Był 27 września 2014 roku. Urodziny miała wtedy jego żona. Zamiast świętowania był jednak wielki dramat, który mógł skończyć się olbrzymią tragedią. Tomasz Zywertowski miał poważny wypadek samochodowy. Wszystko wydarzyło się w Łodzi. Prowadzona przez niego Mazda wypadła z drogi i uderzyła z dużą prędkością w słup. Były żużlowiec z ciężkimi obrażeniami wewnętrznymi i kończyn dolnych trafił do szpitala. - To wydarzenie zmieniło całe moje życie. Jestem teraz zupełnie innym człowiekiem - wspomina.
W wypadku najbardziej ucierpiały jego nogi. Widok był przerażający. Zywertowski odzyskał wtedy na chwilę świadomość, wychylił się z samochodu i zobaczył otwarte złamania. Jak twierdzi, "to była totalna miazga". - Moja rodzina, każdy znajomy, który widział mnie w szpitalu - wszyscy byli załamani. I jeszcze lekarze powiedzieli, że po operacjach dają sobie kilka dni: albo organizm ruszy, albo z nogami trzeba będzie się pożegnać. Byłem bezsilny - wspomina. - Blizny, które mam do dziś przypominają mi, że przeszłość jest prawdziwa - dodaje.
Słowa lekarzy brzmiały jak najgorszy koszmar. - Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym być utrapieniem dla rodziny i jeździć na wózku. Nie chciałbym, żeby ktoś się mną musiał opiekować. Bolało mnie już to, że po wypadku ciągle potrzebowałem pomocy - tłumaczy.
Były zawodnik przyznaje, że towarzyszył mu potworny ból. Wcześniej zawsze czuł się mocny, potrafił zagryźć zęby w wielu trudnych sytuacjach. - W szpitalu mnie wtedy jednak złamali. Ta sytuacja dała mi wiele do myślenia. To chyba jednak normalne, kiedy człowiekowi całe życie momentalnie przelatuje przed oczami - wyjaśnia.
ZOBACZ WIDEO Pojedziemy na biało-czerwono tylko w polskich rundach
Opatrzność czuwała jednak nad Zywertowskim. Były zawodnik łódzkiej drużyny porusza się dziś o własnych siłach. Zanim stanął na nogi, musiał wylewać z siebie codziennie siódme poty. Wykonywał dziesiątki ćwiczeń, żył cały czas pod kontrolą lekarzy. Na najmniejsze postępy musiał długo pracować. Wszystko przychodziło stopniowo. Zanim zrobił pierwszy krok samodzielne, był balkonik. Później zastąpiły go kule. - W pełni sprawny nie jestem. Nie mogę zginać nogi jak zdrowy człowiek. Mogę dojść do 100 stopni. To moja granica - opowiada.
W tym roku Zywertowski skończył 36 lat. Na żużlu przestał jeździć w 2007 roku. Jest wychowankiem Pergo Gorzów, ale całą karierę spędził na torach pierwszej i drugiej ligi. Jeździł głównie w Łodzi. Był jej bardzo wierny jeszcze przed erą Witolda Skrzydlewskiego. Wtedy w klubie nie było pieniędzy, a drużynie zdarzyło się nawet przegrać wszystkie mecze w sezonie. Poza tym startował przez rok w Krośnie. Karierę zakończył ze względów finansowych. Żużel z czasem okazał się dla niego zbyt drogą zabawą. Wielkich sukcesów nie osiągnął, ale zawsze był solidnym ligowcem. Później w żużlu był obecny w innej roli - jako mechanik u Edwarda Mazura, Jakuba Jamroga, Davida Ruuda czy nawet braci Zmarzlików. Do wspomnianego wypadku samochodowego marzył, że pewnego dnia wróci do zawodowego uprawiania sportu żużlowego. Jeden dzień przekreślił jednak te marzenia.
Nie mógł żyć bez żużla. Zaryzykował amputacją nogi
Jeśli myślicie jednak, że z tej historii wypływa tylko morał, że więcej krzywdy żużlowca może spotkać poza torem niż podczas rywalizacji o punkty, to jesteście w błędzie. Opowieść o Zywertowskim nie byłaby kompletna, gdybyśmy nie wspomnieli o tym, co wydarzyło się w ubiegłym roku.
Były żużlowiec Orła Łódź wsiadł na motocykl i wystartował w turnieju amatorów Skrzydlewska Cup, mimo że groziła mu... amputacja nogi. Zawody z trybun oglądała jego żona, która dwa lata wcześniej przeżyła piekło patrząc na męża w szpitalu. Popisy szalonego taty oglądała także córeczka Emma.
Zywertowskiego nie pytaliśmy, czy zwariował, bo to oczywiste nawet dla niego. - Po zakończeniu kariery cały czas żyłem nadzieją, że jeszcze wrócę do zawodowego ścigania. Wierzyłem, że w końcu się uda. Przekładałem to z roku na rok. Motocykle stały w szopie i czekały na właściwy moment. Później je sprzedałem i zostawiłem jeden, gdyby coś się zmieniło. Wypadek przekreślił wszystko. Wiedziałem, że zawodowej jazdy już nie będzie. Chciałem jednak znowu poczuć adrenalinę, tor i motocykl. Po prostu chodziło o to, żeby się wyszaleć. Nosiło mnie przez wiele lat i musiałem dać temu upust. A ryzyko? Było bardzo duże. Jakakolwiek niefortunna sytuacja, uślizg, drobny wypadek mógł się skończyć tragicznie, czyli amputacją nogi. Doktor powiedział, że mi nie zabroni, ale dał mi do zrozumienia, że nie jest to rozsądne. Co miałem mu logicznego powiedzieć? Jedynie tyle, że jest ryzyko, jest zabawa - wspomina.
Wszystko skończyło się dobrze. Zywertowski zawody przejechał cało i zdrowo i... wygrał. Jeździł najbardziej widowiskowo ze wszystkich uczestników. Ale to był chyba ten ostatni raz.
- Wszystko zależy od stanu zdrowia. Po turnieju narobiłem sobie bigosu. Musiałem przejść dodatkową rehabilitację, zakupić kolejne stabilizatory, żeby nie było problemów. Na pewno będzie mnie kusiło. Muszę wybrać między zdrowiem a pasją. Tym razem chyba wygra to pierwsze. Powieszę kewlar na kołku. To prawdopodobnie koniec - podsumowuje.
Złamał nogę kierownikowi startu
A warto wspomnieć o jeszcze jednej historii z udziałem byłego zawodnika Orła. Średnio pasuje ona do całego opowiadania, ale jest szczególna, bo nie ma raczej drugiego żużlowca, który w w swoim CV mógłby napisać: "złamałem nogę kierownikowi startu". On może, ale przyznaje, że dumny z tego nie jest, bo nigdy nikomu nie chciał zrobić krzywdy.
- Sytuacja miała miejsce w Miszkolcu. Jechałem w barwach Orła Łódź. Na wyjściu z drugiego łuku postawiło Sebastiana Kowolika. On walczył o zwycięstwo, ja jechałem trzeci. Wykontrował za mocno motocykl, a ja robiłem wszystko, żeby w niego nie uderzyć. Nie chciałem zrobić mu krzywdy. Wyprostowało mnie, spadłem z siodełka i szedłem centralnie w lewy słupek maszyny startowej. Kierownik startu nie wiedział, czy uciekać w lewo czy w prawo, kiedy leciałem na niego rozpędzony. Zahaczyłem go hakiem. Poleciałem dalej z motocyklem, a karetka była potrzebna jemu, a nie mi. Po roku byłem znowu w Miszkolcu i ten pan dalej pracował w tej samej roli. Wychodzi na to, że jest twardy i kocha to, co robi. Szacunek dla niego - wspomina.
W tym roku Zywertowski żużel zamierza oglądać z perspektywy trybun i od czasu do czasu pojawiać się w parku maszyn. Na co dzień trzyma kciuki za Orła i rodzinę Skrzydlewskich. Uważa, że prezes łódzkiego klubu to równie uparty człowiek jak on i nie cofnie się przed niczym, żeby zrealizować swój cel. I coś w tym chyba jest. W końcu sam Witold Skrzydlewski przyznał kiedyś, że plany dotyczące awansu do PGE Ekstraligi pokrzyżować może mu tylko bankructwo lub śmierć.