Przyczepny (9): Lepiej późno niż później

WP SportoweFakty / Tomasz Madejski / Jason Doyle
WP SportoweFakty / Tomasz Madejski / Jason Doyle

Świat sportu, nie tylko żużlowego, wypełniony jest po brzegi historiami o niespełnionych talentach. Zawodnikach, którzy brylowali za młodu, by potem mniej lub bardziej spektakularnie przepaść. Dlatego znacznie ciekawsze są historie odwrotne.

Ostatnie tygodnie na szlace należały do faceta, który jeszcze 3 lata temu nie łapał się nawet do szerokiej światowej czołówki. Który do 29 roku życia znany był głównie fanom Elite League, w Polsce pojawiając się od święta, i to na zapleczu. Który stanowi żywy dowód na to, że osiągnięcia w wieku juniorskim nie definiują przyszłej kariery. Że rozwijać się można konsekwentnie z sezonu na sezon, w stopniu nie tyle równomiernym, co wręcz geometrycznym. Jason Doyle, bo oczywiście o nim mowa, nie przestaje zadziwiać. Choć dodać należy, że nie zawsze pozytywnie.

Tegoroczny sezon w wykonaniu Australijczyka jest piorunujący. Ligowe zmagania w pierwszej połowie lipca to dla Doyle'a 80 zdobytych punktów na 87 możliwych. W Polsce do spółki z Dudkiem i Protasiewiczem de facto wprowadził osłabiony Falubaz do play-offów, w Szwecji lideruje prowadzącej w tabeli Rospiggarnie, a w Anglii kontynuuje dominację z zeszłego roku. Wtedy też zabłysnął w cyklu Grand Prix, zajmując na koniec rewelacyjne jak na debiutanta piąte miejsce, ale w tym roku wskoczył kolejny szczebel, wygrywając pierwszą rundę w życiu i goszcząc na półmetku sezonu na pozycji medalowej. Póki co poruszając temat aspiracji w cyklu wspomina tylko o utrzymaniu, ale... czas chyba powoli zmienić priorytety. Co prawda w półfinale DPŚ nie udało się osiągnąć zamierzonego celu i awansować bezpośrednio do finału, ale wpływ na to miała przede wszystkim kiepska postawa Sama Mastersa i nietrafiona decyzja o przydziale Jokera, który z niewiadomych przyczyn trafił w ręce Chrisa Holdera. Doyle swoje zrobił, choć akurat z tego turnieju zapamiętany zostanie głównie dzięki nieudanej próbie przepuszczenia Andreasa Jonssona. Mimo wszystko wciąż ma szansę, by poprowadzić Australię po pierwsze od 14 lat złoto w DPŚ.

Ten "sprytny inaczej" manewr z Vastervik wzbudził co prawda nieco uśmiechów politowania, ale w porównaniu z jego innymi wyskokami to i tak pikuś. Nie bez powodu napisałem, że Doyle zadziwia nie zawsze pozytywnie, bo z całkowicie zasłużonych względów jest jedną z najbardziej kontrowersyjnych postaci w żużlowym światku. Mam wrażenie, że czasami po prostu przegrzewają mu się obwody i nie myśli do końca racjonalnie. W zeszłym roku, dwa tygodnie po tym, jak Pedersen wysadził go z siodła w Toruniu, na Grand Prix w Gorzowie postanowił odegrać się dokładnie tym samym, w wyniku czego najbardziej ucierpiał Bogu ducha winny Zagar. Zresztą zawiązana wówczas "przyjaźń" australijsko-duńska ma się dobrze do teraz. Pod koniec czerwca po meczu w Danii Doyle nazwał Pedersena "bezmózgim idiotą", choć, jak później wykazały zdjęcia, Duńczyk nie zrobił absolutnie niczego złego. Znane są również przypadki, gdy Doyle po kontakcie z innym zawodnikiem postanawiał dodać nieco od siebie i teatralnie upadać na tor. Choć ostatnie Grand Prix w Cardiff sugeruje, że Jason oduczył się tego brzydkiego nawyku. Po ataku Zmarzlika w półfinale miał pełne prawo się przewrócić, ba, sytuacja nadawała się na wykluczenie Polaka nawet bez upadku, a tymczasem wbrew wszelkiej logice Australijczyk utrzymał się na motocyklu, choć zdarzało mu się padać po nieporównywalnie lżejszym kontakcie. No i wszystko pięknie. Tylko po co te zapowiedzi odwetu…?

Uślizgi uślizgami, ale wspomnieć też trzeba, że Jasonowi trafiały się sytuacje dużo gorsze. Wypadki, których doświadczył tylko w ciągu ostatnich 2 lat, normalnego człowieka wysłałyby na wielomiesięczną rehabilitację, a niektórym pewnie kończyłyby kariery. Doyle ma jednak tę pożyteczną cechę, że jest... niezniszczalny. Po prostu. W maju 2014 roku podczas Speedway Best Pairs w Landshut po ataku Bogdanowa uderzył w tor z taką siłą, że skala Richtera wymiękła. Sytuacja wyglądała na tyle poważnie, że służby medyczne zasłoniły widok białą płachtą. Jason tymczasem wyszedł z upadku ze wstrząśnieniem mózgu i dziurą w udzie wielkości małego krateru, a po dwóch tygodniach wrócił na tor. Karambol w Melbourne podczas kończącego poprzedni sezon Grand Prix wyglądał jeszcze gorzej - tam najpierw potężnie uderzył o tor, a następnie oberwał silnikiem Macieja Janowskiego. Gdy Doyle leżał pod bandą, z głową wykrzywioną w bardzo nienaturalny sposób, byłem poważnie zaniepokojony nie tylko o jego karierę, ale i życie. Oba te wypadki należały do najgroźniejszych, jakie kiedykolwiek widziałem na żużlu. Tym razem ucierpiał kręgosłup, rehabilitacja potrwała co prawda kilka miesięcy, ale, jak widać, po urazie nie ma już śladu. Historię najnowszą, czyli wypadek podczas derbów Ziemi Lubuskiej, doskonale pamiętają wszyscy. Noga Australijczyka zaczepiona o motocykl powinna się na oko złamać w trzech miejscach, a skończyło się na drobnym uszkodzeniu więzadeł. Nie wiem, czy to kwestia szczęścia, kości z gumy, energii z kosmosu czy modyfikacji DNA, ale fakt jest taki, że Doyle to facet niezatapialny bardziej niż Andrzej Huszcza.

ZOBACZ WIDEO Stephane Antiga tłumaczy, dlaczego nie powołał Marcina Możdżonka

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że mamy też w środowisku drugiego Jasona Doyle'a, i to ze stron zdecydowanie bliższych, bo polskich. Różnica jest taka, że ten nasz znajduje się mniej więcej w połowie drogi Australijczyka. Grzegorzowi Zengocie również nie wróżono wielkiej kariery i skazywano na żywot wiecznego przeciętniaka, dowożącego do mety tylko to, co ugra na pierwszym łuku. Sam zresztą oceniałem go w ten sposób. Tymczasem postęp, którego Zengi dokonuje od dwóch sezonów, jest po prostu szokujący. Do swojego skromnego przez długie lata repertuaru dorzucił nie tylko lepszą sylwetkę i dobór ścieżek, ale przede wszystkim kilogramy waleczności. A’propos kilogramów, wydaje mi się, że ta kwestia wciąż stanowi jeden z problemów Grzegorza - jest po prostu zbyt przypakowany, co być może przekłada się na siłowy styl jazdy. Ale poza tym wszystko z nim w jak najlepszym porządku. Nie symuluje, nie wydziwia, do kamery wypowiada się składnie i z uśmiechem, a sportowo niechybnie zmierza w kierunku światowej czołówki, notując konsekwentny progres z roku na rok. Doyle wskoczył do Grand Prix w wieku 30 lat, Zengota obecnie ma 28. Czy kogokolwiek zdziwi jego widok w stawce najlepszych zawodników świata w sezonie 2018? Nie sądzę.

Dzięki takim nieprzewidywalnym postaciom żużel nabiera kolorytu. Jeszcze kilka lat temu nikt nie zaliczyłby Doyle’a ani Zengoty do grupy zawodników ekscytujących. Obecnie można ich lubić bądź nie, ale nie da się zaprzeczyć, że dzięki takim postaciom jest po prostu ciekawiej.

Marcin Kuźbicki

Zobacz więcej felietonów Marcina Kuźbickiego ->

Źródło artykułu: