Gdyby przeprowadzić ankietę wśród zawodników i zapytać, czy woleliby występować w meczach jako prowadzący pary, czy tzw. doparowi, zapewne ponad 90 proc. opowiedziałoby się za tą pierwszą opcją. Nic dziwnego. Przynajmniej na początkach meczów z pól położonych bliżej krawężnika teoretycznie łatwiej o punkty, a co za tym idzie zarobek.
Nie bez powodu o tej drugiej grupie żużlowców mówi się, że są gośćmi od czarnej roboty. Zadanie do wykonanie mają trudniejsze, ale w razie niepowodzenia, to im po głowie dostaje się najmocniej. Nierzadko siedzą na gorącym krześle. Jeden nieudany start może spowodować wycofanie z meczu i zastąpienie przez rezerwowego. Lider otrzyma szansę na poprawę, bo trenerzy wychodzą z założenia, że w którymś momencie i tak odpali.
Jeden z naszych ekspertów zastanawia się czy nie warto pomyśleć o jakiejś rekompensacie dla zawodników z drugiego szeregu. - Nie oszukujmy się. Nikt nie chce występować pod numerami parzystymi, przeznaczonymi dla zawodników z teoretycznie drugiego planu - zaczyna były prezes Unii Leszno Rufin Sokołowski.
ZOBACZ WIDEO Ważna rola ojców w żużlowych teamach. Zmarzlik i Janowski zdradzają szczegóły
Kluby mają różne koncepcje budowy składów. Jedni dopasowują drugą linię do trzech petard, inni wolą postawić na wariant z kilkoma wyrównanymi nazwiskami. Tak jest np. w Lesznie. W drużynie zgrupowano cztery silne charaktery (Sajfutdinow, Pawlicki, Kołodziej, Hampel). Każdy z nich, bez wyjątku, byłby niekwestionowanym "koniem pociągowym" w pozostałych siedmiu ekipach ekstraligowych. W Fogo Unii trener Piotr Baron jest zmuszony jednego oddelegować do inaugurowania zawodów od "bramek" zewnętrznych. W minionym sezonie ten niewdzięczny los najczęściej spotykał Janusza Kołodzieja.
Czytaj także: Czy Motor powinien wziąć Milika?
Wówczas niezwykle ważny jest autorytet szkoleniowca. Zawodnik musi znać swoje miejsce w szeregu i czuć przed nim respekt. - W drużynie pełnej twardych charakterów i gwiazd ciężko o kompromis. Wtedy do akcji wkracza trener, bo on odpowiada głową za wyniki. Musi w miarę bezboleśnie te puzzle poukładać - zaznacza Sokołowski. - Faktem jest, że menedżer Piotr Baron dysponuje w swoim arsenale czterema potężnymi armatami, które zapewne trudno ujarzmić - dodaje.
Najgorzej gdy zawodnicy nie potrafią się między sobą dogadać. - Wyobrażam sobie to tak. Baron siada z nimi i mówi: panowie, jeden z was musi być doparowym. Opierając się na swoim doświadczeniu i obserwacjach nikt nie powie, że mu się to uśmiecha. Argumentacja jest zrozumiała. Już na początku zawodów jest w pewnym sensie stratny. Na "dzień dobry" dostaje gorsze pola, trudniej zabrać mu się ze startu. Gdy na otwarciu zawodów trzyma krawężnik on jest zmuszony gimnastykować się jak w miarę przyzwoicie wyjść spod płotu. Później odsypuje się, a on przechodzi na krawężnik. Mamy trochę do czynienia z zabawą w ciuciubabkę - twierdzi były działacz.
Nie od dziś wiadomo, że problem ustawienia par jest trudny do rozwiązania. Jeszcze nie znalazł się taki, by wszystkim dogodził po równo. Rufin Sokołowski wskazuje sposób na zachęcenie zawodnika do częstszego przyjmowania na siebie tej niekomfortowej roli.
- Należy docenić zawodnika, który pierwszy zgłosi się na ochotnika i pozbawi szkoleniowca musu losowania. Dla mnie taki zawodnik to prawdziwy skarb i powinien z miejsca otrzymywać wyższą stawkę punktową. Podnosząc rękę pierwszy unicestwił i zdusił w zarodku potencjalny konflikt w zespole - wyjaśnia. - Najgorszą opcją jest losowanie. Sprawiedliwości nie ma w nim żadnej. Za mojej kadencji w Lesznie mocno prozespołowi i ugodowi byli zwłaszcza Damian Baliński i Jacek Rempała - dopowiada.
Czytaj także: Cugowski: Z tatusiem w teamie ciężko dorosnąć
Podczas prezesury Sokołowskiego gabinet zawsze był w pierwszej kolejności otwarty dla wyżej wymienionego duetu. Ze względu na swoje podejście mogli liczyć na specjalne traktowanie. - Na ile potrafiliśmy, wynagradzaliśmy taką postawę. Jeśli klub był w stanie pomóc, zawsze naszą opiekę roztaczaliśmy najpierw nad doparowymi - zaznacza. O ile pomysł Sokołowskiego wydaje się dość interesujący, trudno przypuszczać, aby zawodnicy i tak zabijali się o przyjęcie numeru parzystego. Prędzej włączą w głowach podręczne komputery i przekalkulują, co im się bardziej opłaci.
W ostatnich latach ten trend starał się zmienić nieco trener kadry narodowej Marek Cieślak. W klubach, które prowadził wywracał nieco hierarchię na potrzeby zbudowania i postawienia na nogi zawodnika po słabym sezonie. Obdarowując takiego delikwenta większym zaufaniem i teoretycznie łatwiejszym numerem budował w nim poczucie własnej wartości. Cieślak wychodził z założenia, że jak ktoś jest dobry poradzi sobie wszędzie, bez względu na liczbę na plecach. I rzeczywiście coś w tym jest. Greg Hancock w Tarnowie i Fredrik Lindgren w Częstochowie nie mieli kłopotów z przestawieniem się na kaski białe i niebieskie.