Stefan Smołka: Herosi dziś i pół wieku temu

 / Na zdjęciu: żużel
/ Na zdjęciu: żużel

W dawnych latach na koniec sezonu organizowano dla kibiców w Rybniku dobrze obsadzony znanymi nazwiskami turniej indywidualny, ewentualnie towarzyskie zawody drużynowe.

W tym artykule dowiesz się o:

Wracamy do dobrych tradycji, tym razem spotkaniu na stadionie przyświeca szczytny cel. Kamil Cieślar, Andrzej Szymański i Darcy Ward - brzmienie nazwisk czasem mówi więcej, niż ich właściciele mogą sami powiedzieć. Spotkajmy się dla nich! Chwała za to i dziękczynienie animatorom i aktorom niebanalnego widowiska.

Kończący sezon w Rybniku turniej z akcentem charytatywnym zdaniem wielu odbywać się winien cyklicznie, przynajmniej rok w rok, a nawet dwa razy do roku - wiosną i jesienią. Zwłaszcza, że nie doszło tym razem do Turnieju Pamięci Romanka, inicjatywy wyjątkowo dobrze w Rybniku przyjmowanej. Dawane swego czasu obietnice wydawały się bezwarunkowe - "Romanek" po prostu miał być do końca świata, a jednak go nie ma. Szkoda.

Można przypominać wiele imprez kończących żużlowy rok w Rybniku, w tym te z niedalekiej przeszłości, jak z okazji pożegnania z torem Adama Pawliczka, turniej kompanii węglowej, a z lat dawniejszych mistrzostwa Śląska a nawet organizowane mistrzostwa Rybnika (to pokazuje liczbę wychowanków). Najokazalej wypadały zawsze imprezy jesienne, które przypadały w latach wielkich rybnickich zwycięstw. Nadzwyczajną renomą cieszył się turniej żużlowy o Puchar ROW. Zapraszano czołówkę polskich rajderów, był to swego rodzaju rewanż za finał IMP. Pierwszym zwycięzcą w roku 1961 został Joachim Maj, który rok później obronił swą zdobycz. W kolejnej edycji Maj przegrał z kontuzją, upadł w Świętochłowicach trzy dni przed Pucharem i wylądował w... gipsie, więc wygrał Stanisław Tkocz. W roku 1964 pierwsze skrzypce, gdy chodzi o Puchar ROW, zagrali nadgorliwi w swej gościnności działacze - organizatorzy i sponsor (resort górnictwa). Otóż korzystając z obecności w Polsce żużlowców radzieckich zaproszono ich do Rybnika, doproszono Czechów zza Olzy i zamiast turnieju indywidualnego rozegrano zawody drużynowe. Pomysł wypalił średnio, delikatnie mówiąc, więc następny sezon (1965) znów kończył Puchar ROW w formie zawodów indywidualnych. To przy tym turnieju, rozegranym równe pół wieku temu, dziś się zatrzymamy.

Późnym sobotnim popołudniem (23 października o godz. 18.) na trybunach stadionu żużlowego w Rybniku zasiadło dziesięć tysięcy widzów. Wciąż im było mało - nienasyceni. Tytuł DMP zdobył ich ukochany ROW, już czwarty raz z rzędu. Najwyższą średnią w lidze szczycił się Joachim Maj z rewelacyjnym wynikiem 2.75 (przed Waloszkiem, Pogorzelskim, Stefanem Kępą i Zbigniewem Podleckim). Na najwyższym stopniu podium IMP stanął drugi raz w karierze Stanisław Tkocz, który notabene także zdobył dla siebie w tym roku Złoty Kask, po Andrzeju Wyglendzie zresztą. Tenże Andrzej Wyglenda i Antoni Woryna (oprócz nich Andrzej Pogorzelski i Zbigniew Podlecki z rez. Pawłem Waloszkiem) kapitalną jazdą przyczynili się do wielkiej wygranej biało-czerwonych - podczas finału drużynowych mistrzów świata AD 1966 w niemieckim Kempten. Rybnicka czwórka "muszkieterów" ponadto po raz kolejny zdobyła prestiżowy wówczas Puchar PZM, w cyklu czterech czwórmeczów czwórki najlepszych klubów w Polsce (taki swoisty drużynowy Puchar Polski).

Faworytem największym, siłą rzeczy, był ten wówczas najbardziej złoty pośród złotych, paradujący w błyszczącym złotym kasku, Stanisław Tkocz. Joachim Maj, zawsze w opozycji do Tkocza, pragnął po raz trzeci zgarnąć dla siebie puchar ufundowany przez ministra górnictwa i energetyki. Z młodszej pary rybnickich asów zabrakło bohatera roku poprzedniego, Andrzeja Wyglendy, gdyż z końcem września dość poważnie ucierpiał podczas meczu ligowego z bydgoska Polonią w Rybniku, na tor w pełni sił wrócił dopiero wiosną. Otwierała się zatem większa szansa dla Antka Woryny, który z kolei był cichą opozycją dla Wyglendy. Na swoje apogeum Antek wciąż czekał, coraz bardziej tym faktem zniecierpliwiony. Rok następny, 1966, był już dla Woryny pięknie spełniony. Drugoplanowa, skrzętnie skrywana, rywalizacja wewnątrzklubowa dwóch par z różnych pokoleń, Maj - Tkocz i Woryna – Wyglenda, była tajemnicą Poliszynela, dodawała smaczku każdemu spotkaniu na rybnickim żużlowym torze.

Nie przyjechał na te zawody coraz bardziej zapracowany w Polskim Radiu Katowice red. Jan Ciszewski, który w Rybniku wypłynął i tam też chętnie jako spiker wracał. Zastąpił go wówczas przy mikrofonie Karol Drewniok. Sekretariatem zawodów pokierował równie ofiarny działacz, rodzony brat Karola, Henryk Drewniok. Swego prawie że dwuletniego brzdąca (znanego dziś muzyka, basistę zespołu Carrantuohill, Adama Drewnioka) tata Henryk jeszcze tym razem zostawił w domu przy mamie (sławnej malarce z Rybnika Kazimierze Drewniok-Woryna), ale już niebawem zabierał go na każdy mecz, zarażając jedynego syna bezgraniczną miłością do speedwaya.

Same zawody stały na wysokim poziomie, pełne zaciekłej, fair toczonej, walki. Każdy z faworytów zaliczył jakieś potknięcie, co potęgowało dramaturgię. Joachim Maj w drugim wyścigu dnia przegrał wyścig niejako własną bronią. Tuż po starcie, na pierwszym łuku wyprzedził go Antoni Woryna, jego ulubiony wychowanek i wyjątkowo pojętny uczeń. Przez cztery okrążenia pędzili tak razem obok siebie, jakby byli ze sobą niewidzialną siłą złączeni. Już po kolejnej pasjonującej gonitwie wielkiej czwórki zawodników sprawa wydawała się niemal przesądzona. Oto główny faworyt, po dwakroć złoty, Stanisław Tkocz powiesił wysoko poprzeczkę rywalom. Wykręcił świetny czas (najlepszy w tym dniu), wyprzedzając wyjątkowo zadziornego Edmunda Migosia z Gorzowa, pogromcę Maja sprzed chwili, Antka Worynę i świetnego skądinąd Pawła Waloszka. Wieszczono na trybunach, że "już po ptokach - ni ma byka na Tkocza". Tak się wydawało w istocie, bo Tkocz wygrywał kolejne biegi jak chciał. Tyle, że dokładnie to samo robił Maj. Gdzieś musiało dojść do bezpośredniego pojedynku gigantów. Program zawodów przewidywał tę konfrontację na sam koniec imprezy.

Antoni Woryna, Stanisław Tkocz i Joachim Maj - główni bohaterowie Pucharu ROW w 1965 roku
Antoni Woryna, Stanisław Tkocz i Joachim Maj - główni bohaterowie Pucharu ROW w 1965 roku

W ostatnim wyścigu obok siebie stanęli Jerzy Trzeszkowski z Wrocławia, Waldemar Motyka z Rybnika i dwaj bohaterowie dnia, niepokonany Stanisław Tkocz i, z jednym punktem straty, Joachim Maj. Tuż po starcie obaj rybniczanie szli równo, łeb w łeb, niczym konie na Wielkiej Pardubickiej (50 lat temu wygrała klacz Mocna pod Vitkiem). Przed pierwszym łukiem przez chwilę Staszek Tkocz odskoczył Majowi dosłownie o centymetry, ale kontra najlepszego żużlowca polskiej ligi była skuteczna, Chimek jak z katapulty wystrzelił i sunąc po kredzie krawężnika znalazł się przed mistrzem Polski. Dwaj wielcy twórcy rybnickiej żużlowej chwały lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku przez cztery okrążenia toru mknęli przed siebie w porywającej walce - jeden na jeden. Ale tylko w nielicznych okamgnieniach udawało się Tkoczowi zrównać z fruwającym Majem. Na mecie o tzw. błysk szprychy szybszy był Joachim Maj, tym samym po raz trzeci w karierze to on odebrał okazały Puchar ROW z rąk wielkiego fana żużla, ministra Jana Mitręgi.

Na podium obok Maja stanął Stanisław Tkocz i trzeci w tym dniu Antoni Woryna, który, mimo swej opisanej wyżej jedynej porażki, większą ilością zwycięstw biegowych wyprzedził w końcu Edmunda Migosia i Andrzeja Pogorzelskiego, dwóch znakomitych gorzowian, którzy niespełna rok później, obok Wyglendy, Woryny i Mariana Rosego, dekorowani byli złotymi medalami DMŚ 1966. Za nimi uplasował się Stanisław Skowron z Opola, Alojzy Norek z ROW-u, Jerzy Padewski, Paweł Waloszek, kolejny rybniczanin Waldemar Motyka, a dalej Jan Mucha, wspomniany Trzeszkowski i Jerzy Gryt - same znaczące nazwiska złotej ery polskiego żużla.

Andrzej Szymański, Kamil Cieślar i Darcy Ward - fantastyczni młodzi ludzie, gladiatorzy - z urwanymi życiorysami. Inni już dawno zrezygnowali, oni nie. Potrzebują naszej pamięci, wsparcia materialnego, modlitwy. Wciąż nieprzerwanie walczą. W swoim heroizmie są wielcy - więksi nawet, niż gdyby byli żużlowcami spełnionych do końca nadziei. Choćby tylko dla nich wciąż warto przychodzić na stadion.

Stefan Smołka

Źródło artykułu: