świata - Duńczykom, Hansowi Nielsenowi i Erikowi Gundersenowi. - Wierzyć trzeba zawsze, a gdy czujesz siłę w zespole, to tym bardziej możesz dokonywać wielkich wyczynów - powiedział mi kiedyś Chris. Przez całą karierę Chris i Peter byli wierni i lojalni Treflowym Asom z Belle Vue. W poniedziałek pożegnanie z Kirkmanshulme Lane, które w ostatnich latach było trudno przygotować. Wszyscy wyczekują przeprowadzki na nowy obiekt, którą zaplanowano na przyszły rok. Gdy w 1987 roku zamknięto dla miejscowych Asów bramy najsłynniejszego żużlowego obiektu Hyde Road, przyszłość ekipy Mortona i Collinsa stanęła pod dużym znakiem zapytania. To głównie dzięki wielkiemu zaangażowaniu właśnie tych dwóch legend udało się kontynuować żużlowe tradycje na dzisiejszym obiekcie, gdzie od dziesięcioleci odbywały się wyścigi dla psów. Tak powstał jeden z najtrudniejszych torów żużlowych na świecie.
W ostatnim czasie liczne imprezy m.in. dla potężnych tracków nieustannie rozwalały trudny technicznie tor. Brytyjska pogoda nie pomagała. Trzy lata temu Belle Vue było czerwoną latarnią ligi, a jej lider Rory Schlein publicznie oznajmił, że ma dość wrednego miejscowego toru, na którym nie da się ścigać. Morton musiał gasić niepotrzebny pożar, a zarazem wzniecać żar walki wśród drużyny. Nie było łatwo. Dziś Mort może być dumny. W tym sezonie po 10 latach mają finał, a na wiosnę nowy i długo wyczekiwany obiekt. Miło było patrzeć na szczęśliwą twarz Mortona podczas udzielania wywiadu dla telewizji, gdy opowiadał o tych wszystkich dobrych rzeczach dla żużla w Manchesterze. Lata pracy, trudów i wyrzeczeń w końcu się opłaciły.
Połowy z Emilem
Stanisław Przybylski, pomimo tragedii kumpla Alfreda, nie odszedł od żużla. Gdyby był wtedy w domu może wszystko potoczyłoby się inaczej? Przybylski najpierw jako zawodnik, a następnie mechanik przeżył chwile triumfu w mistrzowskim marszu Unii w latach 50-tych, przetrwał w pustym warsztacie chude lata w następnej dekadzie i doczekał w nieustannej służbie serwisu żużlowych maszyn wielkiego powrotu na tron z młodą falą jeźdźców, którym przodował czupurny Romek Jankowski. Leszczyńska machina była pierwszym dream teamem w naszej lidze i nieustannie działa na wysokich obrotach na bazie własnej krwi. Na wzór Poole Pirates z Neilem Middledtichem, który na krok nie odstępuje Darcy'ego Warda i reszty podopiecznych. Zdolnego chłopaka traktuje jak syna. Warda za czasów jego jazdy karmił, nocował, osobiście woził na mecze i wysadzał pod samym parkingiem maszyn. Na wzór Vetlandy z Bo Wirebrandem, który osobiście przywoził Emila Sajfutdinowa tuż przed arcyważnym meczem play-off na pobliskie jeziorko na terenie miejscowego campingu. Adam Skórnicki menago Unii też bardzo lubi łowić ryby. Czy wspólne połowy, oprócz potoku pieniędzy prezesa Rusieckiego, były kluczem do sukcesu? Tego już nie wiemy.
W świetle kamer w trakcie meczu odgrywają główne role w parkingu. Nie tylko wtedy. Ale przede wszystkim w codziennej i monotonnej szarzyźnie ciągłych spraw i problemów. Dzięki ich zaangażowaniu udaje się przetrwać zawieruchy, posuchę i mieliznę. Ludzie z metanolem w żyłach, którzy poświęcają swoim macierzystym klubom czas i nigdy nie ustaną w próbach, podejściach i walce o ich lepsze jutro. Tacy są ludzie cienia.
Grzegorz Drozd
ps.nowe SF są zjebane ,totalny burdel
Panie Drozd jaja Pan sobie robi? Tak felieton bardzo fajny tylko to zdanie nie pasuje.Nie róbmy młodym kibicom wody z mózgu. Cała P Czytaj całość