WP SportoweFakty: Jak podobał się panu mecz w Rzeszowie?
Witold Skrzydlewski: Powiem panu, że na początku było nawet miło. Później panowie się w jednym biegu pogubili i to był kluczowy moment spotkania.
Ma pan na myśli czwarty wyścig?
- Tak. Oddaliśmy go 5:0 i do tej pory mnie to zastanawia. Nie potrafię tego zrozumieć. Daję samochód, wsiada do niego siedmiu ludzi, którzy mają pomagać, a nikt nie ma stopera. Wszyscy stoją. Proszę zobaczyć, jak pod tym względem działał pan Ślączka. Jednemu z jego zawodników zepsuł się motocykl, minęła dosłownie chwila, a on już biegł z drugim. Ten moment w meczu spowodował nerwowość.
Ale jeden bieg nie zaważył przecież na wyniku.
- I tu się z panem właśnie nie zgodzę. To miało kluczowy wpływ, bo zaczęła się po tym nerwowość.
Zamierza pan wyciągnąć wnioski?
- Na pewno. Już powiedziałem o tym panu trenerowi i całej reszcie ludzi. Muszą się u mnie stawić i będziemy ten temat wyjaśniać. Nie rozumiem, po co na mecz ma jechać tyle osób. Nie wybieramy się tam na pogaduszki. Jak tak ma być, to niech jedzie jeden i będą mniejsze koszty. Jedziemy pracować albo na wycieczkę. Mnie bardziej interesuje ta pierwsza opcja.
Nie jechał Mariusz Puszakowski, a miał, bo gwarantował pan zawodnikom po kontuzjach miejsce w składzie na pierwsze mecze. Na szczęście wyszło wam to na dobre, bo Jamróg zrobił wynik.
- Pan Puszakowski nie czuje się dobrze na takich torach. Jak pan zresztą zauważył, krytykować za ten ruch nikogo nie można, bo Jamróg pojechał dobre zawody. Podziałała na niego moja presja. Dobrze to z nim rozegrałem.
Czyli?
- Umówiliśmy się na określoną liczbę punktów. Miał ją zdobyć, bo inaczej nie jechałby w trzech kolejnych meczach. To zdało egzamin. Miał wykręcić minimum osiem "oczek" i dał radę. Sam dawałem mu trzy punkty. Jeden zero dla niego. Ale z wynikiem się mocno nie pomyliłem. Przed wyjazdem zostawiłem wszystkim na karteczce rezultat spotkania.
I co pan napisał?
- Że pan Ślączka wygra z nami 55:35. Byłem blisko, cztery punkty więcej to nie aż tak dużo.
Kto pana dziś rozczarował?
- Punktów zawodnikom nie liczyłem. Obserwowałem jednak uważnie. Brakiem profesjonalizmu zawiódł mnie Schlein. Jeśli chciał próbować dwa motory, to ten drugi powinien stać w pobliżu. Później już zresztą tak robił. Rozczarowali mnie też Miśkowiak i Cook. Ten drugi dobrze zaczął, ale po pierwszym wyścigu zaczął chyba niepotrzebnie mieszać w motocyklu.
Wyczuwam jednak w pana głosie, że tragedii z tej porażki pan nie robi.
- Pewnie, że nie. Tragedia będzie jak przyjedzie Piła i stłucze nam tyłek. A są na dobrej drodze. Widział pan jak dziś pojechali? Oni nie pokonali Częstochowy, tylko ją rozgromili.
Ale jest jeden plus po meczu w Rzeszowie.
- Jaki?
Nie musi pan iść na dietę, bo Janusz Ślączka był jednak lepszy.
- Widzę, że ma pan dobrą pamięć. Tylko ja się z tego powodu nie cieszę. Wolałbym mieć motywację i iść na dietę. Ale skoro rozmawiamy już o naszym byłem trenerze, to przed meczem dałem mu książkę "Ucz się miłosierdzia".
Ale miłosierdzia nie okazał.
- No dokładnie. Po pierwszym biegu, który wygraliśmy, liczyłem nawet, że zaczął czytać (śmiech). Później było już inaczej.
Boi się pan meczu z Polonią Piła?
- Nie mam wielkich obaw. To nie w tym rzecz. Zawodnicy przecież wiedzą, że to ważny mecz. Jak go przegrają, to będzie sygnał, że czas zacząć walczyć o utrzymanie. Inna sprawa, że mamy szeroką kadrę. Trener ma teraz ból głowy. Ma z czego wybierać. Musi tylko dobrze ruszyć głową. To już jednak jego rola, a nie moja.
Rozmawiał Jarosław Galewski