Po starcie wszystko jednak odbywało się zgodnie z przewidywaniami. Na prowadzenie wysforował się Hans Nielsen. Wielki Duńczyk w czeskiej Zlatej Prilbie chciał powetować sobie dramat sprzed dwóch tygodni, gdy w Vojens sromotnie przegrał tytuł mistrza świata na rzecz roześmianego kowboja z Kalifornii Billy'ego Hamilla. Hans - mistrz krawężnika - perfekcyjnie przypilnował wapno i wyszedł na pierwsze miejsce, ale po szerokiej zaczął go nękać Simon Wigg w zielonej skórze. Anglik z holenderską licencją w parę sekund skroił Hansa po szerokiej! Ale to nie był koniec emocji. Za prowadzącą dwójkę zabrał się zawodnik w kasku zielonym. Ale nie o dziwo Rickardsson, ani żaden z pozostałych Anglików, a outsider finału z numerem 36 na plecach. Na pełnej manecie i - jakby powiedzieli divaki na trybunach - na pełnym plynie zaczął orbitować miejscowy czeski bolec - Tomas Topinka. - Odkręciłem do oporu manetkę, wypiąłem się maksymalnie na motocyklu i krzyknąłem: Tomas dasz radę! - udało się i niespodziewanie wygrałem - wspomina tamten pamiętny finał jego triumfator.
Od tamtych chwil minęło 21 lat i dopiero 1 października 2016 roku znów nastąpiła erupcja wulkanu na Svitkowie. - Jak skomentujecie panowie dzisiejsze widowisko? - zapytałem grupkę miejscowych dziennikarzy. - To jest cały komentarz - rzucił do mnie jeden z ich unosząc w geście triumfu i spełnienia kubek z piwem do góry. - Myślałem, że już nie dożyję tej chwili. Czekałem na ten dzień 21 lat - radował się Jan Janu, człowiek orkiestra w czeskim żużlu. Popularny w żużlowym światku "Honza" był naprawdę wzruszony. Triumf Milika zaskoczył organizatorów. W jednej chwili po zakończonym finale setki osób przeskoczyły płot i wbiegły na tor, a następnie przeszli w okolice mistrzowskiego podium. Wiwatom nie było końca. To był wielki dzień czeskiego żużla. - Ja próbowałem kilka razy. Byłem blisko, ale nigdy mi się nie udało. Przeżywam zwycięstwo Vacka jakbym sam wygrał - dzielił się emocjami Ales Dryml junior. - Taki sukces był bardzo potrzebny. Włączy impuls dla naszej młodzieży - mówił z kolei Jaroslav Petrak, czeski rutyniarz. - To zwycięstwo jest najważniejsze z uwagi na moich następców. Dałem przykład, że można ograć najlepszych. Niech ten dzień rozpali wyobraźnię nastolatków, którzy spróbują dosiąść motocykla. Wszystko jest możliwe - tłumaczył rozpromieniony Milik junior. - Miałem już skończyć z tym naszym żużlem - przyznał Jan Janu. - Przez wiele lat stagnacja i nawet już ja traciłem powoli cierpliwość. Nosiłem się z zamiarem odpuszczenia oglądania zawodów w Czechach. Ile można się katować? Marazm, marazm i ciągle marazm. Zeszłej jesieni myśli kotłowały mi się po głowie, ale powziąłem decyzję, że jeszcze ten jeden sezon wytrzymam. Rozmawiałem o tym niedawno z Vackiem, no i chłopak jedzie fantastyczny sezon. Po zejściu z podium krzyknął do mnie: doczekałeś się! - śmiał się "Honza".
To prawda. Z czeskim żużlem przez ostatnie lata nie było najlepiej, a wielką nadzieją Czechów na międzynarodowe sukcesy w latach 90. był właśnie Tomas Topinka. Niczym u nas Tomasz Gollob. Triumfator Prilby z 1996 roku oczywiście był obecny na stadionie, ale szybko zniknął z obiektu wraz ze swoimi gośćmi z King's Lynn, gdzie przez długą karierę bronił barw miejscowych Gwiazd. Topinka był naprawdę dobry. Miejsce w finale światowym w 1994 roku w duńskim Vojens zabrał mu... właśnie nasz Tomek Gollob, który w ostatnim wyścigu półfinału światowego w Pradze pokonał Topinkę na ostatnim okrążeniu i tym samym wysłał go do barażu o ostatnie premiowane miejsce w finale z dwoma młodymi Amerykanami: Gregiem Hancockiem i Billy'm Hamillem. Wygrał ten pierwszy i tak niejako prześlizgnął się do cyklu SGP, w którym, startuje do dziś. Gdyby wtedy Gollob nie objechał Topinki, to Hancocka zabrakłoby w pierwszej edycji cyklu SGP. Sekundy i centymetry piszą historię na długie lata. Ale wróćmy do Topinki, który w połowie lat 90. obok Golloba był najlepszym zawodnikiem ze strefy kontynentalnej. Po raz drugi o krok od cyklu SGP był w 1996 roku, ale w finale kontynentalnym w Abensbergu dopadł go pech. Przed jego czwartym startem, gdy jednym z jego przeciwników miał być Gollob, w ostatniej chwili zgasł mu silnik. Kto wie, gdyby nie ten defekt, to w cyklu w 1997 roku zamiast Golloba może oglądalibyśmy właśnie Topinkę? W każdym razie, w najważniejszych chwilach szczęście nie sprzyjało Topince, a dzieła dokończyły kontuzje. Od tamtej pory jedynie bracia Drymlowie zagrażali czołówce światowej. Niestety ciężkie urazy i kontuzje powstrzymały następców wicemistrza świata na długim torze z legendarnych Marianek z 1991 roku.
Start jak z gumy!
- Przed zawodami telewizja pytała mnie o typy - komentował Vaclav Milik senior. - Odpowiedziałem, że faworytem jest Maciek Janowski, choć serce podpowiadało za synem. Prilba to ciężki turniej. Ja najwyżej byłem siódmy, czyli wygrałem mały finał. Cieszę się... to wszystko - dodawał. - Trudne zawody, ale bardzo pożyteczne - oceniał z kolei Krystian Pieszczek. - Jazda w szóstkę, to zupełnie inna para kaloszy niż wyścigi w czwórkę. Jedziesz sobie pierwszy, a tu nagle, a to z lewa, a to z prawa, cała horda atakuje cię z każdej strony. Tor jest szeroki i momentami już nie wiadomo jak jechać. Polaków nie ma tutaj nigdy wielu, więc tym bardziej cieszę się, że dostałem szansę startu - dodał. Wielu w Prilbie chce wystartować, ale nie każdy dostaje takiego zaszczytu. Kuluary mi szepcą, że w Pardubicach jeżdżą, nie ci co chcą, lecz ci którzy dostają zaproszenie. Organizatorzy dbają o to, żeby był przekrój jak największej liczby państw. Taki jest urok i tradycja Prilby, a także gest pod kibiców z całej Europy. Najliczniejsi są tradycyjnie Niemcy, ale oni tym razem nie mieli wielu powodów do radości.
ZOBACZ WIDEO Na czym polega praca komisarza technicznego?
- Ja w Pardubicach wystartowałem tylko jeden jedyny raz, a zawsze wykazywałem chęć. Po prostu częściej nie zapraszali - zdradził mi obecny na zawodach, były rosyjski żużlowiec, Roman Povazhny. - Ale ten Gleb zapiernicza. Coś niesamowitego - komentował zszokowany jazdą swojego krajana Gleba Czugunowa sympatyczny Roman. - Chłopak wziął się tak naprawdę znikąd. Rok temu nikt o nim nie słyszał, a tu takie wejście. Przed jednym z biegów gdzie wyjeżdżał do powtórki, mówiłem mu: zmień oponę, bo przegrasz. A ten, że nie trzeba. Pojechał na zdartej stronie i wygrał. Coś niesamowitego - powtarzał Roman. Czugunow to bez wątpienia największe objawienie tegorocznej Prilby. Na to liczyłem, czemu dałem wyraz na swoim Twitterze kilka dni przed zawodami. Liczyłem także na kolejny wielki dzień Freda Lindgrena i Mateja Zagara. Słoweniec w piątek w Częstochowie po raz kolejny udowodnił słuszność mojej innej niedawnej myśli z Twittera, że jest najlepszym obecnie technicznie żużlowcem na świecie. Do niedawna byli to Darcy Ward i Grigorij Łaguta, ale oni nie jeżdżą już na żużlu. Zagar w Częstochowie zaprezentował akcję na miarę tej autorstwa Tony'ego Rickardssona, w finale SGP w Cardiff, 12 lat temu. Absolutna jazda niczym w beczce śmierci. Nie pod bandą, a po bandzie! W Pardubicach Słoweniec - jakby to powiedział Władysław Gollob - podróżował po szerokim promieniu. Jak dla mnie trochę zbyt topornie i faktycznie Zagar nie dał rady wedrzeć się na podium, zaś Lindgrena zabrakło w Pardubicach z powodu ciężkiej kontuzji kręgosłupa.
Przyznam, że ten fakt wręcz mnie dobił w końcówce sezonu. Tyle pracy, trudu i wysiłku Szweda w zdobycie pierwszego medalu mistrzostw świata i wszystko stracone. Wielu złośliwców na wiosnę pisało o tym znakomitym zawodniku, że to jest Fredrik GTR Lindgren, a nie wybitny żużlowiec. Fredrik po słabym środku sezonu przesiadł się na GM i okazało się, że wyniki Szweda, to nie wyłącznie zasługa silników od Szwajcara Marcela Gerharda. Miałem słuszność pisząc w maju, że może GTR nie pomaga w wynikach Lindgrena, a może wręcz je utrudnia. W każdym razie pod nieobecność Lindgrena, nieco topornym orbitowaniu Zagara, szpetnych zawodach i kłopotach sprzętowych Ljunga, w finale po atomowym starcie wygrał Vaclav Milik i to był jego dzień. Równie dobrze wyjechał spod taśmy obecnie najlepszy startowiec na świecie i wielki spryciarz Maciej Janowski. W łuk z Milikiem weszli niemal równo, ale Czech na milimetry zdążył włożyć swój prawy łokieć przed rękę Janowskiego. To był wielki speedway. - Jesteśmy kumplami, ale faktycznie jeździmy ostro. Na finale w Lesznie starcie mieliśmy z Piotrkiem Pawlickim. Kibicom wydaje się, że będziemy sobie skakać do oczu, a my na drugi dzień byliśmy na wspólnej kawie. Znamy się bardzo dobrze. Stanowimy zgraną paczkę: ja, Maciek, Pawliccy, Grzesiek Zengota. Lubimy zimą wypady na wspólne wakacje. Między nami nie ma żadnych animozji - zdradza zakulisowe relacje pomiędzy zawodnikami Vacek.
Fachowo finał przeanalizował Milan Spinka. - Start miał jak z gumy! - wykrzyczał mi w biegu na schodach. - Czy mogę sobie zrobić fotkę z mistrzem świata z 1973 roku? - zapytałem Milana trzy dni wcześniej w Svitavach. - Mistrza z 1974 roku - poprawił mnie z śmiertelną powagą Milan. W 1973 to ja wygrałem, ale Prilbę - pouczył mnie Spinka (menedżer kadry Czech) jak zwykle krótko i bez zbędnych banałów. - On już taki jest. Musi być musztra. W końcu to były milicjant - skomentował parking. Spinka, jak wielu jego rodaków, to milicjant i żużlowiec w jednym, bowiem w cywilu jak wielu innych żużlowców zarabiał na życie w budżetówce, a dokładnie w czechosłowackiej milicji.
Szczęście i umiejętności
- O naszym sporcie w czeskich mediach nie mówi się za wiele. Dziennikarze tylko czekają na złe wieści. Jeśli któryś z chłopaków się połamie, poturbuje... To wtedy jest news godny publikacji. Pozytywne wieści ich nie interesują, ale mam nadzieję, że to się zmieni. Vacek ma szanse na dobry wynik w mistrzostwach Europy, ale tutejsze media z całą pewnością więcej uwagi poświęcą wygranej Milika w Prilibie. Mam nadzieję, że sukces Vacka pobudzi chęć do jazdy na żużlu młodych chłopaków - tłumaczy Ales Dryml. Milik jest najlepszy, ale postępy robili Eduard Krcmar, który z dobrej strony pokazał się przez trzy dni rywalizacji. Najpierw niezła pozycja w piątkowym finale juniorów, w sobotę zwycięstwo w Zlatej Stusze i mały finał w niedzielę. Ogólnie piątkowy finał juniorów był bardzo ciekawym widowiskiem i jednymi z najlepszych zawodów, jakie miałem okazję oglądać w Pardubicach. Czas mija szybko. Dopiero co czarował jazdą na Svitkovie Darcy Ward w 2010 roku, a po tytuł sięga syn Sławomira Drabika. W ostatnim finale z mocnej strony pokazał się Kacper Woryna, który skomentował, że poprzednie dwa finały były kwestią szczęścia, a nie umiejętności. Bzdury. Żużel to nie tylko równy, gładki, szybki i szeroki tor w Pardubicach, ale także deszcz, błoto, dziury i koleiny. I w tych warunkach od Woryny byli lepsi. Finał juniorów zatem był dobry, a Stuhy nie oglądałem, bo udałem się na zawody old bojów do Liberca, gdzie po raz pierwszy w życiu zobaczyłem tzw. maraton żużlowy.
Dalsza część artykułu na drugiej stronie.[nextpage]Otóż po zakończonych zawodach, które wygrał Jaroslav Petrak, wszyscy uczestnicy zawodów wyjechali na tor, po czym zaczęli przejeżdżać kolejne okrążenia w jak najwolniejszym tempie. Zasady konkurencji były proste: kto najdłużej utrzyma się na motocyklu bez podpierania nogami mając w baku pół litra metanolu...
Konkurencja trwała około 50 minut. Niektórzy nie wytrzymywali psychicznie i w końcu zaczęli jeździć na jednym kole dodając więcej gazu, co równało się z szybszym wyschnięciem zawartości baku. Wygrał Niemiec Goldbruner. W Czechach można spotkać takie rozmaitości. Zeszłej zimy byłem na zawodach na lodzie w Racicach. Tor był usytuowany na środku zamarzniętego kanału. Za "bandą" na drugim łuku, 30 metrów dalej, wędkarze łowili w przeręblach ryby, a owe ogrodzenie stanowił odgarnięty śnieg. Było mroźno, ale diwaków nie brakowało. W Czechach szczerze kochają speedway. W Libercu spotkałem panią w średnim wieku, która przez kilka lat nie opuszczała turniejów Grand Prix. Na stadion przyszła z trójką dzieciaków wyposażonych w żużlowe gadżety. Miały też lalkę ubraną w koszulkę z Hansem Nielsenem. Na lalczynym mini t-shircie podpis złożył sam dwukrotny triumfator Zlatej Prilby (1987, 1998), podczas pożegnania Wielkiego Duńczyka w Pile w 1999 roku. W nienagannym stanie żużlowa relikwia przetrwała 18 lat!
Cel: Grand Prix
Czeski żużel to nie tylko pełne trybuny stadionu w Svitkovie, błysk fleszy, euforia po zwycięstwie Milika, ale też codzienność. Nieco kadłubowa liga, zawody na długim torze, na lodzie, w hali, turnieje old bojów, przepiękna sceneria stadionu w Koprovnicy, czy opisywany maraton żużlowy, czyli absolutnie nowa konkurencja żużlowa, którą miałem okazję widzieć jak na razie tylko w Czechach. Co prawda np. w porównaniu z tym co było 25 lat temu, liczba torów jest ta sama, ale... - Kondycja żużla u nas nie jest dobra, bo z roku na rok mam wrażenie ubywa chłopaków, którzy jeżdżą - mówi Jaroslav Petrak. Na stadionie w Svitavach panowała zupełnie inna atmosfera niż na meczach polskiej Ekstraligi, gdzie maskotka dostaje kary. Stadion porośnięty trawą, kulejąca gastronomia, amatorski speedway z gwiazdą Petrakiem, a czas umilały mi opowieści znanego, byłego arbitra, Marka Smyły, o ważkich sprawach w życiu młodego człowieka w latach 60., czyli rock'n'rollu, koncercie we Wrocławiu Marleny Dietrich, zespole Animals i gdzie stacjonował Tadek Nalepa podczas koncertów na Dolnym Śląsku. Ducha rock'n'rolla najlepiej było czuć w parkingu. Przy motocyklach Jaroslav Petrak paradował z papierosem w ustach, a kibice z piwem w ręce.
- Czyli zupełnie inny klimat niż niegdyś w Rudej Hveździe Praga - opowiadają czescy żurnaliści. - Tam wszystko było na baczność. Właśnie tam tego rygoru nabawił się Milan Spinka. Gdy im nie wychodziło i przywozili słabe wyniki, na drugi dzień przychodził sektorowy dowódca i zawodnicy musieli się gęsto tłumaczyć z porażek. Sypały się kary dyscyplinarne i wychowawcze. Warunki do uprawiania żużla w tamtych czasach pod względem organizacji i zaplecza finansowego mieli znakomite, ale jak to w życiu bywa: coś jest kosztem czegoś - słucham opowieści. - Praga zawsze miała przewagę. Wszystkie kluby dostawały środki od sektora publicznego, coś w rodzaju nazwijmy to ministerstwa sportu, ale Ruda Hvezda dostawała pieniądze z drugiego sektora - milicyjnego. Mieli dwa razy większe środki. Aż w końcu zmienił się generał i pewnego razu wezwał przełożonych, podrapał się po głowie i zadumał się: do cholery jak to jest, że tyle hajsu wydajemy na sport, który uprawia garstka zapaleńców, a zawody odbywają się kilka razy w roku - zagrzmiał. - "Obcinamy dotacje" zapowiedział i tak się posypało. Ale do dziś Para dobrze stoi dzięki budżetówce. Dzięki temu Petr Ondrasik organizuje rundy Grand Prix, a zawodnicy mogą latem uprawiać żużel, a zimą mają zapewnione wypłaty - słucham uważnie wykładu.
Sięgam pamięcią do moich rozmów z Tomasem Topinką sprzed lat na Norfolk Arena w King's Lynn, czy z Matejem Kusem na stadionie u Briana Havelocka w Redcar. Filozofia finansowania ich karier brzmiała identycznie. Lato - zarabianie w funtach, doraźne zawody we własnym kraju i powrót na zimę do domu, gdzie co miesiąc była wypłata. - Ondrasik ma dobre kontakty i układy. Gdyby nie on, czeski żużel, a na pewno ten w Pradze, umarłby śmiercią naturalną - powtarzali mi wtedy żużlowcy. Nie każdy - jak bracia Drymlowie - posiadali taki luksus, że ojciec posiada kawał biznesu, a sam był świetnym zawodnikiem. Vacek Milik też bazuje na doświadczeniu ojca, ale musiał przejść ciężką drogę. - Fakt, że jeździ w Polsce, to jest jego klucz do sukcesu. Tam zarabia, ma kontakt z najlepszymi - uważa Ales Dryml, a wtóruje mu Jaroslav Petrak. - Nie zgadzam się z tym - oponuje Milik. - Owszem, tak to teraz wygląda, ale w budowaniu kariery każdy krok był ogromnie ważny. Pierwszy kontrakt w Polsce, starty na kontynencie i w końcu kontrakt w Anglii. Mogłem jeździć cały sezon i podnosić umiejętności. W końcu Wrocław i ludzie, którzy we mnie uwierzyli, że sprostam Ekstralidze. Teraz moim celem jest Grand Prix. Marzę o startach w cyklu i zrobię wszystko, żeby tam się znaleźć. Chciałbym wejść do cyklu po sportowej walce, ale jeśli otrzymałbym zaproszenie, skorzystam z niego bez mrugnięcia okiem - deklaruje junior Milik.
W Pardubicach powoli zapadał zmrok. Vacek jeszcze rozdawał autografy i uśmiechy do wspólnych zdjęć ostatnim fanom. Milik junior niczym gwiazda rocka: pełno tatuaży i kolczyki w rożnych miejscach ciała, ust nie wyłączając. Fani byli bezlitośni i długo nie dawali spokoju swojemu pupilowi, wchodząc w najdalsze zakamarki jego warsztatu, gdzie dwójka mechaników czyściła już motocykle na poniedziałkowy memoriał Lubosa Tomicka. Fantastycznego gościa i żużlowca, który bronił barw Czechosłowacji w finale światowym na kultowym Wembley, a wspaniałą karierę przerwał tragiczny, śmiertelny wypadek podczas finału Zlatej Prilby w 1968 roku.
Gdy syn śnił o splendorze na miarę Lubosa Tomicka, Milik senior miał ważniejsze rzeczy do zrobienia. Wraz ze starym kumplem z czasów jazdy w Zlatej Prilbie Pardubice i Sparty Wrocław - Jan Schinaglem - wsiadał na kolorową karuzelę stacjonującą tuż przed głównym wejściem na stadion. Zapiął łańcuch i wystartował. Rock'n'roll po całości, bo sześć okrążeń to za mało.
Grzegorz Drozd