Uratował życie Markowi Cieślakowi. Lekarze myśleli, że to padaczka

WP SportoweFakty / Michał Szmyd / Na zdjęciu: Marek Cieślak
WP SportoweFakty / Michał Szmyd / Na zdjęciu: Marek Cieślak

17 marca zmarł Zdzisław Jałowiecki. Jedna z ikon Włókniarza Częstochowa. Wszyscy pamiętają go jako zawodnika, trenera i działacza. Chyba najwięcej zawdzięcza mu aktualny trener kadry nadrodowej Marek Cieślak. Jałowiecki uratował mu życie.

W 1969 roku Włókniarz Częstochowa rywalizował z Unią Leszno w barażach. Pierwsze spotkanie odbyło się w Lesznie, a rewanż na torze w Częstochowie. Po dwumeczu mieliśmy w tej rywalizacji remis i trzeba było odjechać dodatkowy pojedynek w Opolu. - Przed tym meczem załatwiliśmy na tamtejszym torze trening - mówi nam Marek Cieślak, który bronił wtedy barw Włókniarza.

To podczas tego treningu rozegrał się prawdziwy dramat. - Przewróciłem się. Uderzyłem tyłem głowy o tor, straciłem przytomność, a język wpadł mi do gardła. Dusiłem się, jeszcze kilka sekund i byłoby po mnie. Lekarze myśleli, że dostałem ataku padaczki, bo rzucało mną po torze - wspomina Cieślak.

Wtedy do akcji wkroczył Zdzisław Jałowiecki. - Wziął od lekarzy sprzęt, rozwarł mi zęby i wyciągnął język. Doszedłem do siebie. Prawda jest taka, że gdyby nie on, to skończyłbym swoją życiową karierę - tłumaczy.

- Minęły dwa dni i pojechałem na zawody do Opola i pierwsze trzy wyścigi wygrałem. Nawet nie wiem, jak to zrobiłem. Później wstawili mnie do rezerwy taktycznej, czego nie chciałem, bo drużyna i tak dostawała "baty". Ten mój start niczego nie zmieniał. Prezes klubu się jednak uparł. Pojechałem i zaliczyłem taki karambol, że ledwo wróciłem do domu. To były ciężkie dni. Jak dziś to wspominam, to dochodzę do wniosku, że niektórzy nie mieli litości nad człowiekiem. Zdzisławowi jednak sporo zawdzięczam - dodaje trener.

Nic więc dziwnego, że Marek Cieślak mocno przeżył śmierć Zdzisława Jałowieckiego. Odszedł nie tylko trener, który go wychował, ale także człowiek, któremu zawdzięcza życie. Co ciekawe, początki ich współpracy nie były jakoś szczególnie obiecujące. - W 1965 roku zapisałem się do klubu i chodziłem na treningi zimowe, które prowadził właśnie Zdzisław Jałowiecki. Rozpoczęcie kariery było wtedy trudne, bo sprzętu brakowało, a chętnych do jazdy było bardzo wielu. Pierwszy trening w moim wykonaniu był taki, że trener praktycznie od razu postawił na mnie krzyżyk. Na kolejnym wszyscy jeździli, a ja nie. Mocno go jednak męczyłem, plątałem mu się pod nogami i w końcu na odczepne pozwolił mi wyjechać. Wtedy przekonałem go do siebie. Zorientował się, że mam smykałkę do tego sportu - tłumaczy Cieślak.

Ze współpracy ze Zdzisławem Jałowieckim aktualny trener Włókniarza wiele wyniósł. - To był człowiek wielu talentów. W tamtych czasach wszyscy musieli znać rysunek techniczny, a on był świetnym kreślarzem. Doskonale grał na pianinie. Był wspaniałym narciarzem. To dzięki niemu połknąłem bakcyla. Wtedy każdy, kto był w klubie, miał przymusowe lekcje jazdy na nartach. Swoje umiejętności szlifowaliśmy w Krynicy i to mi zostało. Poza tym, potrafił wyjaśnić, jakie prawa fizyki działają w sporcie żużlowym. Z naszej współpracy w głowie pozostało mi wiele rzeczy, które później sam stosowałem. Ta nauka na pewno nie poszła w las - podkreśla.

W pewnym momencie ich drogi się rozeszły. Cieślak był w żużlu, a Jałowiecki został szefem Wydziału Sportu przy prezydencie, a później dyrektorem gabinetu wojewody. - Kontakt mieliśmy jednak zawsze, bo był sąsiadem moich rodziców. Bardzo często spotykaliśmy się na parkingu przy naszych samochodach. To wszystko jest bardzo smutne. Podczas jego pogrzebu zrozumiałem, że ten prawdziwy Włókniarz się coraz bardziej kurczy. Zostało nas już naprawdę niewielu - podsumowuje Marek Cieślak.

ZOBACZ WIDEO Kapitalne ściganie na torze w Daugavpils!

Źródło artykułu: