Wrześniowy wieczór w Londynie 1975 roku. Uwaga skupiona na słynnym stadionie Wembley. Tym samym, na którym Jan Tomaszewski zatrzymywał Anglików, napoczynając wielkie sukcesy reprezentacji Polski w piłce nożnej. Tym razem jednak to nie emocje futbolowe przyciągnęły rzeszę fanów na trybuny, lecz o wiele głośniejszy i bardziej niebezpieczny sport, czyli żużel, który w owym czasie cieszył się na Wyspach Brytyjskich sporą popularnością. I gdzie funkcjonowała najsilniejsza liga na świecie.
Jednodniowy finał Indywidualnych Mistrzostw Świata, szesnastu zawodników, którzy przebrnęli przez multum eliminacji, staje w szranki o najcenniejsze trofeum dla żużlowca. Wśród nich czterech Polaków, ale nie odegrali oni znaczącej roli. Po pięciu biegach wyłoniono czempiona. Został nim Ole Olsen, człowiek obecnie specjalizujący się w układaniu sztucznych nawierzchni na turnieje Grand Prix. Drugie miejsce zajął Anders Michanek ze Szwecji, natomiast do rozstrzygnięcia pozostawała kwestia brązowego medalu, ponieważ dwóch zawodników zgromadziło taką samą liczbę punktów. Rozegrano zatem bieg barażowy.
Niemieckie Pocking, 1993 rok, końcówka sierpnia. Przedostatni jednodniowy finał IMŚ. Wyjątkowy, ponieważ 12 punktów wystarczyło, aby celebrować złoty medal. Sięgnął po niego Sam Ermolenko z odległych Stanów Zjednoczonych. Losy drugiego i trzeciego miejsca musiały zostać wyjaśnione w biegu barażowym.
Co łączy obie historie? W obu przypadkach autorami trzecich miejsc byli Brytyjczycy, zresztą bardzo sobie bliscy. W 1975 roku brązowy medal wywalczył John Louis, z kolei w 1993 jego syn, Chris. Różnica jest taka, że John tamten wyścig barażowy wygrał i to z samym Ivanem Maugerem. - Chris w Pocking jechał w barażu o srebrny medal z Hansem Nielsenem, który fruwał na leżącym silniku od Klausa Lauscha. Ten bieg Louisa przerósł, ale zdobyć brązowy medal w jednodniowym finale IMŚ to jest wielkie osiągnięcie - wspomina żużlowy ekspert i komentator, Tomasz Lorek. Postać Chrisa Louisa poznał bardzo dobrze, z racji swojego fachu często przebywał w Ipswich, gdzie pod koniec lat 90-tych tamtejsze Wiedźmy dzieliły i rządziły na ligowym podwórku.
ZOBACZ WIDEO Hans Andersen obiecuje że skandalu nie będzie. Z Orłem chce dokończyć dzieła
Chris Louis. Urodził się 9 lipca 1969 roku. Zawodnik m.in. Sparty Aspro Wrocław, ZKŻ Polmosu Zielona Góra i jeden z liderów Polonii Piła. Młodsi kibice mogą mieć kłopoty z rozwikłaniem zagadki, kim jest ta postać. Starsi i ci najbardziej zagorzali emocjonowali się startami Anglika z Ipswich. Jego karierę zatrzymała poważna kraksa na torze w Częstochowie w 2001 roku. Tamto wydarzenie zastopowało Louisa. W jego, jak przekonuje Tomasz Lorek, analitycznym umyśle, krążyło zbyt wiele wyobrażeń. Trochę zapomniany, a przecież był jednym z wielkiej starej gwardii Anglików, o których zabiegały polskie kluby. On, Mark Loram, Joe Screen, Gary Havelock. Robili furorę.
We Wrocławiu zapachniało zachodem. I trawą
Po obaleniu komunizmu w Polsce, pomalutku w naszej lidze zaczęli pojawiać się najwięksi żużlowcy z zagranicy. Wielu polskich fanów długo zbierało szczęki z podłogi, gdy zobaczyło na żywo w akcji Profesora z Oxfordu, czyli Hansa Nielsena. Duńczyk w 1990 roku jako pierwszy czołowy zawodnik świata zdecydował się podpisać kontrakt w naszym kraju. Związał się z Motorem Lublin. I pokazał zachodnim zawodnikom, że ta Polska nie jest taka straszna.
Rok po angażu Nielsena, we wrocławskiej Sparcie podpisano kontrakty z utalentowanymi Brytyjczykami. Jednym z nich był Kelvin Tatum, drugim pochodzący z niewielkiego angielskiego Ipswich Chris Louis, ówczesny Indywidualny Mistrz Świata Juniorów. - To była taka para Brytyjczyków, która robiła wrażenie kolorowymi skórami, busami, w Polsce otwierającej się na zachód po upadku komunizmu. Razem tworzyli fajną kompozycję - opowiada Lorek. - Genialnie startował wtedy Kelvin Tatum, natomiast Chris Louis zaskarbił sobie sympatię fanów wrocławskich, bo to był niewiarygodny fighter. To był gość, który na dystansie robił cuda, i przy kredzie i po szerokiej. Bardzo inteligentnie jeżdżący zawodnik - dodaje.
Umiejętności jeździeckie Louis czerpał nie tylko z wiedzy przekazanej mu przez ojca Johna, ale także z wyszkolenia, jakie nabył podczas jazdy na torach trawiastych. - Zawodnik w ten sposób przechodził transformację i przyzwyczajał się do jazdy na żużlu. Właśnie poprzez starty na torach trawiastych - wyjaśnia Tomasz Lorek. - Najbardziej okazałe perełki wędrowały z "grass tracku" na klasyczny speedway. Dzisiaj Chris Harris jest takim riderem, który hołduje łączenie obu specjalizacji. Niegdyś byli nimi natomiast Joe Screen, Gary Havelock i właśnie Chris Louis czy Mark Loram. To byli ludzie, którzy miękko i subtelnie przechodzili z wyścigów na torach trawiastych do speedwaya. Tory trawiaste wymagają świetnego opanowania technicznego, tam minimalny deszcz sprawia, że kontrola nad motocyklem musi być wzorowa - kontynuuje.
Chris Louis + Mark Loram = zawodnik doskonały
Losy Chrisa Louisa i Marka Lorama, mistrza świata z 2000 roku, splatają się. Trudno, aby było inaczej, skoro są niemalże rówieśnikami - Loram jest jedynie dwa lata młodszy od Louisa. To tak trochę, jakby teraz opowiadać o Bartku Zmarzliku i Piotrze Pawlickim. Otóż Louis i Loram w pewnym momencie zdominowali brytyjski żużel. Na własnym podwórku robili co chcieli. - Jednego roku, dokładnie w 1997, Loram był mistrzem Wielkiej Brytanii, w kolejnym, 1998, wygrał Louis. W 1999 znów najlepszy był Loram, w 2000 Louis a w 2001 Loram. Przez te pięć lat duet Loram - Louis wygrywali finał brytyjski, który wówczas odbywał się w o niebo silniejszej obsadzie niż dziś - przypomina Tomasz Lorek.
Byli sobie bliscy nie tylko ze względu na uprawianie tej samej profesji i prezentowany podobny poziom, ale też przez jakiś czas łączyły ich sprawy prywatne, ponieważ siostra Chrisa Louisa była partnerką Marka Lorama.
Naukowcy pracują nad możliwością klonowania organizmów. Natomiast w tamtym czasie w Wielkiej Brytanii marzono o opcji łączenia postaci. Tak na poważnie, Lorek wspomina, że Brytyjczycy w obu zawodnikach widzieli dwie uzupełniające się osobowości. - W latach 90-tych uszyto fajną sentencję na Wyspach Brytyjskich. Mianowicie, że gdyby skleić dwa charaktery, Marka Lorama i Chrisa Louisa, to powstałby z tego połączenia żużlowiec doskonały. Z tą różnicą, że o ile Tatum był w Sparcie Wrocław ostoją refleksu, o tyle to Chris Louis w zderzeniu z Loramem był "startowcem", a Mark tym, który odrabiał straty na dystansie. Stąd wymyślono, że połączenie tych dwóch ludzi da perfekcyjnego zawodnika - mówi żużlowy ekspert.
Tylko jednemu z nich udało się zdobyć najcenniejsze trofeum, czyli Indywidualne Mistrzostwo Świata. Dokonał tego Mark Loram, w 2000 roku, co zawsze będzie wyjątkowo wspominane w historii cyklu Grand Prix, ponieważ Anglik został najlepszym żużlowcem na świecie nie wygrywając ani jednego turnieju. W każdym z nich był jednak w czołówce i zsumowane punkty dały mu upragnione złoto. Był po prostu najrówniejszy w tamtym sezonie.
A Louis? On też na stałe zapisał się w historii Grand Prix. W pierwszym turnieju w 1995 roku na Stadionie Olimpijskim we Wrocławiu, gdzie zwyciężył Tomasz Gollob, Chris Louis pojechał w finale. Zajął trzecie miejsce. Łącznie sześciokrotnie był finalistą rund GP, ale żadnej z nich nie wygrał. Czegoś brakowało. Na koniec sezonu najwyżej sklasyfikowany był na piątym miejscu (1998 rok). Zdaniem Tomasza Lorka, Chris Louis zbyt dużo analizował. - To był taki himalaista, który budował sobie bazę i metodycznie dochodził celu. On w żużlu zawsze widział drugie dno, filozoficzną głębię. Ma duże IQ i paradoksalnie to czasem przeszkadza. W żużlu czasami trzeba być bezwzględną bestią a on nią nie był. Chris nie boi się trudów, nie lubi szumieć czy robić coś na pokaz. U niego jest rzetelna, merytoryczna wiedza, fachowa, bez chęci zabłyśnięcia na arenie. To jest wielki mówca, wspaniały człowiek, który potrafi pięknie opowiadać o żużlu, natomiast nigdy nie będzie się wywyższać. On wiele radości czerpie z tego, że wyszkoli młodego człowieka, czy pomoże zawodnikowi wrócić po ciężkiej kontuzji. Myślę, że to go też w pewnym sensie hamowało. Zbyt bogata wyobraźnia i umiejętności intelektualne oraz kojarzenia faktów nie sprzyjają w żużlu. Zresztą w każdym sporcie. Musisz mieć instynkt zabójcy, który wychodzi i robi swoje, nie patrząc na okoliczności - uważa Tomasz Lorek.
Na kolejnej stronie dowiesz się, czemu Chrisa Louisa Tomasz Lorek porównał do jednej z fikcyjnych postaci, jak doszło do fatalnego wypadku z udziałem Anglika i w czym odnalazł się on po zakończeniu kariery.
[nextpage]Sherlock Holmes z detektywistyczną lupą na australijskiej pustyni
Inteligencja - tego słowa bardzo często używał Tomasz Lorek opowiadając o Chrisie Louisie. Analiza, przeświadczenie, że pewne fakty można przewidzieć i te niechciane wyeliminować. Taktyka, strategia, mnóstwo myśli. Być może aż zanadto. - Chris do dzisiaj nam pokazuje, że żużel to nie jest tylko ściganie się w kółko, tylko to jest też głębsza filozofia. Jak buduje zespół to lubi się przy tym natrudzić. Ma coraz rzadziej oglądany profil menedżera, bowiem nie idzie na wielkie gwiazdy. Myślę, że Louis to jest gość, któremu gdybyś dał milion dolarów to pojechałby na jakieś australijskie peryferie i szukałby talentów. Cameron Heeps, Rohan Tungate czy Nicolas Covatii - na takich gości lubi stawiać - opowiada Lorek.
- Louis nie jest człowiekiem z pierwszych stron gazet. Jest typem człowieka, który ma dar analizy i codziennej, żmudnej pracy. Nie jest męczennikiem, tylko szczerze kocha speedway. Przypomina brytyjskiego dżentelmena, doktora Watsona czy Sherlocka Holmesa, który lubi siąść w fotelu z fajeczką i rzucić jedno mądre zdanie na pół godziny dyskusji. W nim jest chęć pomocy człowiekowi, w którego nikt nie wierzy i na którego nikt nie stawia. Uczy też młodych ludzi pokory. Mówi im, by nie szastali kasą, nie krzyczeli o wielkie pieniądze, tylko najpierw pokazali co umieją, a wówczas pieniądze się pojawią. Wiem, że ma taką filozofię, że potrafi powściągnąć żądze rozpalonych młodych chłopców - kontynuuje ekspert.
- Chris Louis ma wrodzoną inteligencję. To jest chłopak, który odnalazłby się w każdym środowisku. Jako zawodnik, mechanik, menedżer, komentator czy finansista. Jest to człowiek, który ma dystans do siebie, potrafi się z siebie śmiać, ale jest też piekielnie profesjonalny. Jak coś robi zawodowo, to jest do tego przygotowany do bólu - przekonuje Tomasz Lorek.
Można zatem postawić tezę, że to właśnie ten otwarty umysł Chrisa Louisa, analityczny, przepełniony różnymi wizjami i pękający od wszelakich idei, był zaporą nie do pokonania na drodze w osiągnięciu największych sukcesów i zrobieniu jeszcze większej kariery. Trudno mu było wyjechać na tor i bez skrupułów zrobić swoje. Oczywiście nie chodzi o wygrywanie po trupach i robienie krzywdy rywalom, lecz o odcięcie umysłu od przewidywań i układania setek scenariuszy. Louis chciał mieć wszystko pod kontrolą a przecież o nią, gdzie jak gdzie, ale na żużlowym torze w ferworze walki wybitnie trudno. Najdobitniej przekonał się o tym 24 czerwca 2001 roku.
Słupek, który zatrzymał karierę
Tego dnia pilska Polonia przybyła do Częstochowy na ligowe starcie z Włókniarzem. Rok wcześniej, podczas inauguracji sezonu, pilanie zwyciężyli 47:42, w czym wielki udział miał Chris Louis, zdobywca 12 punktów i jednego bonusu. Zwłaszcza w pierwszych trzech startach Anglik był nieuchwytny i wygrywał z dużą przewagą. Natomiast w 2001 roku jego występ przy Olsztyńskiej okazał się najczarniejszym dniem w jego karierze.
To był trzeci bieg meczu. Po starcie na prowadzenie wyszedł Jarosław Hampel, drugi podążał zawodnik Włókniarza, Ryan Sullivan, trzeci mknął Chris Louis. Rozemocjonowani kibice, osoby funkcyjne, nawet arbiter spotkania - nikt nie zauważył, że po zwolnieniu taśmy przez sędziego, kierownik startu nie zabrał ze środka toru słupka podtrzymującego trzepoczącą na wietrze taśmę startową. Skutki tego niedopatrzenia były opłakane.
Pierwsi zorientowali się zawodnicy. Sullivan, który na drugim łuku wyprzedził Hampela, przejeżdżając przez prostą startową zamknął gaz i był przekonany, że bieg będzie przerwany. Jadący tuż za nim Hampel zrobił to samo i albo chciał odkopnąć słupek możliwe najdalej od toru jazdy zawodników, albo go przewrócić, albo zwrócić uwagę kierownikowi startu, aby ten zainterweniował, albo po prostu przypadkowo go zahaczył. Niestety, pech chciał, że po kontakcie słupka z nogą Hampela, wystrzelił on w powietrze jak pocisk, który trafił prosto w głowę nadjeżdżającego Louisa. Anglik nie miał nawet możliwości zareagować. Był zasłonięty przez rywali i wszystko trwało ułamki sekund. Jego zmysł przewidywania nie był w stanie czegoś tak nieprawdopodobnego wywróżyć. A jednak, spełnił się najbardziej niewiarygodny scenariusz.
Louis natychmiast stracił przytomność. Na tor upadł już bezwładnie, dojeżdżając na rozpędzonym motocyklu do pierwszego wirażu. Doznał urazów twarzoczaszki. Stan Anglika był poważny. Mecz przerwano. To katastrofalne niedopatrzenie przytrafiło się Waldemarowi Ułamkowi, doświadczonemu człowiekowi w swoim fachu i jednemu z najbardziej ekscentrycznych kierowników startów.
Na szczęście Louis wykaraskał się i wrócił do zdrowia, ale swojej optymalnej dyspozycji odnaleźć nie potrafił. Polską ligę omijał szerokim łukiem. W naszym kraju reprezentował jeszcze TŻ Lublin (2006) i gdańskie Wybrzeże (2007), ale jeździł bardzo rzadko (razem tylko 7 meczów) i radził sobie słabo. - Myślę, że cała procedura i brak wyjaśnienia, kto był winny całemu zajściu, czy to był nieszczęśliwy wypadek, brak szczegółowego dochodzenia, to Chrisa zniechęcało do naszej ligi. To jest człowiek, który nigdy tego otwarcie nie powie, bo potrafi ważyć słowa i wie, że ludzie są tylko ludźmi. Wie, że kierownik startu nie uczynił tego specjalnie - ocenia Tomasz Lorek.
Dodaje, że bezapelacyjnie to wydarzenie skończyło jego karierę, choć de facto później jeszcze przez wiele lat jeździł na żużlu. Nie był to już jednak ten sam Chris Louis. - Został w nim uraz psychiczny. Gdyby to był człowiek bestia, ten bezwzględny killer, o czym mówiłem wcześniej, sądzę, że powiedziałby sobie: "trudno, zdarzyło się i jedziemy dalej". Tymczasem jego analityczny umysł wyrzucił cząstkę tamtego wydarzenia, ale nie całość. Myślę, że nigdy nie wrócił do najwyższej sportowej formy ze względu na psychiczną blokadę. Była tak silna, był to tak diabelny uraz, że już nie był w stanie wytłumaczyć sobie, że w żużlu można przekroczyć taką barierę - uważa Lorek. A jego słowa potwierdzają wyniki. Louis nie był zawodnikiem sprzed wypadku, choć jeszcze zapisywał na swoim koncie sukcesy. Był epizod z "dziką kartą" w Grand Prix, był też brązowy medal w Drużynowym Pucharze Świata.
- Pamiętam jeden z ostatnich reprezentacyjnych występów Chrisa na nieistniejącym stadionie w Reading 22 lipca 2006 roku podczas Drużynowego Pucharu Świata, kiedy to Brytyjczycy zdobyli brązowe medale. Polacy wtedy do finału nie weszli, tylko odpadli w barażu. Tytuł zdobyli Duńczycy a medal przegrała Australia przez wykluczenie Jasona Crumpa w ostatnim wyścigu. Co prawda Louis zdobył wtedy tylko 3 punkty, ale bez tych "oczek" nie byłoby trzeciego miejsca dla Wielkiej Brytanii. Były to super zawody na fajnym torze i był to też ostatni krzyk tej starej gwardii, czyli Screena i Louisa, którzy dali z siebie wszystko - komentuje Tomasz Lorek.
W tym wątku warto umieścić jeszcze jeden fakt. Hipotetycznie do fatalnego wypadku przy Olsztyńskiej wcale nie musiało dojść. Marian Maślanka, ówczesny prezes Włókniarza Częstochowa, chciał bowiem zakontraktować Chrisa Louisa. Miał już nawet dla niego gotową umowę, z którą udał się do zawodnika na turniej w Coventry pod koniec 2000 roku. Tam jednak dowiedział się od Anglika, że ten zdecydował się zostać w Pile. Maślanka natychmiast parafował więc umowę z Ryanem Sullivanem. Louisa chciał, bo wyróżniał się na tle pozostałych żużlowców. - Był błyskotliwy - mówi Maślanka na temat chęci angażu Chrisa Louisa. A przecież nosa do zawodników miał wybitnego, co wielokrotnie udowadniał. Kto wie, jak potoczyłaby się historia, gdyby Louis został zawodnikiem Włókniarza.
Legenda Ipswich Witches. Odnalazł się na sportowej emeryturze
Umiejętność odnajdywania się w każdej sytuacji nabyta wraz z przyjściem na świat sprawiła, że Chrisa Louisa nie dosięgnęła nicość. Gdy zdał sobie sprawę, że definitywnie należy zakończyć ściganie się na żużlu, a było to w 2010 roku, prędko znalazł sobie zajęcie. Oczywiście został przy ukochanym sobie sporcie, o specyfikacji którego mógłby rozprawiać godzinami. Nowa praca stwarzała mu ku temu znakomite warunki, bowiem Louis został reporterem telewizji SkySports. Tym razem to on z mikrofonem w dłoni dopytywał zawodnika, jak z jego perspektywy wyglądał atak przy samej bandzie, który dał mu zwycięstwo.
Naturalną drogą dla Louisa było też objęcie funkcji promotora Ipswich Witches. Przez lata klubem zarządzał jego ojciec wespół ze swoją żoną Magdaleną Zimny-Louis. Teraz Wiedźmy są oczkiem w głowie Chrisa, choć prawdopodobnie były nimi przez całe życie. Z dawnego mistrzowskiego blasku Ipswich nic nie zostało, ale Louis stale troszczy się o klub z Foxhall Stadium. Strona internetowa Ipswich Witches rywalizujących w Championship jest jedną z najbardziej rozbudowanych spośród angielskich klubów. O takie szczegóły też dba Louis.
- Ma wielką wiedzę ekonomiczną. W zeszłym roku bardzo mądrze opowiadał dla "Speedway Star" o tym, jak ważny jest kibic, że jest on podstawą do finansowania klubu i ile trzeba wysiłku włożyć, aby go przy sobie zatrzymać. Mówił, że uczy się narzędzi do rozpowszechniania miłości do żużla. Zna uwarunkowania i ograniczenia żużla, wie, że to nigdy nie będzie Formuła 1 czy MotoGP, gdzie są wyścigi producentów o globalnym zasięgu. Speedway nigdy taki nie będzie i to trzeba sobie jasno powiedzieć. Louis to wie, ale mnóstwo obserwuje, czy to właśnie Formułę 1 czy MotoGP i potrafi wyciągnąć dobre rozwiązania, i to co się da przenieść do żużla - zdradza Lorek.
Louis wykazuje się też nietuzinkowym sposobem prowadzenia drużyny. Tomasz Lorek jest przekonany, że Anglik zajrzy na rynek francuski, gdzie w tym roku startują rozgrywki ligowe, aby wyłowić perełkę. Nie wstydzi się też pytać. "Tomek, czy jak on wygra to będzie najmłodszym zwycięzcą turnieju Grand Prix?" - takie pytanie usłyszał Lorek od Chrisa podczas Grand Prix Polski w Gorzowie w 2014 roku, gdzie triumfował Bartosz Zmarzlik. To pokazuje, że Anglik daleki jest od postawy człowieka, który pozjadał wszystkie rozumy. A przecież mógłby się unieść honorem, zgrywać mądralę i ważniaka, wszak dźwiga bagaż żużlowych doświadczeń. To jednak nie leży w jego naturze.
Lubi iść pod prąd, robi to w sposób elegancki i dostojny. Jak wspomniany Holmes jest dociekliwy, a także wierzy, że każdemu człowiekowi należy się szansa. Nie pozbawia ludzi marzeń. - Dużo w nim abstrakcyjnego myślenia, nietypowego. Większość lgnie do sukcesów, wchodzi do drużyn, które mają mega budżety. W Anglii każdy chciałby być menedżerem Poole Pirates, klubu, który ma pomysł na promocję i na warunki brytyjskie świetne finanse. Tymczasem Louis woli się natrudzić. Ma spojrzenie zza kotary. Nie jest impulsywny, nie krzyczy, nie szarogęsi się, ale dzieli się wieloma rezolutnymi wskazówkami. Uczy młodych zawodników, że wyścig nie kończy się na pierwszym wirażu czy okrążeniu - opowiada Lorek.
Louis uważa też, że najlepszy żużel jest na peryferiach. Z dala od monstrualnych obiektów jak Millenium Stadium w Cardiff, PGE Narodowy w Warszawie, czy Etihad Stadium w Melbourne, choć wie, że zawody na tych stadionach są żużlowi potrzebne. Jednak jeśli ma wybierać, to zostaje na Foxhall Stadium w Ipswich i skupia się na poszukiwaniu talentu, który podobnie jak on kiedyś, wypłynie na szerokie wody i rozpocznie realizację marzeń o wielkiej karierze i najwspanialszych sukcesach.
Mateusz Makuch
Showman żywcem wyjęty z angielskich torów...
Cylinder, taniec na kresce...
Zapraszany na SGP a... zgubiła go pewność i rutyna...
Dodawał kolorytu zawodom w C Czytaj całość
hahahahahaha