Patrz, ten facet spowoduje dzisiaj wielki karambol - rozmowa z powracającym na tor po kontuzji Joonasem Kylmaekorpi

Dla Joonasa Kylmaekorpi to już trzeci sezon, gdy jego starty przerywa kontuzja. Tym razem Fin już na początku roku zmuszony był pauzować, gdyż podczas meczu w Peterborough złamał kość łokciową. Dziś obcokrajowiec Wybrzeża Lotosu Gdańsk jest już po operacji i rehabilitacji, a w piątek odbędzie pierwszy trening właśnie na torze w Polsce.

Sandra Rakiej: To kolejny rok, gdy zmuszony jesteś przerwać starty ze względu na kontuzję. Sezon na wyspach brytyjskich zacząłeś całkiem nieźle, więc następny uraz z pewnością cię zdołował...

Joonas Kylmaekorpi: Oczywiście, że psychicznie nie czuję się najlepiej. Naprawdę bardzo mocno pracowałem tej zimy, żeby powrócić do dobrej formy. Przygotowaniom poświęciłem dużo czasu i energii. Gdy inni zawodnicy wyjechali na wakacje i odłożyli żużel na bok, ja ostro trenowałem. Cały trud rzeczywiście zaczął przynosić efekty, bo początek sezonu miałem udany. Dobrze radziłem sobie na torach w Anglii, byłem zadowolony z treningów na torze w Polsce. Dlatego właśnie złapałem wielkiego "doła", gdy po upadku dowiedziałem się, że będę musiał pauzować... Po prostu nie mogłem uwierzyć w mojego pecha.

Niektórzy mówią o tobie, że jesteś zawodnikiem "kontuzyjnym". Twierdzą, że zakontraktowanie ciebie niesie pewne ryzyko.

- Znam takie opinie, ale kompletnie tego nie rozumiem. Przecież to nie jest problem związany z moją jazdą, albo tym, że moje kości łamią się łatwiej niż innym. To nie ja jestem tym, który powoduje kolizje na torze! Tym razem była to wina Clausa Vissinga, który wjechał wprost we mnie, tak jakby mnie w ogóle nie widział. Cóż ja mogłem na to poradzić? I niestety jest to już trzeci rok z rzędu, gdy ktoś mnie fauluje. Inni żużlowcy mają więcej szczęścia i nawet całą karierę ścigają się bez poważniejszej kontuzji. Ja jestem pechowcem, ale nie zawodnikiem ścigającym się jak wariat.

Czy Claus Vissing wg ciebie jeździ jak wariat?

- Po pierwszym biegu tego meczu Lee Richardson zwrócił mi uwagę na jazdę Vissinga. Powiedział: patrz, ten facet spowoduje dzisiaj wielki karambol. On nie miał kompletnie żadnej kontroli nad motocyklem. Później oglądaliśmy jego następny bieg i Adam Shields powiedział dokładnie to samo, a po kolejnym wyścigu inny zawodnik również zwrócił na niego uwagę. Słowa spełniły się, gdy na tor wyjechał po raz czwarty. Tylko, że po zderzeniu to właśnie ja byłem tym, który powędrował w bandę.

Bardzo jesteś na niego wściekły?

- Wściekły to ja byłem zaraz po biegu, bo to wyglądało tak, jakby on w ogóle nie zauważył, że jadę tuż przed nim. Wjechał prosto we mnie i powiem szczerze, że był to chyba najgorszy karambol w mojej karierze. Więc oczywiście, że na początku byłem okropnie wkurzony, ale gdy po raz kolejny stanę z nim na stracie, to nie będę się chciał odegrać. Nie jestem tego typu człowiekiem. On również doznał kontuzji i mam nadzieję, że to wydarzenie czegoś go po prostu nauczy.

Joonas co się dzieje w głowie zawodnika podczas takiego wypadku?

- Wtedy akurat jechałem pierwszy, to było ostatnie okrążenie, ostatni łuk i nagle poczułem, że ktoś we mnie wjechał z ogromnym impetem i obaj upadliśmy na tor. To wszystko działo się na pełnej prędkości i uczucia trudno opisać słowami. Nawet mój kask pękł, co zdarza się bardzo rzadko i pokazuje z jak ogromną siłą uderzyłem o tor. Ale tak naprawdę nie zdawałem sobie do końca sprawy, co się działo i jak strasznie to wyglądało. Dopiero po kilku dniach obejrzałem nagranie w Internecie i zdałem sobie sprawę, że to wszystko mogło się zakończyć o wiele gorzej.

Jak wyglądały pierwsze godziny po upadku?

- Po meczu od razu udałem się do szpitala i zostałem tam do rana, żeby lekarze zrobili wszystkie badania. To co wtedy czułem to mieszanka smutku, złości i zawodu. Na początku nie zdawałem sobie sprawy, że mój łokieć jest złamany, że zakończy się to poważną kontuzją. Jadąc do szpitala, chciałem po prostu zrobić prześwietlenie ręki. Więc, gdy tylko lekarz powiedział mi, że przerwa będzie nieunikniona, musiałem wykonać mnóstwo telefonów. Najpierw trzeba przecież zadzwonić do włodarzy klubów, w których startuję. Słyszę wtedy w ich głosie jak bardzo są zawiedzeni, co nie poprawia mi humoru... Wypytują kiedy wrócę na tor, gdy ja nie mogę mieć o tym jeszcze pojęcia. Na informacje oczekuje również moja rodzina i przyjaciele. Od samego rana zacząłem zaś odbierać telefony i maile od dziennikarzy, choć wszelkie informacje mogli znaleźć na mojej oficjalnej stronie internetowej. Poza tym jednak dostałem wiele wiadomości od kibiców, którzy wspierali mnie i podtrzymywali na duchu. I za to im ogromnie dziękuję.

Najbardziej jednak opiekował się tobą Chris Geer – twój mechanik. To chyba niezwykle ważne, że masz w teamie nie tylko pracownika, ale przede wszystkim przyjaciela?

- Tak, to fantastyczne, że mogę na niego liczyć! Mam tego pecha, że kontuzje zawsze przydarzają mi się w obcym kraju. Na szczęście do tej pory za każdym razem był ktoś, kto ofiarował mi pomocną dłoń. Chris faktycznie jest moim przyjacielem i kontakt z nim i jego rodziną jest dla mnie bezcenny. Jestem im bardzo wdzięczny, również za to, że będąc w Anglii po prostu u nich mieszkam. Liga brytyjska absorbuje tyle czasu, iż czuję, jakby to był mój drugi dom.

Tydzień po wypadku zdecydowałeś się na operację łokcia właśnie w angielskiej klinice, nie wróciłeś do Szwecji.

- Muszę podkreślić, że to było bardzo skomplikowane złamanie. Naprawdę dobry lekarz był potrzebny, aby prawidłowo zoperować mój łokieć. Znalazłem prywatną klinikę w Londynie, która miała świetne rekomendacje, dlatego zdecydowałem się na zabieg właśnie tam. Od początku myślałem tylko o tym, żeby móc powrócić na tor tak szybko, jak to tylko możliwe, więc wszystko musiało być zoperowane profesjonalnie. Niestety zabieg w prywatnej klinice strasznie dużo kosztuje... Ale taki jest speedway, a to jedna z jego czarnych stron.

Co zatem robiłeś w trakcie tej ponad miesięcznej przerwy? Odpoczywałeś od żużla?

- To niemożliwe! Pomimo tego, że byłem kontuzjowany, to i tak miałem ogrom pracy. Poza tym cały czas śledziłem wyniki moich drużyn. Gdy tak ślęczałem przed komputerem, to czułem straszny żal, że nie mogę pomóc swoim kolegom. W szczególności jeżeli chodzi o ligę polską, bo Gdańsk kilkukrotnie był bardzo bliski zwycięstwa.

Ale tym samym zawodnicy, z którymi walczysz o miejsce w Wybrzeżu, nie radzili sobie zbyt dobrze, więc twoje szanse rosły!

- Z ręką na sercu mówię, że kibicowałem zarówno Renatowi, jak i Tobiasowi. Gdy jestem kontuzjowany to w żadnym wypadku nie mogę drużynie pomóc, ale najważniejszy jest przecież wynik. Chcę, żeby Gdańsk poradził sobie w ekstralidze. Wiem, że o swoje miejsce w drużynie będę musiał walczyć i jestem na to gotowy. Przyjeżdżam do Polski wcześniej, żeby najpierw trenować ile się da. Na tym torze czuję się dobrze i wiem, że jeżeli tylko trener da mi szansę, to stać mnie na punkty. Nie chcę jednak popełnić falstartu i prosto po kontuzji walczyć od razu w meczu ligowym.

Popełniłeś ten błąd dwa lata temu...

- Dokładnie! Strasznie mnie wtedy naciskano, żebym szybko wrócił na tor, więc czując taką presję, podjąłem głupią decyzję. Zacząłem jeździć, choć nie czułem się jeszcze w 100 procentach dobrze. Niestety wtedy najmniejszy upadek spowodował, że kontuzja się odnowiła. Dziś jestem bogatszy o to doświadczenie i nigdy już nie popełnię takiego błędu. Najpierw sprawdzę się podczas treningu. Potem, jeżeli będę czuł, że jestem gotowy na ligę, to pojadę! Ale jestem pewien, że długo nie będę musiał czekać...

Łokieć Kylmaekorpiego zaraz po upadku

Komentarze (0)