Stefan Smołka: Dwa tomy o żużlowych mundialach

Materiały prasowe / Polska "brązowa" reprezentacja z roku 1980 w fot. Marka Smyły; od lewej: Andrzej Huszcza, Roman Jankowski, Jerzy Rembas, Edward Jancarz i Zenon Plech
Materiały prasowe / Polska "brązowa" reprezentacja z roku 1980 w fot. Marka Smyły; od lewej: Andrzej Huszcza, Roman Jankowski, Jerzy Rembas, Edward Jancarz i Zenon Plech

Przeczytałem ostatnio dwa tomy (2. i 3.) "Drużynowych Mistrzostw Świata" Wiesława Dobruszka i po raz kolejny pełen jestem szczerego podziwu dla autora tych opracowań.

Tom II obejmuje lata 1979-1990, czyli niezbyt chlubną kartę w historii polskich międzynarodowych dokonań, gdy chodzi o speedway. Polacy nie błyszczeli - to mało powiedziane. W pierwszych z wymienionych sezonów Biało-Czerwonych wciąż reprezentowali znani w świecie żużlowcy: Edward Jancarz, Zenon Plech, Jerzy Rembas, Marek Cieślak. Jeśli do tego dodać Andrzeja Tkocza, Piotra Pysznego, czy młodych Andrzeja Huszczę i Romana Jankowskiego, to trudno taką stawkę nazwać słabeuszami. A jednak...

Nie pomogły polskim żużlowcom nawet doświadczenia z ligi brytyjskiej, która dzięki Antoniemu Worynie od połowy lat 70. znów otwarła się szerzej na Polaków. Owszem, wymienieni żużlowcy wyróżniali się, rzec by można - stawiali się konkurencji światowej, ale ta uciekała nam w zawrotnym tempie. Dziś nie ma wątpliwości, że decydowała głównie sprawa sprzętu, a nie skali talentu.

Nawet powierzanie Polsce organizacji finałów światowych w tych latach na niewiele się zdało. Były komplety publiczności, sukcesy organizacyjne (najtrwalsza polska tradycja), ale sportowo inni (Nowozelandczycy, Anglicy, Amerykanie, Duńczycy) bezczelnie grali nam na nosie.

Największe wszak sławetne lanie odebrali nasi w Leningradzie (dziś Petersburg) w lipcu 1981 roku, podczas finału kontynentalnego, kiedy to z 14 punktami dali się wyprzedzić również przegranym Czechosłowakom (21 punktów), oraz awansującym żużlowcom ZSRR (27 p.) i Niemcom Zachodnim - RFN (32 p.). W takim stylu Polacy dawno nie przepadli w MŚ. Co prawda nazwiska rywali znaczyły wówczas na giełdach światowych sporo (Egon Mueller, Karl Maier, Grigorij Chłynowski, Michaił Starostin, Ales Dryml sr, Vaclav Verner, Milan Spinka, Zdenek Kudrna, Jiri Stancl sr), ale nie zmienia to bolesnego faktu, że kontynentalna ojczyzna żużla, Polska, okrywać się musiała rumieńcem wstydu. Jancarz, Plech i Rembas zdobyli łącznie 8 punktów, podczas gdy młody Romek Jankowski 6 - z dwoma indywidualnymi zwycięstwami i jednym defektem na koncie (to potwierdza możliwości, jak by nie patrzeć). Okazało się potem oczywiście, że to nie rywale byli tacy genialni, bo w finałowym turnieju w Olching Niemcy i Rosjanie dostali tęgie lanie, a ci ostatni nie wyszli z zaczarowanej dla nich granicy 3 punktów - na 48 możliwych. To jednak słabe pocieszenie dla (p)odpadniętych orłów.

W kolejnym roku (stan wojenny) Polacy znów stają na niskości zadania, nie kwalifikują się do światowego finału, choć na początku w kwalifikacjach błysnął talentem niejaki Henryk Olszak, w Miskolcu zdobywając komplet 12 punktów. Potem już wszyscy latali bez skrzydeł, może poza Romanem Jankowskim i Markiem Kępą, którzy najdzielniej, acz też bez rewelacji, bili się o awans do finału. Nic z tego, Amerykanie i Duńczycy już weszli na panteon i nie zamierzali z niego zejść, a Niemcy i Czesi też lali naszych równo. Jak do tego zgodnego towarzystwa pogromców Polaków dołączyli Węgrzy, to był znak, że jesteśmy już blisko dna. W 1984 roku tylko dzięki ukłonowi działaczy FIM Polacy dostali swoją szansę w wielkim finale DMŚ. Efekt? Szkoda gadać. Nawet nasz „Jankes” dał się objeżdżać przez Jankesów z krwi i kości, choć oni tego dnia też byli wyjątkowo słabi, więc Duńczycy i Anglicy sięgnęli po główne trofea.

W nagrodę za swoje wzloty ostatnich lat Jankesi dostali wreszcie finał światowy drużynówki w 1985 roku. Na Long Beach wygrali jednak Duńczycy, bo takiej trójcy, jak Erik Gundersen, Hans Nielsen i Tommy Knudsen nie miał prawa nikt pokrzyżować szyków. Pokazał to również wielki finał polskiej klęski MŚP w Rybniku, gdzie Huszcza i Dzikowski zajęli siódme (niestety ostatnie) miejsce. Kolejne lata 1986-87 były kontynuacją dominacji Danii, Anglii i USA. Co ciekawe w tym kręgu dziwnie brakowało Szwedów, ze skandynawskiej kolebki speedway’a i w ogóle pierwszych mistrzów świata. Do czasu, jak miało się okazać niebawem. W polskiej kadrze pojawiły się istotne dla epoki nazwiska zawodników, którzy tworzyli, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, zaczyn przyszłego odrodzenia polskiego żużla w końcu dekady lat 90. Poza znanymi już Romanem Jankowskim i Andrzejem Huszczą byli to przede wszystkim Zenon Kasprzak, Wojciech Żabiałowicz, Ryszard Dołomisiewicz, Ryszard Franczyszyn, Jan Krzystyniak, Janusz Stachyra, Piotr Świst, Eugeniusz Skupień, Sławomir Drabik.

W 1990 roku w kontekście opisywanych zdarzeń pojawił się w Polsce fenomen o nazwisku Tomasz Gollob. I nic już nie było takie jak dawniej. Wszystko zaczęło się kręcić wokół tej jednej najjaśniejszej gwiazdy na firmamencie. Reszcie pozostała rola satelitów owej gwiazdy, co większości doskwierało, a czego bynajmniej nie kryli. Tomkowi wychodziło wszystko, bo taki się narodził nad Wisłą żużlowiec kompletny. Był to długo oczekiwany owoc niezwykłej popularności samego speedway’a w Polsce, a także produkt swoistego geniuszu (mowa jest o sportowym i motoryzacyjnym wymiarze) ojca Tomka, Władysława Golloba, który poszukał dla syna najmądrzejszej ścieżki rozwoju, bez oglądania się na regulaminowe preferencje młodzieży, które sztucznie windując bardziej ją psują, niż jej w systematycznym rozwoju pomagają.

Trzeci tom DMŚ zaczyna się od arcyciekawej wypowiedzi Marka Kraskiewicza, postaci dziś nieco zapomnianej, a bardzo wiele w latach 90. znaczącej dla polskiego speedway’a. Gdyby dziś, z pominięciem zawodników i trenerów, szukać prawdziwych autorów odradzającej się ku chwale reprezentacji Polski, to skromna osoba p. Marka musiałaby stanąć w pierwszym szeregu osób najbardziej zasłużonych. Samo sięgnięcie po osobę wspaniałego działacza w książce poświęconej latom 1991-2000 uważam za akt godny, oddający sprawiedliwość.

Początek lat 90. zdominowali żużlowcy amerykańscy, Duńczycy nie spuszczali z tonu, słabnącą Anglię zastępowała coraz mocniejsza Szwecja. No i Polacy wreszcie pokazywali, że nie wypadli sroce spod ogona. Tu zasług Gollobowych nie da się w żaden sposób przecenić. W 1994 roku w Brokstedt Biało-Czerwoni po czternastu latach stanęli na podium (bracia Tomasz i Jacek Gollobowie z rezerwowym Darkiem Śledziem), za złotymi Szwedami. Niestety, rok później na własnych śmieciach bracia Gollobowie nie istnieli, bo praktycznie był tylko jeden Gollob na bydgoskim torze - Tomasz, a tym samym medal musiał znaleźć się poza zasięgiem Polaków.

Polska "srebrna" reprezentacja z roku 1994 w fot. Mirosława Wieczorkiewicza; od lewej: Dariusz Śledź, Tomasz Gollob i Jacek Gollob
Polska "srebrna" reprezentacja z roku 1994 w fot. Mirosława Wieczorkiewicza; od lewej: Dariusz Śledź, Tomasz Gollob i Jacek Gollob

No i przyszedł rok 1996, z głośnym bojkotem czołowych żużlowców świata w sporze o opony, wypaczający sens światowej rywalizacji drużynowej. Skorzystali na tym Polacy, wygrywając finał w Diedenbergen przed Rosją i młodzieżową Danią, w której 1 punkt zdobył znany dziś gwiazdor Nicki Pedersen. Miał wtedy 19 lat. Na niemieckiej ziemi Tomasz Gollob zdobył 15 punktów z 18 możliwych do zdobycia, a Sławek Drabik - 12. Piotr Protasiewicz co prawda nie zapunktował w finale, ale swoje zasługi położył, w eliminacjach był nawet lepszy od Tomka Golloba. Rok później światowy szczyt drużynowy organizowała Piła i ten sam Piotr "Pepe"miał już udział znaczący w srebrze dla Polski (12 punktów przy 13 Tomasza Golloba). I tym razem najlepsi, Amerykanie, Anglicy, Australijczycy, kontynuowali swój protest, co cieniem się kładło na cały światowy speedway, a Polakom odbierało pełnię radości ze zwycięstw.

Dopiero końcówka dwudziestego stulecia przyniosła ożywcze zmiany regulaminowe (od 1999 roku powrót do sprawdzonej formuły czwórmeczowej), dzięki czemu powoli odbudowywał się prestiż żużlowego mundialu w świecie. Polacy ze swą jedyną gwiazdą światową jeszcze nie mogli rządzić i dzielić, ale wyraźnie szło ku lepszemu. Pojawiali się żużlowcy polscy z aspiracjami do czołówki światowej. Poza wyżej wymienionymi byli to Jacek Krzyżaniak, Rafał Dobrucki, Grzegorz Walasek, Sebastian Ułamek, Tomasz Bajerski, aż nadszedł czas na Roberta Dadosa, Krzysztofa Cegielskiego, Jarosława Hampela i innych, których jako reprezentantów bliżej zaprezentuje nam (pewnie niebawem) niestrudzony Wiesław Dobruszek w kolejnym tomie o DMŚ, przemianowanych potem na Drużynowy Puchar Świata.

W imieniu wielu sympatyków speedway’a dziękuję autorowi, gratuluję serdecznie świetnych pozycji księgarskich i zachęcam do dalszych twórczych starań, tak świetnie wzbogacających naszą wiedzę o ukochanej dyscyplinie. Pełne ciekawych fotografii książki są do nabycia na www.ksazkizuzlowe.pl i na niektórych stadionach podczas żużlowych imprez.

Stefan Smołka

Zobacz więcej felietonów Stefana Smołki ->

Komentarze (3)
avatar
Marta Żmuda-Trzebiatowska
8.04.2016
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
"Okazało się potem oczywiście, że to nie rywale byli tacy genialni, bo w finałowym turnieju w Olching Niemcy i Rosjanie dostali tęgie lanie" - Niemcy to chyba takiego lania nie dostali, skoro s Czytaj całość
avatar
AdaS
7.04.2016
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
Dobry artykul Panie Stefanie, wiecej prosze. 
avatar
yes
7.04.2016
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Nie pamiętam by ktoś łączył mundial z żużlem. Może dlatego, że język hiszpański jest w innych dyscyplinach.
Na pierwszym zdjęciu: "...od lewej: Andrzej Huszcza, Roman Jankowski, Jerzy Rembas, E
Czytaj całość