Za i przeciw Hynka. Łaguta powinien zostać wyklęty jak Hancock. Nie wińmy działaczy Motoru

Spektakularna ucieczka Grigorija Łaguty z ROW-u Rybnik do Speed Car Motoru Lublin będzie jeszcze długo szeroko komentowana, ale kibice w mediach społecznościowych zdążyli już okrzyknąć Rosjanina mianem nowej złotówy światowego żużla.

[b]

ZA potraktowaniem Łaguty jak Hancocka[/b]

Tak głośnej, spektakularnej i szczurzej ucieczki z jakiegokolwiek żużlowego okrętu dawno nie uświadczyliśmy. Mogę sobie tylko wyobrazić, co czuł Krzysztof Mrozek słysząc informację o tym, że Grigorij Łaguta praktycznie na ostatniej prostej przed rozpoczęciem sezonu wbija mu nóż w plecy, opuszczając ROW Rybnik i wybierając ofertę beniaminka PGE Ekstraligi. Słowo "słysząc" nie jest tu przypadkowe.

Nie wierzę, że Łaguta miał tyle tupetu i odwagi, by zadzwonić do Mrozka i przekazać mu osobiście, że generalnie to ma go w czterech literach i przechodzi do Speed Car Motoru Lublin. Podejrzewam, że już sam widok uśmiechniętego Łaguty dobijającego targu z prezesem Koziołków Jakubem Kępą musiał Mrozka nieźle wbić w fotel. Potem doszło do niego, że to ten sam wyraz twarzy, który pojawił się na obliczu Łaguty jeszcze miesiąc temu, gdy ślubował Rybnikowi wierność, uczciwość i że na pewno nie opuści Rybnika do końca sezonu 2019. 34-latek w czwartek zadrwił z wszystkich. Szefów klubu, kibiców, mediów itd.

Kilkanaście dni temu do mojego kolegi redakcyjnego Dariusza Ostafińskiego doszły wiadomości, że Łaguta faktycznie może wywinąć numer kilkudziesięciolecia. Dodzwonił się do Grigorija, a ten ze stoickim spokojem stwierdził, że nie wie nic o żadnej propozycji z Motoru. Kłamstwo w żywe oczy. Rozumiem oszukać dziennikarza, dla zmylenia tropu, ale człowieka, który wyciągnął cię z bagna? W pale mi się nie mieści.

ZOBACZ WIDEO Majewski: Tomek Gollob budzi się do życia

Łagucie nie pierwszy raz zaświeciły się oczka od kwot pod kontraktem. Racjonalne myślenie wyłączył mu ciąg cyfr 800 tys. za podpis, 8 tys. za każdy punkt i 6500 tys. za przyjazd na mecz. Efektownie jeżdżący żużlowiec znów potwierdził, że za nic ma przywiązanie do klubu. Stosunkowo nie tak dawno broniąc barw Włókniarza, po jednym z meczów intonował przyśpiewkę "kto nie skacze ten z Torunia", po czym jego następnym przystankiem w dalszej karierze okazał się, a jakże Toruń. Już wówczas zastanawiano się jak traktować kogoś takiego poważnie?

Staram się wbić w rozum Łaguty i widzę tylko jedną przesłankę ku temu, by zdecydować się na tak radykalne działanie. Żużlowiec nie występując w zawodach nie zarabia (jasne, nikt mu nie zabroni iść w międzyczasie do normalnej roboty), a on prawie dwa lata odpokutowuje za wpadkę dopingową (w organizmie wykryto zabroniony środek - meldonium). Może brakuje już do 10?

Prezes Mrozek musi wyciągnąć teraz wszystkie asy trzymane w rękawie. W jego szufladzie leży podobno dokument zobowiązujący Łagutę do zapłaty odszkodowania w przypadku, gdy zamarzy mu się zmiana barw klubowych. Prawdopodobnie chodzi o bagatela pół bańki! Żeby przynajmniej połowicznej sprawiedliwości stało się za dość pasowałoby dopilnować, aby Łaguta całą kwotę oddał z własnej kieszeni. Należy jednak przypuszczać, że Motor mu w tym wydatnie pomoże. W końcu Koziołki trzymają się razem. Tak jak Lwy, Rekiny, Anioły i Bóg wie co jeszcze w przyszłości.

Zobacz także: Są papiery na Łagutę! Ucieczka będzie go kosztować 500 tys.?

Można nie lubić i nie zgadzać się z Mrozkiem. Osobiście też nigdy nie byłem jego fanem. Miewał różne "odpały", które niekoniecznie do mnie przemawiały. No nie jest człowiekiem z mojej bajki, ale do cholery ten gość robił co w jego mocy żeby Łaguta nie spędził na zielonej trawce dwóch lat. Wywalczył skrócenie kary wierząc, że ten sam Łaguta odwdzięczy mu się wprowadzeniem ROW-u do PGE Ekstraligi, a więc odpracuje to, co zawalił, bo to jemu odebrano punkty, za które Rekiny do teraz tkwią w Nice 1.LŻ. Trzeba naprawdę nie posiadać kręgosłupa moralnego i nie mieć za grosz honoru by się tak zachować. A Mrozek? Zapewne czuje się jak ostatni frajer lub zdradzony mąż, który za każdym razem gdy wchodzi do swojego gabinetu, zahacza rogami o futrynę w drzwiach.

Stosunkowo niedawno panowała zmowa działaczy, by nie negocjować z krążącym po Polsce i podbijającym oferty Gregiem Hancockiem. Amerykanin był przez dłuższą chwilę wyklęty. To samo należałoby zrobić z Łagutą. Zresztą nie mam złudzeń, że działacze będą od teraz rozważniej podchodzić do negocjacji z Rosjaninem, mając z tyłu głowy tegoroczny przypadek. Karma lubi wrócić szybciej niż nam się wydaje.

Jestem również spokojny o inwencję twórczą kibiców na stadionach. Oprócz ciekawych transparentów na tor spadnie deszcz bilonu wyrzucanego z trybun. I coś tak podskórnie czuję, że Łaguta nachapie się chwilę, a łatka złotówy przylgnie do niego już na wieki wieków. Choć Łaguta w formie to gwarant wysokich zdobyczy, to na razie jego dyspozycja jest wielką niewiadomą, więc równie dobrze może się okazać zbawcą, co i grabarzem.

PRZECIW napiętnowaniu działaczy z Lublina

Nie winiłbym w tym całym zamieszaniu lubelskich działaczy. Oni swój plan wykonali perfekcyjnie. Znaleźli się pod ścianą, ale nie zmiękli. Dotrzymali słowa i nie wrócili do rozmów z Hancockiem. Wszystkie siły przerzucili na przekabacenie Łaguty. A że trafił im się wyjątkowo podatny grunt? Nie ich wina. Taktycznie rozegrali to znakomicie. Wiedzieli, od której strony uderzyć i jaki oręż wyciągnąć.

W środowisku od dawna mówiło się, że w Lublinie problemem nie są pieniądze, bo tych w kasie nie brakuje. Podstawową kwestią jawiło się przekonać nimi zawodników, skoro ci niechętnie zmieniają kluby w listopadowym okresie transferowym. W Lublinie w wielu przypadkach musieli obejść się smakiem, summa summarum nie zakontraktowano gwiazd. Jeszcze zanim drużyny wyjechały na tor do pierwszej kolejki lublinian skazano na pożarcie. Koziołkom wieszczono spadek nim zespół zaprezentował się na torze.

Zobacz także: Motor powinien wziąć Hancocka, a nie Łagutę

Na własnej skórze kilkukrotnie przekonaliśmy się, że tamtejsi fani są zapatrzeni w swoich idoli. Spoglądają przez różowe okulary i nie dopuszczają do siebie degradacji. Rozumiemy, taka dola lokalnego kibica, kochającego swoją drużynę na dobre i złe.

Nikt pewnie się do tego nie przyzna, ale działacze podzielali pogląd przedstawiany w mediach. Z jednej strony takie opinie bolały, były jak zadra albo niegojąca się rana, do której co rusz dostaje się sól. Emanowała z nich bezradność i frustracja. A z drugiej trwały prace, aby wzmocnić zespół.

Szefowie klubu zachowali zimną krew i za punkt honoru obrali sobie zagranie wszystkim na nosie. Nie ma co kryć, wrogie przejęcie udało im się doskonale. Ale rynek podyktował poniekąd system, który mówi: skoro nie udało się pod dobroci, trzeba zagrać va banque.

Z drugiej strony nie trudno oprzeć się wrażeniu, że w Lublinie wyciągają wnioski z zeszłej zimy. Wtedy to Ireneusz Nawrocki właściciel i prezes Stali Rzeszów sprzątnął im na finiszu sprzed nosa Hancocka. Amerykanin i młody Kępa podali sobie nawet ręce na potwierdzenie transakcji, ale czterokrotny mistrz świata niedługo później lądował już na rzeszowskiej Jasionce.

Źródło artykułu: