Ryan Sullivan był zawodnikiem nieomal doskonałym, profesjonalistą w każdym calu. Miał refleks, technikę, doskonałe zaplecze sprzętowe, świetnie zorganizowany team. Poza tym był pracowity i prowadził sportowy tryb życia. W polskiej lidze stał się maszynką do zdobywania punktów. Nigdy jednak nie został mistrzem świata.
Marian Maślanka, były prezes Włókniarza Częstochowa uważa, że Sullivan największą szansę na indywidualny tytuł miał w 2002 roku. To było jego pięć minut. Wychodziło mu wszystko, a jazda sprawiała mu ogromną przyjemność. I to okazało się jego największym problemem. Sullivan kochał wygrywać, więc chciał to robić niemal za każdym razem. Narzucił sobie wielkie tempo. W ciągu tygodnia odjeżdżał nawet osiem lub dziewięć imprez. Nie potrafił się skupić na tym, co jest naprawdę ważne. Myślał, że skoro jest w transie to nic złego mu się nie stanie.
Nadmiar startów okazał się jednak zabójczy. W pewnym momencie przyszło zmęczenie, dopadł go kryzys. Maślanka do dziś pamięta, jak zawodnik przywiózł do Częstochowy zwolnienie lekarskie, na którym było napisane "fatigue", czyli przemęczenie. Były prezes uważa, że Ryan był pracoholikiem, któremu było wiecznie mało zwycięstw. Paradoksalnie to wpędziło go w kłopoty i sprawiło, że nigdy nie został mistrzem.
Sullivan był trudny w kontaktach międzyludzkich. Miał przyklejoną łatkę odludka, który całe zawody potrafił przesiedzieć na krzesełku w swoim boksie wpatrzony w jeden punkt. Poza tym, nie znosił przegrywać. Wtedy był impulsywny, wszystkie złe emocje natychmiast wyrzucał z siebie. Wyładowywał się na wszystkich, którzy byli w pobliżu. Kiedy w Częstochowie miał gorsze momenty, to potrafił powiedzieć Marianowi Maślance, że przeszkadza mu słońce na drugim łuku. Uważał, że w takich warunkach nie da się rywalizować i trzeba poczekać na zmianę pogody. Ludzie we Włókniarzu początkowo myśleli, że zwariował, ale później zrozumieli, że wszystko bierze się z jego ogromnych ambicji. Zawsze chciał być najlepszy. Dopóki był liderem, wszystko było w porządku.
ZOBACZ WIDEO Gdzie są pieniądze? Wanda zrobiła mu kilka przelewów, ale żaden nie doszedł
Z kolei w Unibaksie Toruń do dziś wspominają mecz w Rzeszowie, kiedy Ryan pokazał swoją gorszą twarz. W jednym z wyścigów nominowanych Adrian Miedziński upadł na tor i podarł sobie rękawiczki. Pierwszym z brzegu zawodnikiem, który mógł mu pożyczyć swoje, był właśnie Australijczyk. Nie zrobił tego, bo był obrażony, że nie jedzie w biegach nominowanych. Zwyzywał wtedy menedżera Sławomira Kryjoma. Powiedział, że punkty go nie interesują (miał mniej niż koledzy, więc nie mógł jechać w nominowanych) i zapytał czy wie "kto to jest Sullivan". Równie często robił się czerwony, kiedy słyszał, że ma jechać w zawodach z parzystym numerem. To rzadko przechodziło. Sullivan musiał prowadzić parę. Inna sytuacja mogła oznaczać awanturę w parku maszyn.
Chris Holder i Darcy Ward, którzy również byli ulubieńcami toruńskich kibiców, za Sullivanem nigdy specjalnie nie przepadali. Przeszkadzało im, że jest arogancki i butny. Za plecami żartowali ze swojego kolegi. Kiedy podczas jednego ze spotkań Unibaksu menedżer drużyny zapytał Holdera o to, jak należy polać tor, to ten miał odpowiedzieć, że on jest słaby i trzeba zapytać o to Sullivana. Co ciekawe, Ryan przyjaźni się dziś z Wardem. On i jego żona bardzo pomagali Darcy'emu w trudnych chwilach po wypadku w Zielonej Górze.
Sullivana nie trawili inni wielcy żużlowcy, także koledzy z reprezentacji. Do eskalacji konfliktu doszło w 2009 roku. Reprezentacja Australii była głównym faworytem w DPŚ, ale Jason Crump i Ryan Sullivan nie mogli ze sobą wytrzymać. Ten pierwszy miał powiedzieć menedżerowi, że "twarz Sullivana nie pasuje do drużyny". Ryan nie pojechał wtedy w kadrze. Australia słono za to zapłaciła. Przegrała z Polakami walkę o złoty medal o jeden punkt.
Z Ryanem Sullivanem świetny kontakt miał zawsze obecny menedżer Get Well Toruń Jacek Gajewski. Marian Maślanka twierdzi, że przy nim Australijczyk potrafił zachowywać się inaczej. Był skłonny do wielkich poświęceń. W 2001 roku uratował Ekstraligę dla Częstochowy. Wtedy nie był odludkiem ani samotnikiem. Stał się liderem zespołu na torze i poza nim. Motywował kolegów i jednoczył drużynę wokół wspólnego celu.
Kiedy przedłużał kontrakt z Włókniarzem w obecności kibiców, przebiegł cały stadion z klubową flagą. Później mówił, że czuł się jak Cathy Freeman podczas olimpiady w Sydney. Maślanka do dziś pamięta ten moment. Mówi, że to był czas, kiedy on miał dość żużla, chciał odejść, ale został właśnie ze względu na Sullivana. To on swoim zaangażowaniem wlał w jego serce nadzieję, że mogą nadejść lepsze czasy. I nadeszły. Ryan poświęcał się dla Włókniarza coraz bardziej.
W jednym z meczów z Wybrzeżem Gdańsk pojechał z uszkodzonym obojczykiem, który cztery dni wcześniej poskładał mu doktor Simpson. Australijczyk miał dwa tygodnie nie ruszać się z łóżka, ale Włókniarz był ważniejszy. I nie robił tego na pewno ze względu na pieniądze, bo wtedy pod Jasną Górą za bardzo się nie przelewało. Sullivan potrafił bardzo długo czekać na przelewy. Nie straszył Maślanki, że nie przyjedzie na mecz, jeśli ten nie zapłaci od razu ostatniej faktury.
Sullivana kochali kibice zarówno w Toruniu, jak i Częstochowie. Dla jednych i drugich stał się ikoną. W ligowym żużlu Australijczyk zrobił wszystko. Aż trudno uwierzyć, że indywidualnie jego największym osiągnięciem jest "tylko" brązowy medal mistrzostw świata. Dziś, już po zakończeniu żużlowej kariery, prowadzi poukładane życie i radzi sobie doskonale jako biznesmen. Zajmuje się obrotem nieruchomościami.