W regulaminie pojawiły się rok temu zapisy wymuszające na klubach szkolenie zawodników. Trzech w klasie 500cc i dwóch w klasie 250cc. W ciągu dwóch lat. Niespełnienie wymogów oznacza wniesienie opłaty (kary) na fundusz szkoleniowy. Odpowiednio 120 i 30 tysięcy złotych. Kilka dni temu kluby PGE Ekstraligi dostały wezwania do zapłaty (tak ujęli to sami prezesi) na kwotę przekraczającą 1,5 miliona złotych. A mogło być gorzej.
Coraz częściej stawiana jest teza, że na ostatnich egzaminach na certyfikat adepci chyba byli przeciskani kolanem. Wielu z tych, co zdało licencję, nie potrafi bowiem dobrze jeździć na motocyklu. Obserwatorzy egzaminów twierdzą, że w tym roku mieliśmy co najmniej jeden taki, gdzie nikt nie powinien otrzymać certyfikatu. Zdali wszyscy. - Zaczynają się dziać rzeczy chore - mówi nam Wojciech Dankiewicz, ekspert nSport+. - Zdają dziewczyny, zdają tacy, co nie potrafią dobrze jeździć, a wszystko, takie mam wrażenie, żeby kluby wypełniły limit i uniknęły kar na fundusz szkoleniowy - dodaje.
Opłat (kar) nie udało się jednak uniknąć nikomu. Nawet Fogo Unii Leszno, która szkoli na potęgę i deklaruje, że wydaje na ten cel milion złotych rocznie. Można zrozumieć PZM, który regulaminem chce wymusić szkolenie. Żużel w wielu krajach umiera, a bez regularnego dopływu świeżej krwi to samo może stać się i u nas. Wydaje się jednak, że obowiązek z karą w tle problemu nie rozwiąże. Narazi za to dyscyplinę na śmieszność. Już naraża. - Podam przykład chłopaka z drugiej ligi, który zdał egzamin, ale nawet macierzysty klub go nie chciał. Wziął go jednak klub z Ekstraligi i jeszcze za to zapłacił. Dał kilka tysięcy, żeby zaoszczędzić i nie płacić ogromnej kary - opowiada Dankiewicz.
W PZM tłumaczą nam, że trudno mówić o przeciskaniu adeptów kolanem, skoro 35 procent z nich w tym roku opadło. W związku słyszymy też, że Betard Sparta Wrocław nic nie zyskała na próbie ominięcia przepisów i przejęciu adepta (Mateusz Dul z Hawi Racing, bo to jego pewnie miał na myśli Dankiewicz) innego klubu tuż przed egzaminem. Zespół ds. Licencji miał zakwestionować Dula, więc Sparta będzie musiała wnieść opłatę za niewywiązanie się z limitu.
ZOBACZ WIDEO Janusz Kołodziej był na granicy wyczerpania. Krok od anoreksji
Jednak nie tylko powstanie funduszu szkoleniowego powoduje chore zachowania. Kluby potrzebują zawodników również po to, by mieć kim jeździć w DMPJ. Każdy musi zestawić skład złożony z trzech młodych żużlowców. Jeździ dwóch, ale tego trzeciego też trzeba mieć. Za niekompletny skład są kary od 5 do 10 tysięcy. Pierwszy raz karany jest zwykle ostrzeżeniem, kolejne już nie. Zawodów DMPJ jest w roku 15. Nawet minimalna grzywna przemnożona przez tę cyfrę powoduje, że lepiej gdzieś kupić słabego zawodnika, byle wypełnić limit.
Problemy szkolenia widzi rada trenerów. - Dla wielu zawodników zdanie licencji to jest apogeum - przyznaje Piotr Żyto, trener będący w radzie. - Na żużlu nauczy się jeździć małpę z cyrku, ale nie o to chodzi. I musimy coś z tym zrobić, bo niepotrzebne nam szkolenie na sztukę. Jest takie odgórne przeświadczenie, że jak nie będzie kar, to nie będzie też pracy z młodzieżą. Trzeba też jednak zrozumieć, że na przykład taki Kolejarz Opole ma roczny budżet wysokości kontraktu jednego zawodnika Unii Leszno. Niektórych nie stać na szkolenie na dużą skalę.
Zdaniem Dankiewicza metoda bata nie uzdrowi szkolenia. - Trzeba dotrzeć do młodzieży, która chce uprawiać ten sport. Dodatkowo należy wymusić na seniorach, wymóc to w kontraktach, by oddawali klubom stare motocykle, na których już nie jeżdżą w lidze. Do szkółki się przydadzą, a i koszty szkolenia to obniży. Zabijanie się o zawodników, dlatego że mają właściwy pesel, nic nie da. Zresztą zobaczymy, gdzie tegoroczni i ubiegłoroczni adepci będą za 4, 5 lat. Wiem, że Cierniak i Bartkowiak sobie poradzą, ale co z resztą - pyta ekspert.
Nie ulega wątpliwości, że temat szkolenia potrzebuje czegoś więcej niż funduszu. Zresztą, wiele na to wskazuje, w tym roku nikt nie dostanie premii za pracę z młodzieżą, bo nikt nie wypełnił limitu. A przecież założenie powstania funduszu szkoleniowego było takie, żeby opłaty przekazywane przez tych, co nie szkolą, przelewać na konta klubów, które wciąż wypuszczają świeżą krew na rynek.
Od wysoko postawionego działacza związku słyszymy jednak, że coś trzeba było zrobić (zresztą fundusz był pomysłem zespołu ekspertów działającego przy PZM), a powstanie tak krytykowanego ostatnio funduszu nie jest złe. - Dotąd w sprawie szkolenia nic się nie działo, a teraz coś drgnęło - mówi nam działacz. - Na rynku pojawiło się ponad 60 zawodników. To dużo jak na jeden rok. I nawet jeśli 50 procent z tego odpadnie, to można mówić, że jest sukces.