Historia trenera Janusza Ślączki i prezesa Witolda Skrzydlewskiego to materiał na dobrą książkę. Niektórzy mówią wręcz, że drugiego takiego duetu w polskim żużlu nie ma. Dodają też, że ci dwaj są dla siebie stworzeni. Kibicie nigdy się z nimi nie nudzili i pewnie nudzić się nie będą. Panowie współpracowali ze sobą w Orle Łódź w latach 2011-13. Teraz, po 3 latach rozłąki, znowu są razem.
Ta historia zaczyna się w 2009 roku. Już wtedy Skrzydlewski chciał mieć Ślączkę u siebie. Trener zdobył jego uznanie jednym meczem. Pracował wtedy w klubie z Miszkolca. Przyjechał do Łodzi na decydujące o awansie do pierwszej ligi spotkanie i "wykiwał" łodzian. Skrzydlewski przyznał niedawno, że wtedy "zakochał się" się w Ślączce. Stwierdził, że to największy cwaniak w środowisku i chce mieć kogoś takiego u siebie. Dopiął swego przed sezonem 2011.
Później panowie zaczęli pisać wspólnie barwne historie, którymi emocjonowała się cała żużlowa Polska. Niewiele brakowało, a z jednego meczu prezes wracałby na piechotę. Kiedy Orzeł jechał w 2013 roku do Daugavpils, prezes był tak pewny porażki, że z trenerem Ślączką chciał się założyć o swoje BMW. Przeszkodziła mu w tym córka Joanna, której później Skrzydlewski był bardzo wdzięczny, bo Orzeł wygrał. Ekscentryczny prezes do dziś przyznaje, że żadnym samochodem nie jeździło mu się ostatnio tak dobrze, więc trudno byłoby mu go komukolwiek oddać.
Tydzień po historii z zakładem, doszło chyba do największego zgrzytu na linii Skrzydlewski - Ślączka. I znowu chodziło o mecz z Lokomotivem Daugavpils, tylko że tym razem w Łodzi. Orzeł go przegrał, a prezes wściekł się na swojego trenera. - Ślączka zniszczył żużel w Łodzi - mówił wtedy główny sponsor łodzian, ale kryzys w związku trwał krótko.
ZOBACZ WIDEO Legia odpadła z Ligi Europy. Drużynie zabrakło charakteru?
Drogi Skrzydlewskiego i Ślączki rozeszły się przed sezonem 2014. Trener dostał ofertę nie do odrzucenia z rodzinnego Rzeszowa. Prezes Marta Półtorak postawiła mu jasny cel - wprowadzenie drużyny do Ekstraligi. Wszystko szło zgodnie z planem. Do czasu, aż w finale Stal Rzeszów spotkała się z zespołem ... Skrzydlewskiego.
Orzeł wygrał pierwszy mecz finałowy z rzeszowianami. Przed rewanżem prezes łódzkiego klubu wysłał swojemu ulubionemu trenerowi ... karton pampersów. Skrzydlewski mówił wtedy, że Ślączka boi się jego drużyny, a on nie chciałby, żeby jego przyjaciel pobrudził sobie spodnie. Takie działanie prezesa nie było przypadkowe. Przed meczem w Rzeszowie na tamtejszym torze odbywały się inne zawody, w których miał pojechać zawodnik Orła Jakub Jamróg. Ślączka nie zgodził się na występ zawodnika, na co Skrzydlewski zareagował pampersami.
Ostatecznie rzeszowianie wygrali dwumecz i wywalczyli awans. Ślączka był na to doskonale przygotowany. Miał dla swojego ulubionego prezesa prezent - wodę i chusteczki. - Bo jak będzie mocno płakał, to żeby się nie odwodnił - mówił wtedy szkoleniowiec.
Przed sezonem 2017 Ślączka wrócił do Orła, który powoli spogląda w kierunku Ekstraligi. Kiedy na konferencji prasowej, Skrzydlewski powiedział, że daje trenerowi dwa lata na awans i postawienie drużyny od razu na podium, to trener prawie spadł z krzesła. O takich planach swojego szefa usłyszał wtedy prawdopodobnie pierwszy raz.
Co ciekawe, w tym roku prezes Orła nie ma dużych wymagań. Ślączka im bez trudu sprosta, bo Skrzydlewski chce tylko spokojnego utrzymania w lidze. Ale trener zamierza zrobić mu na złość. Chce awansować do fazy do play-off, żeby Skrzydlewski wydał więcej pieniędzy niż zaplanował. Już teraz wiadomo, że w Łodzi znowu będzie ciekawie.
Jle można pisać o stadionie psach kasie......