Grzegorz Drozd: Sławiczek! Drabiczek!

WP SportoweFakty / Tomasz Kudala
WP SportoweFakty / Tomasz Kudala

W szarych latach 80. był najbarwniejszą postacią krajowego podwórka. Niebanalny styl bycia, swobodny styl jazdy "na Moranów" i cięty język, to były kody rozpoznawcze Sławomira Drabika. Legendy częstochowskiego speedwaya.

W tym artykule dowiesz się o:

- To, że zostałem żużlowcem, to wcale nie był przypadek. Od małego szkraba szlifowałem zakręty na rowerze - tłumaczy dwukrotny indywidualny mistrz Polski. Zaczynał w połowie dekady lat osiemdziesiątych. Kariery kończyli dotychczasowi liderzy Włókniarza: Marek Cieślak, Andrzej Jurczyński i Józef Jarmuła. Kibice z obawą patrzyli w przyszłość, kto w klubie przejmie pałeczkę po dawnych mistrzach. Utalentowany Józef Kafel, czy Dariusz Rachwalik nie potrafili wybić się ponad przeciętnego ligowca. Niespodziewanie filigranowy i niepozorny Drabik wyrósł na gwiazdę biało-zielonych.

- Nie dawali mi dużo szans. Jeden z działaczy po pierwszych treningach rzucił hasło: idź synu do domu. Ale nie poddawałem się. Przeciwności mnie mobilizowały - podkreśla Drabik, który szybko zaskarbił sobie sympatię u częstochowskich kibiców. Coraz lepiej jeździł w lidze, a także sięgał po indywidualne sukcesy, co w przypadku zawodnika Włókniarza w tamtych czasach należało do rzadkości. Zdobył brązowy medal młodzieżowych indywidualnych mistrzostw Polski (1986). W finale uległ swoim odwiecznym rywalom: Ryszardowi Dołomisiewiczowi i Piotrowi Świstowi. W 1988 roku trafił do kadry narodowej seniorów i wziął udział w eliminacjach indywidualnych mistrzostw świata. Batalię o światowe salony rozpoczął od ćwierćfinału kontynentalnego w niedalekiej Żarnowicy. Spisał się dzielnie i z dziesięcioma punktami awansował do półfinału. Ponownie nie musiał daleko dojeżdżać, bo półfinał jechał w Rzeszowie. Były to bardzo zacięte, emocjonujące i dramatyczne zawody. Aż sześciu zawodników zgromadziło po osiem punktów. Wygrał Czechosłowak Roman Matousek, a nasz bohater okazał się największym pechowcem zawodów. Po czterech startach miał siedem punktów i w ostatnim wyścigu prowadził, co dawałoby mu pewny awans. Niestety na drodze ku pełni szczęścia stanął defekt motocykla i odpadł z kretesem. W następnych latach żużlowa centrala pomijała Drabika przy rożnych wyborach i powołaniach do kadry. W prasie i wśród kibiców coraz głośniej było o konflikcie na linii Drabik - działacze. Żużlowiec nie krył, że naklejka z wysuniętym środkowym palcem na jego motocyklu jest skierowana pod adresem granatomarynarkowych. Był ulubieńcem publiczności na każdym stadionie, tymczasem nie jeździł ani w kadrze ani w żadnej zagranicznej lidze, ale za to niezmiennie na zapleczu polskiej ekstraklasy i ciągle we Włókniarzu.

Showman z Czewywood

W końcówce lat 80. polscy żużlowcy nie epatowali tańcami na motocyklu i przyjmowali statyczną sylwetkę. Wyjątkiem był Drabik, który upodobniał się do amerykańskich showmanów, a zwłaszcza braci Kellyego i Shawna Moranów. Nie tylko na torze, ale również i poza nim. Luźny sposób bycia i ekstrawagancki image powodował, że Drabik przypomniał zachodnie gwiazdy, a nie żużlowca rodem z PRL. Krzykliwe koszulki, bujna kręcona czupryna, czarne okulary à la Brudny Harry, papieros w ustach i kolczyki w uchu nie były przyjętymi normami w polskim sporcie, który wnikliwie nadzorowali państwowi dygnitarze. Za to był idolem młodych zbuntowanych nastolatków i całej Częstochowy, która kochała swojego buntownika.

- Włókniarz nie liczył się w lidze i cały stadion chodził dla niego. Jego ekwilibrystyczna sylwetka i rajdy pod bandą rozgrzewały częstochowską publiczność. Sławek to nasza legenda - mówią kibice z Częstochowy. - Podpatrywałem Amerykanów i Erika Gundersena. Chciałem być taki jak oni. Stylowi i szybcy. Zawsze lubiłem wyginać się na motocyklu. Preferowałem krótsze i techniczne tory niż lotniska. W Polsce w zasadzie mieliśmy do czynienia tylko z tymi drugimi, dlatego bardzo chciałem jeździć za granicą. Były oferty od niemieckich i duńskich klubów. Ale klub za dużo chciał na mnie ugrać i do niczego nie doszło - tłumaczy Slammer, który ciągle był wierny macierzystym barwom. - Miałem oferty i od polskich klubów, ale ja zawsze stawiałem jeden warunek: własne mieszkanie. Nie chciałem tułać się po zakładowych hotelach jak Rumun bez własnego kąta. Na początku lat 90. byłem blisko podpisania kontraktu w Rzeszowie, ale sprawa się rypła właśnie o załatwienie dla mnie mieszkania. Działacze nieustannie nalegali abym zamieszkał tymczasowo w placówce zakładowej, a z czasem dostanę własne lokum, ale nie namówili mnie. Pieniądze to dla mnie sprawa drugorzędna. Są ważne, ale na pewno nie na pierwszym miejscu - tłumaczy.

W nową dekadę lat 90. wkroczył z nowymi nadziejami i nową białą efektowną skórą, którą odkupił od swojego idola Erika Gundersena, który zakończył karierę na skutek fatalnego karambolu. - Erik to był mój idol i... mój rozmiar - śmieje się Slammer. - Na motocyklu wyglądałem zupełnie jak on, a poza tym lubiłem przywiązywać wagę do wyglądu. Mam świra na punkcie ciuchów. Lubię chodzić po sklepach i niejeden sprzedawca przekonał się, że z Drabikiem łatwo się nie handluje. Bo jak sobie coś upatrzę, muszę to mieć bez względu na cenę - dodaje. Sezon 1991 zapowiadał się na kolejną szarą drugoligową banicję. Tymczasem Drabik zaskoczył całą żużlową Polskę. W upalne sierpniowe popołudnie na toruńskim torze nie dał szans rywalom i z kompletem punktów został po raz pierwszy w karierze indywidualnym mistrzem Polski. Świetnie startował, a jego różowy GM niósł go w porywającym stylu do pięciu pewnych zwycięstw. Jesienią dołożył prestiżowy Złoty Kask i został największą gwiazdą polskiego żużla. - Bardzo dużo pomógł mi przyjaciel i częstochowski działacz Janusz Tobijański, który kombinował sprzęt i pomagał finansowo. Za tytuł dostałem od niego ekstra dwieście zielonych (dolarów) - wspomina.

Wrocławska gorączka i angielska szkoła

Sezon 1992 był szalony. Podróże, nowe wyzwania, ciągłe zmagania ze zdrowotnymi dolegliwościami i drabikowe momenty chwały. Ale po kolei. Był u szczytu popularności i w końcu wdarł się w łaski żużlowej centrali, która przed sezonem upatrywała w nim lidera naszej reprezentacji. Zwłaszcza, że funkcję trenera ponownie objął jego przyjaciel, Marian Spychała. Były opolski żużlowiec miał słabość do Sławka, który zawsze mógł liczyć na jego pomocną dłoń. Ponadto trafił do elitarnej ligi brytyjskiej i miał posmakować żużlowych szczytów, o których marzył każdy żużlowiec. Polak ostatecznie podpisał kontrakt z Poole Pirates. Wizje na nowy sezon klarowały się ekscytująco. Szczyt popularności, grad sukcesów, wyróżnień i tytułów. Wydawało się, że przed Drabikiem świetlana przyszłość i teraz już tylko powinno pójść z górki. Niestety, jak na złość w tamtym okresie problemów przybywało na zawołanie. Sprzęt się sypał, forma była w kratkę, nie dawał sobie rady z arcytrudną ligą brytyjską, a co najgorsze przyplątały się kłopoty ze zdrowiem. Drabik nie mówił zbyt dużo i chętnie, ale miał problemy z hemoroidami. - W zasadzie najpóźniej latem powinienem odłożyć motocykl na bok i zając się zdrowiem, ale uparcie chciałem odjechać cały sezon. Największą motywacją były indywidualne mistrzostwa świata. Finał po sześciu latach zorganizowano w Polsce, a mnie w eliminacjach, o dziwo, w porównaniu z całą resztą startów szło bardzo dobrze - mówi Drabik. W efekcie na prawach gospodarza wystąpił w finale światowym przed wrocławską publicznością. Jeździł nieco pechowo i punktował w kratkę.

- W Anglii można z każdym wygrać i z każdym przegrać. Nie ma czasu na nudę - mówił o brytyjskich startach. - Nie przykłada się. Jeździ w brudnym kombinezonie i na brudnym motocyklu. Po prostu liga brytyjska go przerosła - komentował kolegę z zespołu lider Piratów, Marvyn Cox. Doskwierało nie tylko zdrowie, słaba organizacja, wolne maszyny, ale i braki w posługiwaniu się językiem angielskim. - Nie posiadam daru do nauki języków obcych. Oprócz polskiego nie znam żadnego innego. A ten język przydałby mi się bardzo. Za granicą potrafię sam sobie zamówić piwo, ale jak już z kimś gadam, to trochę zaczynają mnie ręce boleć, bo muszę więcej pokazywać, niż mówić - tłumaczył częstochowianin. W lidze angielskiej dotrwał do czerwca, a najlepszym jego wynikiem było osiem punktów na własnym torze. W jego miejsce manager Neil Street wstawił szwedzkiego przeciętniaka Jorgena Johansona. Mimo że nie jeździł już na Wyspach, to dzięki rewolucji w polskim żużlu i otwarciu się na cudzoziemców wciąż miał kontakt z czołówką światową. W Częstochowie na meczu z Motorem Lublin przez trzy kółka wiózł za plecami samego Hansa Nielsena, który jednak połknął Drabika na ostatnim okrążeniu. Rozemocjonowany dziennikarz długo dzielił się wrażeniami ze Sławkiem, a ten zapytany, co ostatecznie zadecydowało o wygranej wielkiego Duńczyka, odpowiedział fachowo i nader potoczyście: był szybszy.

Po gorącym okresie Drabik i jego Włókniarz, który spadł z hukiem, wrócili do drugoligowej rzeczywistości. Ale nie na długo. Po rocznej banicji CKM ponownie zawitał w szeregach najlepszych ligowych drużyn. Do klubu w roli szkoleniowca wrócił Marek Cieślak. Drabik wciąż należał do najlepszych polskich zawodników, ale brakowało spektakularnych newsów z jego nazwiskiem. Do czasu...

Jazda na podwójnym gazie

- Sławek nie pojechał w dzisiejszym meczu, bo... bo po prostu nie ma prawy jazdy - oznajmił ze zwieszoną głową Marek Cieślak, po jednym z lipcowych meczów w 1995 roku. Okazało się, że lidera biało-zielonych, który postanowił nieco uczcić wygrany mecz złapała za kółkiem miejscowa policja i odebrała mu prawko za jazdę pod wpływem alkoholu. Sezon był stracony. Nieugięty Slammer nie miał zamiaru poddawać się. Przeczekał trudny okres i postanowił z nawiązką przypomnieć o sobie. - Najważniejsze, żeby nie mieć doła. Jak masz "powera" to wszystko cię bawi - opisuje Slammer. Od początku sezonu 1996 Drabik fruwał po europejskich torach. W lidze był trudny do pokonania, a w Częstochowie był królem miejscowego obiektu. Ponownie wdarł się do kadry i wziął udział w IMŚ, gdzie dotarł do finału kontynentalnego. W bawarskim Abensbergu w dramatycznych okolicznościach i biegach dodatkowych rzutem na taśmę zajął drugie miejsce premiujące bezpośrednio do cyklu Grand Prix. Trener Cielak i mechanik Jacek Filip promienieli ze szczęścia. Opanowany i jakby pozbawiony emocji Drabik w parkingu spokojnie, w swoim stylu opowiadał o wrażeniach i szansach w SGP. - Powtarzam: z każdym można wygrać i z każdym można przegrać. Dzisiejszy turniej jest tego dowodem - tłumaczył. [nextpage]Zanim zadebiutował na salonach sprawił kolejną przyjemność swoim fanom w warszawskim finale IMP z kompletem punktów zdeklasował rywali z Tomkiem Gollobem na czele. Na stadionie Gwardii dokonał wydawałoby się rzeczy niemożliwej. Nie tylko strącił z tronu niepodzielnego króla polskiego żużla, ale skroił go w iście mistrzowskim stylu na trasie. - Że jestem mistrzem Polski jeszcze do mnie nie dotarło. Piw dzisiaj będzie piętnaście, bo punktów było piętnaście. Ten tytuł dedykuję tym wszystkim, którzy skazali mnie na radiowozy. Na zagładę. To dla was - mówił pełen emocji do kamer. Świetna passa nie zdawała się mieć końca. Ku zaskoczeniu żużlowych fachowców przeciętny na papierze zespół Włókniarza Częstochowa prowadzony przez świeżego w zawodzie Marka Cieślaka sprawił sensację w lidze i w finale pokonał stuprocentowego faworyta do złota Apatora Toruń. Dzięki znakomitej postawie Drabik trafił do polskiego składu na słynny finał drużynówki w niemieckim Diedenbergen, który storpedowali w geście protestu zawodnicy z Grand Prix i w efekcie Polacy zgarnęli złoto. - Nieobecni racji nie mają - skwitował w swoim stylu wokółfinałowe kontrowersje Polak. Jeździł jak szatan i kolekcjonował tytuły. Od sukcesów mogła rozboleć głowa. O Drabiku znów zrobiło się głośno.

Wytrzeźwiał

- Spokojnie zaraz sobie usiądą, gdy ich idol przyjedzie ostatni - ktoś rzucił z tłumu kibiców zajmujących miejsca na praskiej Markecie na wejściu w pierwszy łuk. Zawodnicy właśnie wyjeżdżali do trzeciego wyścigu wieczoru. Od początku zawodów na trybunach na wysokości linii trzydziestu metrów trwała fiesta biało-zielonej grupy z Częstochowy. Rozbawieni kibice nie zważali na resztę rodaków i zasłaniali pole widzenia. Radosna zabawa miała być brutalnie przerwana już po inauguracyjnym występie ich idola, bowiem za rywali Drabik miał same armaty: Hamill, Rickardsson i Adams. Tymczasem po kapitalnym starcie Slammer przywiózł zwycięstwo i powtórzył wyczyn w następnym wyścigu. Wszyscy przecierali oczy ze zdumienia. Kibice z Częstochowy wpadli w absolutną ekstazę. W następnych biegach Drabik nieco spuścił z tonu, ale załapał się do finału, w którym przyjechał na czwartym miejscu. - Co się stało, że pan osłabł? - pytali liczni dziennikarze. - Wytrzeźwiałem - odpowiedział z rozbrajającym uśmiechem Polak.

Czym dalej w las, tym gorzej - tak w skrócie można by opisać losy Drabika w cyklu Grand Prix. Na finiszu zajmuje dopiero jedenaste miejsce i wylatuje z mistrzostw świata. Niepowodzeniem kończy się również próba obrony złotego medalu na krajowym podwórku przed własną publicznością. W dodatkowym biegu walkę o tytuł przegrywa z Jackiem Krzyżaniakiem. Przeciwnika bardzo groźnie pociąga w pierwszym łuku. Drabik ratując się przed upadkiem całkowicie zamyka gaz, a Krzyżaniak odjeżdża na bezpieczną odległość. - Można wygrać, ale nie w takim stylu - rzuca rozzłoszczony Drabik w stronę rywala na mistrzowskim podium. Jest rozgoryczony i nie podaje ręki nowemu mistrzowi Polski. Obrazu sezonu dopełnia spadek CKM-u do drugiej ligi.

Bydgoski beton i bagna Shreka

- Kocham drugą ligę - odpowiadał na pytania, czy nie ma zamiaru opuścić Włókniarza i nie marnować talentu na drugoligowe pojedynki. Po nerwowym sezonie 2000 Drabik postanawia opuścić swoje ukochane barwy. - Zrobiło się za ciasno i trzeba przewietrzyć klimat - komentował przenosiny do innego klubu. Tajemnicą poliszynela były napięte stosunki z działaczami. Drabikowi w trakcie sezonu groziło wypadnięcie ze składu. Często słyszał ultimatum punktowe i groźby, że jak nie weźmie się do roboty, to wylatuje ze składu, bo nikt nie będzie dawał weteranowi jazdy na kredyt. Drabik rozglądał się za nowym klubem. Padło na nie byle kogo, bo aktualnego drużynowego wicemistrza Polski, czyli Polonię Piła. Prezes Wilczyński po przegranej batalii o złoto z imienniczką z Bydgoszczy chciał stworzyć jeszcze lepszy team i nie szczędził grosza. Ale tylko na papierze. Z mocarstwowych planów Piły wyszły nici i klub popadł w organizacyjną degrengoladę. Obrazu dopełniły wygrane przez SLD wybory parlamentarne, z którą to partią powiązany był prezes Wilczyński. Działacz bardzo szybko ulotnił się z klubu, który był tylko trampoliną do politycznej kariery prezesa. Z Piły trzeba było się szybko ewakuować.

Przez rok Drabik jeździł dla Opola i ostatecznie trafił do Atlasu Wrocław, gdzie spędził dwa sezony i chwilami przechodził drugą młodość. Nieźle radził sobie w szwedzkiej Elitserien. U boku braci Gollobów zdobywał punkty dla Vastervik. Wszystko zaprzepaścił potężny dzwon w czeskim Slanym. - To był mój najgroźniejszy wypadek w karierze - powie po latach. W 2005 wrócił do Częstochowy. Czas biegł nieubłaganie. Miał już prawie czterdzieści lat i z formą było coraz gorzej. - Ja mam tyle kasy, że nie muszę punktów zdobywać. Robię show pod publikę. Kibice to lubią. Czym więcej mam żużla na twarzy tym bardziej wyją z radochy. Tylko w Częstochowie jest taka publiczność. Jadę z tyłu, twarz pełna żużla, a trybuny skaczą ze szczęścia. Wróciłem do Częstochowy, bo tutaj jest moje miejsce - opisywał.

Mimo coraz gorszej dyspozycji jeszcze raz wspiął się na wyżyny i sięgnął po brakujący do kolekcji tytuł mistrza Polski w parach. Na torze w Bydgoszczy w 2006 wraz z Sebastianem Ułamkiem okazali się najlepsi. Tym samym uciął wszelkie spekulacje o wieloletniej wzajemnej niechęci na linii Ułamek - Drabik. Ranga mistrzostw krajowych duetów wprawdzie upadała, ale tak szczęśliwego Sławka dawno nikt nie widział. Wszyscy zdążyli wziąć prysznic, spakować się i wyjechać z parkingu, a Sławek w dalszym ciągu roześmiany i ubrany w kevlar kosztował zwycięskiego szampana w bydgoskim parkingu. - Na lidze mi tutaj zupełnie nie szło, ale wróciłem do starego systemu: przynieśli mnie rano i czułem się na siłach. Nie śledzę dokładnie, ale Częstochowa złota jeszcze w parach nie miała. W latach 70. medale zdobywał Cieślak, ale Shrek zdobywał na bagnach, a tutaj był beton - dzielił się wrażeniami Drabik.

Slammer na żużlowych torach spędził jeszcze kilka sezonów. Zaliczył kilka klubowych epizodów i kilka potężnych dzwonów, które wyhamowały jego żużlowy zapał. W końcu powiedział pas w 2011 roku. Została tylko zabawa i popisy wciąż finezyjnej techniki na corocznych lodowych galach. - Najbardziej brakuje mi tytułu mistrza świata. Każdy żużlowiec o tym myśli. Ale Grand Prix to zabawa na szczególnych warunkach. Byłem za krótki na te salony. Niezapomniany moment, to pierwsze indywidualne mistrzostwo Polski w Toruniu. Jak zrobisz to drugi raz, to już tak nie smakuje - mówi Drabik. - Były sukcesy, ale i porażki. Tych drugich nie żałuję. Przecież nie rzucę się z tego powodu pod pociąg. Nawet największe błędy potrafię wybaczyć sobie i innym. Wychodzę z założenia, że jak coś się dzieje złego, to nie ma co płakać. Szybko o tym zapominam - zapewnia.

Będę wojował

Do pierwszego wyścigu wrocławskiego finału zostały ostatnie minuty. Czwórka zawodników czeka gotowa w pełnym rynsztunku na zielone światło w parkingu, gdy nagle zaczyna padać deszcz. Potworna duchota panująca przez cały dzień w stolicy Dolnego Śląska zgromadziła granatowe chmury na niebie. Burza wisi na włosku. Ale nikt z dwudziestotysięcznego tłumu nie zwraca na to uwagi. Wszyscy zastanawiają się, czy jedyny przedstawiciel gospodarza, Sławek Drabik, udźwignie brzemię fatalnej kondycji polskiego żużla i wleje choć iskierkę nadziei w serca wygłodniałych sukcesu polskich kibiców. Podjeżdża na czwarte pole. Tuż pod bandą. Za rywali ma trzech groźnych Duńczyków: Knudesna, Jorgensena i Kargera. - Żeby choć nie był ostatni - zagryzają wargi strapieni polscy kibice. Nadzieje roznieca serce - przecież Sławek potrafi jechać. Z drugiej strony mózg tonuje zapędy - jesteśmy tylko chłopcami do bicia. Nie ma czasu na dywagacje. Ostatnie sekundy przed startem. Cała czwórka zastyga i taśma w górę. Polak perfekcyjnie strzela spod taśmy i nakłada Duńczyków w pierwszym łuku. Olimpijski wprost eksploduje. Istne szaleństwo. Drabik jedzie po trzy punkty...

We wrocławskim finale IMŚ Sławomir Drabik zajął ostatecznie 10 miejsce. Na swoim koncie zgromadził aż i tylko sześć oczek. - Będę wojował - zapowiedział przed finałem i dotrzymał słowa. Jako jedyny pokonał późniejszego mistrza świata, Anglika Garyego Havelocka. W ostatnim wyścigu został potrącony przez Kelvina Tatuma, ale holenderski sędzia, Hennie Van den Boomen jako winnego sytuacji wskazał Polaka. Najbardziej szkoda jednak defektu w pierwszym wyścigu. Maszyna Sławka słabła z metra na metr aż w końcu odmówiła posłuszeństwa. Sprzęt na te zawody przy pomocy niezniszczalnego i niezawodnego przyjaciela ówczesnego opiekuna kadry Mariana Spychały, podstawił niemiecki topowy tuner Otto Weiss. Fatum nad ekipą Drabika wisiało od początku, bo krótko przed zawodami poturbował się mechanik Jacek Filip, który spadł ze szklanego dachu boksu. Filip wdarł się na górę, żeby przykryć kocem boks, aby schronić się przed piekielnym słońcem. - Piekło? Dziewczyny w mini i ciepłe wino - opowiada Drabol o dniu, w którym sięgnął żużlowego nieba. Niebanalny, kontrowersyjny i kolorowy. Taki był, jest i będzie nasz jubilat, który właśnie obchodzi pięćdziesiąte urodziny. Żużlowe piekło i niebo Sławka Drabika. W takim razie wszystkiego najlepszego i wciąż piekła na ziemi Slammer!

Grzegorz Drozd

Zobacz więcej tekstów Grzegorza Drozda ->

Źródło artykułu: