Praca musi dawać satysfakcję, a tej zabrakło. Ireneusz Kwieciński wypowiedział się o KSM Krosno

WP SportoweFakty / Karol Słomka / Ireneusz Kwieciński
WP SportoweFakty / Karol Słomka / Ireneusz Kwieciński

Po dziewięciu latach zakończyła się współpraca trenera Ireneusza Kwiecińskiego z KSM Krosno. Pochodzący z tego miasta szkoleniowiec opowiedział m.in. o kulisach pracy w klubie oraz o tym dlaczego na razie nie chce prowadzić innej drużyny.

WP SportoweFakty: Jeszcze kilka tygodni temu wiceprezes Wojciech Zych mówił, że chciałby aby to pan był trenerem KSM-u Krosno. Teraz wiemy już, że nic z tego nie wyszło. Na ile realny był pana powrót i dlaczego się nie udał?

Ireneusz Kwieciński: Mój powrót nie był możliwy. Decyzję o rezygnacji podjąłem jeszcze w kwietniu, przed meczem z Orłem Łódź i to była decyzja ostateczna. Wojtek wówczas poprosił mnie, żebym został w innej roli chociaż do końca sezonu, nie odpowiadając za prowadzenie drużyny. Chodziło o to, żeby pomóc to wszystko organizacyjnie połatać, bo zawsze była to dodatkowa para rąk do pracy, żebym przeprowadził trening czy pojechał z kierownikiem zespołu na mecz wyjazdowy. Po mojej rezygnacji wszystko spadłoby na ich ręce, więc postanowiłem, że co prawda w innej formie, ale mogę zostać w klubie do końca sezonu. Nie brałem jednak w ogóle pod uwagę możliwości, aby w tym roku znowu pracować w KSM jako trener. Takie rozwiązanie po prostu nie wchodziło w grę, nie można szastać decyzjami.

Przy okazji chciałbym wyjaśnić, że to nie jest do końca tak, że moje odejście było spowodowane, jak to czytam ostatnio, nagonką ze strony kibiców. Przez tę sytuację tylko ich zrozumiałem, bo mieli uzasadnione pretensje o brak wyników, a ja jako trener powinienem dążyć do tego, aby te były jak najlepsze. Jak to wszystko przemyślałem, to doszedłem do wniosku, że od jakiegoś czasu moja praca skupiła się na tym, żeby bardziej niż dobry żużel, robić możliwe jak najlepszy przy jak najniższych kosztach. A to nie jest rola trenera. Trener nie jest od tego, żeby robić coś oszczędnościowo, tylko żeby robić dobry wynik sportowy. Skoro kibice byli niezadowoleni, to dotarło to do mnie, że oczekują czegoś więcej niż pracy na przetrwanie i osiągnięcie korzystnego wyniku finansowego. Zdałem sobie sprawę, że to poszło w złą stronę. Nie mogłem zagwarantować odpowiednich wyników i dlatego zrezygnowałem.

Pracował pan w KSM od 2008 roku. Nie żal było rezygnować? W sondzie na naszym portalu, 70 procent czytelników stwierdziło, że pana odejście jest dużą stratą dla klubu.

- Gdy w pewnym środowisku poznaje się ludzi, przebywa z nimi, posiada dobre relacje, to z takiego miejsca jest żal odchodzić. Ale praca trenera musi też dawać satysfakcję, finansową albo poprzez wyniki sportowe. A jeśli to wszystko jest połowiczne, to tej satysfakcji nie ma. Czy to duża strata dla klubu? Nie sądzę. Może jedynie pod kątem organizacyjnym, bo byłem trenerem, który oprócz swoich standardowych obowiązków robił trochę więcej. Miałem też inne obowiązki, gdzie rzadko w klubach się zdarza, aby trenerzy robili takie rzeczy.

[color=black]ZOBACZ WIDEO Od dziecka marzył o tym, żeby zostać kapitanem

[/color]

KSM Krosno to dla pana definitywnie zamknięty rozdział?

- Życie mnie nauczyło, że nigdy nie mówi się nigdy. To taki trochę utarty slogan, ale tak jest. Nawet jako zawodnik odchodziłem z Krosna, by po kilku latach wrócić. Na razie temat trenera zakończyłem. Myślę, że z chłopakami z klubu powinniśmy od siebie odpocząć i dać sobie trochę czasu. Dokładnie tak to przekazałem Wojtkowi Zychowi, gdy chciał mnie namówić na ten sezon.

Podobno zostaje pan w żużlu, ale w innej roli. Może pan zdradzić w jakiej?

- Rozważam taką możliwość, ale to nie jest jeszcze pewne na 100 procent, dlatego na razie nie chciałbym mówić nic więcej.

Chciałby pan jeszcze kiedyś pracować jako trener, może w innym klubie?

- Na tę chwilę nie piszę się na to. W mediach łączono moją osobę z Włókniarzem Częstochowa, ale oficjalnej propozycji nie otrzymałem. Odbyłem tylko luźną rozmowę z prezesem Michałem Świącikiem na temat pracy z młodzieżą. Nie rozważałem jednak możliwości, aby dwa, trzy razy w tygodniu dojeżdżać do pracy ponad 300 kilometrów. To byłoby niemożliwe, a przeprowadzka nie wchodziła w grę. Trochę już się najeździłem po świecie i spędziłem wystarczająco dużo czasu na walizkach. Teraz mam wszystko na miejscu. Tutaj mieszkam, prowadzę z żoną firmę i mam wszystko co mi potrzebne. Myślę, że jestem w stanie zarobić na tę bułkę z masłem i może nawet mercedesa (śmiech), więc nie chcę na razie niczego zmieniać.

Wróćmy do tematu KSM Krosno. O tym, że w klubie się nie przelewa, wiadomo od dawna. Miał pan wpływ na to jakich kontraktowano zawodników?

- Miałem głos, ale nie decydujący. Wiadomo z czym to się wiązało. Nie mogłem sobie wybrać zawodników z II-ligowego topu, których klub by mi zakontraktował. Wszystko musiało się mieścić w naszych barierach finansowych. Niektóre nazwiska przepadały od razu, bo zawodnicy których bym sobie życzył po prostu byli nie na naszą kieszeń. Cieszę się jednak z tego, że przez kilka lat udawało nam się kontraktować na "gościa" naprawdę dobrych zawodników, jak Czaję, Pieszczka czy Kaczmarka. Ci zawodnicy jeździli z wilkiem na plastronie m.in. dlatego, że to mi udało się ich przekonać do tego. A to nie było takie łatwe, bo chętnych na ich usługi nie brakowało, w dodatku nasz czarny tor nie każdemu odpowiadał. Gdy dzwoniłem do kolegów trenerów i prosiłem o wsparcie, to oni mi ufali, że oddając swojego czołowego juniora będę go traktował jak swojego zawodnika i nie stanie mu się krzywda. Gdybym tego nie zrobił, to chyba nie zawsze to by się udało.

Mało jest obecnie trenerów, którzy są w stanie przepracować w jednym klubie tyle lat co pan. Co mógłby pan uznać za największy sukces przez te lata?

- Każdy kibic, który popatrzy na ostatnie dziewięć lat, będzie miał problem aby dostrzec sukcesy. Ich nie było, a przynajmniej ja jako trener ich nie miałem. Były za to miłe chwile, po których czuło się dumę jak np. po historycznym zwycięstwie w Rybniku. Inne wyjazdowe wygrane czy te z wyżej notowanymi rywalami też cieszyły. Było mi też miło w momentach, kiedy np. od Patryka Rolnickiego i jego ojca otrzymałem piękną statuetkę za pomoc w przygotowaniu do licencji, czy kiedy Michał Świącik ciepło wypowiadał się na temat mojej pracy z juniorami. Może malutkim sukcesem był sezon, kiedy pierwszy raz udało nam się dojechać do półfinału play-off. Wtedy można to było uznać za dobry wynik, ale rok później chciało się już czegoś więcej, a tego etapu nie udało się przeskoczyć.

Pracę w KSM zaczynał pan od prowadzenia szkółki. Pieniędzy na jej prowadzenie nie starczyło jednak na długo.

- Po to robiłem uprawnienia instruktora, żeby móc się kiedyś zająć młodzieżą. Szkółka długo nie przetrwała, ale nie można też wszystkiego zwalić na pieniądze. Musimy sobie jasno powiedzieć, że problemem zawsze był też brak chętnych do uprawiania tego sportu. A jeśli się znaleźli, to często byli to chłopcy, dla których z reguły było już za późno. Gdy obejmowałem szkółkę, to liczyła ona chyba sześciu czy siedmiu adeptów, gdzie tak naprawdę gdyby zrobić taką wstępną selekcję, którą trener powinien przeprowadzić, to zostałoby może trzech.

Z tego grona wychowanek Piotrek Machnik regularnie startował w lidze. Później licencję zrobił jego brat Paweł, ale Piotrek po jednym z upadków zrezygnował, a młodszy brat poszedł w jego ślady. Przed egzaminem na licencję, jazdę na żużlu odpuścił sobie jeszcze jeden chłopak. Rok później licencję zdobył Mateusz Wieczorek.

Na początku jeszcze to w miarę wyglądało, bo był warsztat, były części zamienne, był mechanik, śp. Wiesiek Stępiński, który się tym zajmował. Później jednak mechanik zmarł, toromistrz miał wypadek i wszystko spadło na moją głowę. Ale to było jeszcze do przeskoczenia pod warunkiem, że znaleźliby się chętni.

Tych z czasem było coraz mniej. Zaczęło też brakować sprzętu i tak to się rozpadło. W tej chwili jest jeden adept, który jeździł podczas treningów przed meczami. Pod koniec sezonu porozumieliśmy się ze Stalą Rzeszów, więc mogliśmy jeszcze tam trenować. Przy okazji chciałbym im za to serdecznie podziękować. Żeby jednak wychować zawodnika, który potem będzie startował w lidze, to jest to za mało. Trenować trzeba przynajmniej dwa razy w tygodniu, musi być też odpowiednia grupa. No i oczywiście sprzęt też, a na ten potrzebne są już nie małe pieniądze. Dlatego też mile zaskoczyły mnie ostatnie słowa prezesa Steligi o reaktywowaniu szkółki i inwestowaniu w nią, gdyż może znalazł się na to jakiś sponsor. Mogę tylko żałować, że nie stało się to wcześniej. Niemniej jednak trzymam kciuki, bo chciałbym oglądać naszych wychowanków w meczach ligowych.

Na następnej stronie przeczytasz m.in. o krytyce związanej z brakiem zmian w składzie czy o roli trenera we współczesnym żużlu.
[nextpage]Wrócę jeszcze do zeszłego sezonu. Na początku rozgrywek nie brakowało krytycznych głosów ze strony kibiców. Podjął pan decyzję, aby w pierwszych meczach jechać krajowym składem, tymczasem błyszczący na treningu Łogaczow nie był brany pod uwagę. Mimo że w tych meczach nie udało się zdobyć punktów, uważa pan że obrany kierunek był słuszny?

- Mieliśmy jechać na początku krajowym składem, bo ten jak na nasze możliwości wyglądał solidnie. Dawało to gwarancję, że treningi będą wyglądały należycie, bo zawodnicy będą na nie przyjeżdżać, a z obcokrajowcami różnie to wygląda. Po pierwszym meczu w Krakowie, gdzie sprawiliśmy niespodziankę i minimalnie przegraliśmy, na treningu pojawił się i błyszczał Siergiej. Powiem tak, gwiazdką jest teraz, wtedy jeszcze nie był. Przyjechał, dobrze się prezentował, ale też jeździł spod taśmy na nowej oponie, co daje dużą przewagę. Kibice z pozycji trybun tego nie widzą, nawet nie zdają sobie może sprawy ile to daje. Nie wiem czy jest w Polsce trener, który po dobrym meczu zdecydowałby się na zmianę, wprowadzając młodego zawodnika po jednym treningu, kompletnie niedoświadczonego w lidze. A tak właśnie było z Siergiejem. Nie pojechał, my wysoko przegraliśmy i poszła lawina. Ale już mecz później, gdy zmiany w składzie były możliwe, gdy pozostali chłopcy inaczej podeszli do treningu, to Siergiej nie błyszczał i walkę o skład przegrał z Patrykiem Malitowskim i Ernestem Kozą. Po treningu punktowanym w Krakowie, gdzie na tle innych zawodników wypadł bardzo dobrze, widziałem, że ma zadatki na dobrego "ściganta", ale też zauważyliśmy z Dawidem Cysarzem, że to zawodnik, który może kolekcjonować wykluczenia.

Po tym treningu punktowanym wskoczył do składu na stałe, ale też proszę zauważyć, że na początku specjalnie nie punktował. Dlatego nie wiem czy to był błąd, że nie pojechał wtedy z Lokomotivem. Myślę, że nie. On jeździ odważnie, ryzykownie, nie zawsze bezpiecznie. Widać było, że bardzo chce, a jak młody zawodnik bardzo chce, to różnie się to kończy. Trener patrzy na to trochę inaczej niż kibic. Młodych trzeba ostudzić, bo oni czasami więcej chcą niż potrafią. Nawet końcówka sezonu pokazała, gdzie Siergiej był już liderem, że ciągle ma gorącą głowę i potrafi stworzyć niebezpieczne sytuacje na torze. Dla mnie wypuszczanie go z Lokomotivem, to było za szybko i myślę, że wielu trenerów postąpiłoby podobnie. Ponadto przeciwko jego występowi przemawiał jeszcze jeden aspekt, niezależny ode mnie, o którym raczej wolałbym nie mówić.

Kibice starty spod taśmy na treningach często traktują na równi z tymi w zawodach. Potem tworzą się różnie naciski związane ze zmianami w składzie. Nie przeszkadzało to panu?

- Kibice patrzą inaczej na trening niż trener z zawodnikami i może nie zawsze wszystko rozumieją, ale tak już jest i to się raczej nie zmieni. Kibice mogą komentować, ustalać skład, bo takie ich prawo. Ja też oglądam wydarzenia sportowe, kibicuję polskim reprezentantom w telewizji, jestem wtedy ekspertem od wszystkiego i wiele rzeczy bym inaczej poustawiał.

W tym roku jak na krośnieńskie warunki zbudowana została dość skromna kadra. Za pana czasów tych zawodników często było wielu, trochę na zasadzie "nie stać na gwiazdy, a nuż ktoś z tego grona zaskoczy". Kilku zawodników w ten sposób faktycznie przebiło się do składu, ale też czy to nie motało panu za bardzo w głowie?

- Raczej nie. W tych szerokich kadrach często byli zawodnicy, którzy sami chcieli podpisać z nami kontrakty, w większości "warszawskie" i była to jedynie przysługa ze strony działaczy. Tak było m.in. z Pawłem Miesiącem w zeszłym roku. Kibice byli niezadowoleni, że został wypożyczony, ale on tak naprawdę tylko formalnie był naszym zawodnikiem, choć to nie znaczy, że go nie chcieliśmy. A z tymi zawodnikami, którzy mogą zaskoczyć, to było dobre posunięcie, ale byłoby dużo lepiej, gdyby te kontrakty można było podpisywać na dwa, trzy lata. Przykładem jest choćby Siergiej, który zbierał tu szlify i z czasem został objawieniem ligi. Mimo trudnych początków dostawał możliwość jazdy i oczywiście odpłacił się za to, ale jest już po sezonie, jego nie ma w Krośnie i zostały tylko wspomnienia.

Jak scharakteryzowałby pan rolę trenera we współczesnym żużlu?

- Nie jest tak duża, jak niektórym mogłoby się wydawać. Wystarczy obejrzeć mecze Ekstraligi w telewizji, żeby zobaczyć kto chodzi do budki telefonicznej rozmawiać z sędzią. Trener nie może nawet zgłosić zmian i podać składów na biegi nominowane, tylko robi to przez kierownika. Ostatnio zmieniło się chociaż tyle, że trener mógł odpowiadać za przygotowanie toru przed komisarzem. Większe uprawnienia ma kierownik drużyny, dlatego ważne, żeby mieć przy sobie ogarniętą osobę, albo nawet bardzo ogarniętą, taką jaką w Krośnie jest Dawid Cysarz. Inna sprawa - ile możemy zrobić manewrów taktycznych w trakcie meczu? Niewiele. Pamiętam tabelę biegową z lat 90. gdzie było ośmiu zawodników w składzie, w tym rezerwowy i dwóch młodzieżowców, którzy byli chyba rozpisani na pięć biegów, ale mogli jechać po trzy razy i można było decydować kiedy pojadą itd. Wtedy trener mógł się wykazać zmysłem taktycznym.

Teraz przede wszystkim trzeba dużo obserwować, wydawać polecenia i nie zajmować się pierdołami, takimi jak jazda polewaczką czy przykręcanie kół. Kiedyś miałem okazję być na meczach, gdzie Marek Cieślak prowadził drużynę z Wrocławia. On nieraz nie miał nawet uzupełnionego programu, bo to zajmowało czas i zabierało jego uwagę, od tego miał kierownika. Wszystko obserwował i analizował, a jakie ma wyniki - każdy wie. Trzeba dużo rozmawiać z osobami które przygotowują tor, jak ma być polany, zaszynowany itd. ale też nie powinno to wyglądać tak, że za każdym razem trzeba pokazywać palcem. Samym zawodnikom, jeśli nie ma się wychowanków w składzie, niewiele można pomóc. Nikt nie będzie szedł do zawodowca i mu mówił jak ma jeździć. Można jedynie coś podpowiadać, dzielić się obserwacjami.

Pana następcą w KSM został Stanisław Kępowicz. Czego może mu pan życzyć?

- Żeby wszystko zaskoczyło i jechało do przodu. Na pewno nadal będę kibicował drużynie, bo wciąż jestem stuprocentowym wilkiem.

Rozmawiał Wojciech Ogonowski

Źródło artykułu: