Tomasz Dzionek: Niedozwolona krytyka najlepszego polskiego żużlowca w historii

Zdjęcie okładkowe artykułu:  / Na zdjęciu: Tomasz Gollob
/ Na zdjęciu: Tomasz Gollob
zdjęcie autora artykułu

Żużlowiec, kibic i dziennikarz powinni żyć razem we względnej symbiozie. Są oni przecież po części od siebie zależni

Mamy więc do czynienia z odważnym zwykle jeźdźcem, poświęcającym swoje życie i zdrowie dla realizowania największych pasji, czerpiącym garściami adrenalinę i pozytywne emocje. Satysfakcja jest tym większa, gdy to, co zawodnik kocha, robi na tyle wyśmienicie, że nie ma sobie równych w kraju. W trakcie kariery należy brać pod uwagę ciągle zwiększająca się presję działaczy, kibiców, dziennikarzy, czyhających tylko na moment, kiedy liderom powinie się noga albo spadnie łańcuch. Żużlowiec nie jeździ jednak tylko dla samego siebie i wypełnienia swojego portfela, lecz również dla klubu, sponsorów, działaczy i rzeszy kibiców z ciekawością wypełniających stadiony. Dzięki zawodnikom korzysta również dziennikarstwo, bo o sukcesach sportowych ktoś musi przecież napisać. Zawodnik zaś może liczyć na darmową reklamę swoich umiejętności. Żurnalistom krytykować wolno zawsze, kibicom tym bardziej, jeśli oczywiście ma to mieć jakiś konkretny cel i powód. Już przecież Witold Gombrowicz dobitnie sugerował, że krytyka jest zdrowa i człowiekowi wręcz potrzebna, a żadna wybitna jednostka, nawet lubujący mocne trunki i podejrzane proszki Adam Mickiewicz, nie jest w rzeczywistości taki kryształowy. Żużlowcy, ci najlepsi z najlepszych, także miewają gorsze występy.

Mistrz żużlowego fachu jest w Polsce tylko jeden. Za jego dotychczasowe sportowe wyniki i osiągnięcia oraz zasługi dla krzewienia speedwaya należy się wielki szacunek. Ów Mistrz jest jednak nadal zwyczajnym człowiekiem, mającym wahania formy, dobre i gorsze momenty w karierze. Jeśli zdarzy mu się występ niskich lotów, niegodnych samego mistrza, pod jego adresem pojawiają się nieprzyjemne komentarze najczęściej osób nie mogących pojąć, jak tak wielki zawodnik może prezentować tak przeciętną dyspozycję. Krytykę poszczególnych występów można tolerować, bo żyjemy w wolnym i demokratycznym państwie, a powrót stada wron, czy kaczek nam już raczej nie grozi. Każdy może wypowiadać swoje racje i oracje. Trudno jednak zaakceptować coraz częściej pojawiające się sugestie, jakoby naszemu Mistrzowi potrzebna już była żużlowa emerytura. Takie propozycje są co najmniej niesmaczne i niegrzeczne. Zasłużonemu zawodnikowi, który podczas swojej kariery sportowej osiągnął tak wiele, że którykolwiek z obecnie jeżdżących szczawików może sobie o takich sukcesach jedynie pomarzyć, nadal jest bezsprzecznie najlepszy na lokalnym polskim podwórku i wciąż znajduje się w czołówce cyklu Grand Prix, nie powinno się dawać do zrozumienia przy każdej możliwej okazji, że na zabawę na motocyklu jest już za stary. Nie można przy wszelkiej możliwej sposobności sugerować odejście na sportową emeryturę.

Mistrz, choć nigdy nie stanął na najwyższym stopniu podium Mistrzostw Świata, co udało się przecież tylko Jerzemu Szczakielowi, zdobył więcej medali mistrzowskich, niż którakolwiek z ikon żużla lat pradawnych, z Edwardem Jancarzem, Zenonem Plechem, Pawłem Waloszkiem i Antonim Woryną na czele. Polacy na podium mistrzostw globu stawali dwanaście razy, z czego sam Mistrz dostąpił tego zaszczytu aż pięciokrotnie. Trudno wymieniać pozostałe jego osiągnięcia - medale Drużynowych Mistrzostw Świata, Mistrzostw Polski, dominację w Kryterium Asów, parowych mistrzostwach kraju i wielu, wielu innych turniejach. Poza tym można jedynie przypuszczać, że gdyby nie wprowadzono cyklu Grand Prix, i nadal o tytule mistrzowskim decydowałyby jednodniowe zawody, Mistrz mógłby nie raz cieszyć się z medalu z najcenniejszego kruszcu. Przecież wielce prawdopodobnym byłaby wówczas organizacja owych zawodów na torze w jego rodzinnym mieście, gdzie wielokrotnie już udowadniał, że jest bezsprzecznym hegemonem. Obecnie znacznie trudniej jest zostać najlepszym jeźdźcem globu, gdyż równa i wysoką formę trzeba prezentować przez cały sezon, na kilku turniejach.

Lata lecą, a godnych następców Mistrza ani widu, ani słychu. Utalentowanych juniorskich młokosów jest zwykle mnóstwo, lecz ich gwiazdy zwykle szybko bledną z momentem ich wejścia w wiek seniora. Mistrz zaś nadal jeździ i niezmiennie zachwyca, lecz nie wszystkich. Malkontenci nie doceniający jego klasy zrozumieją kim Mistrz był dla polskiego speedwaya, po zakończeniu przez niego sportowej kariery. Wówczas o godnych następców trzeba się będzie zwyczajnie modlić. Żaden zawodnik, któremu przyszedł zaszczyt ścigać się z polskim Mistrzem nawet na moment nie zbliżył się do jego poziomu. Jego spektakularne porażki w mistrzostwach kraju, lidze, czy turniejach traktowano nie raz jak epokowe wydarzenie, koniec panowania króla. W rzeczywistości ów król ma się dobrze i korony oddawać wcale nie zamierza. Na lokalnym podwórku nie ma jak dotąd lepszego jeźdźca. Gdy w zeszłym sezonie Mistrzowi stuknęło już trzydzieści siedem wiosen zaskoczył wszystkich bardzo równym sezonem w Grand Prix, uwieńczonym wysokim trzecim miejscem i brązowym medalem Mistrzostw Świata. Choć wielu spisywało go na straty, on pokazał, że żużel nadal go bawi i o emeryturze nawet nie myśli.

Świat żużlowy ulega ciągłym przemianom. Coraz większy wpływ w tej dyscyplinie ma szybka, świetnie przygotowana i spasowana z torem maszyna, a nie jeździec i jego stalowe mięśnie. Nie powinny więc dziwić świetne występy zawodników, których początki kariery pamięta coraz mniej fanów. W cyklu Grand Prix mamy jeszcze starszego od Mistrza - Grega Hancocka, który dla przypomnienia stoczył z nim w ubiegłym sezonie zaciętą walkę o brązowy krążek. Do nie najmłodszych, a wciąż znajdujących się w czołówce należy Leigh Adams, który rządzi i dzieli w tym sezonie w polskiej Ekstralidze. Dość ryzykownym, a przy tym i niegrzecznym, jest wypominanie wieku. Zwłaszcza, gdy mimo upływu lat nadal się jest na topie. Pojedyncze wpadki Mistrza nie powinny kończyć się każdorazową krytyką ze nieprzyjemnym wspomnieniem o żużlowej emeryturze. Choć w pierwszym tegorocznym meczu ligowym Mistrz pojechał fatalnie, to w następnym znów był klasą dla siebie, a rywale mogli jedynie niuchać metanol z wydechu jego motocykla. W inauguracyjnym turnieju cyklu Grand Prix na praskiej Markecie Mistrz otarł się o półfinały, zajmując ostatecznie dobre dziewiąte miejsce. Mimo iż do podium było mu bardzo daleko, to ponownie okazał się najlepszym z występujących tego dnia biało-czerwonych.

Dla wielu dąsalskich wynik Mistrza był kolejnym dowodem, że powinien zawiesić gogle na kołku i dać sobie spokój ze ściganiem. Pojawiły się również krytyczne głosy po tym, jak Mistrz dobrowolnie w dobie panującego spowolnienia gospodarczego (nie używaj słowa "kryzys" - przejedź się do USA albo Irlandii i poczuj ów kryzys), zgodził się na jazdę w swoim klubie za mniejsze pieniądze. Sugestie, jakoby zbliżał się nieuchronnie schyłek kariery Mistrza, wyrastają zawsze, gdy jego występ jest daleki od ideału, do którego zwykł nas przecież przyzwyczaić. Tuż po wspomnianym Grand Prix w pepikowym wydaniu także wielu nie szczędziło słów krytyki, po raz kolejny sugerując Mistrzowi odejście na emeryturę.

Rosnąca liczba fanów zakochanych w talencie młokosa Emila Sajfutdinova wróży zbliżającą się nieuchronnie zmianę warty. Owszem młody Rosjanin jest niesamowicie uzdolnionym jeźdźcem, co udowodnił nie raz i tylko potwierdził na torze w Pradze. Do sukcesów osiąganych przez największe tuzy tego sportu mu jednak nadal daleko. Trzeba pamiętać, że takich zawodników, nie puszczających nigdy manetki, wciskających się pod płot, tam, gdzie nawet odważni się boją wcisnąć, było już wielu w historii speedwaya. Ich zadziorność i waleczność znikały dość szybko po pierwszym kontakcie z równie niepokornym przeciwnikiem. Nie wróżąc oczywiście Emilowi przykrych doświadczeń, należy mieć na względzie, że to czas pokaże, czy rzeczywiście dołączy on do grona najlepszych zawodników świata, czy odejdzie w otchłań zwyczajności i pospolitości, jak zdecydowana większość objawień.

Będąc wciąż niepobłażliwym kibicem lub dziennikarzem wymagajmy od Mistrza jazdy na wysokim poziomie, wypominając oczywiście nieudane występy. O zakończeniu kariery niech jednak decyduje On sam - nie my, bo przyjdzie taki czas, gdy Mistrza na polskich torach zabraknie. Wówczas wyczekując z utęsknieniem na jego godnych następców, wielu zrozumie, ile dla polskiego speedwaya znaczył Tomasz Gollob.

Źródło artykułu: