I choć świata nie zawojowali, to jednak w kraju wspięli się na szczyty - zostali indywidualnymi mistrzami Polski. Mowa będzie o nieżyjącym Konstantym Pociejkowiczu z Wrocławia i o prawie dwie dekady młodszym Bernardzie Jąderze z Leszna. To kolejni dwaj żużlowcy, których nietuzinkowe postaci znalazły swoje miejsce w prestiżowym cyklu biografii wybitnych żużlowców pt. "Asy żużlowych torów".
Warto mieć w swoich zbiorach te cenne pozycje, bo pokazują jak bardzo zmienia się w czasie nasza dyscyplina, od początku całkiem adekwatnie nazywana "czarnym sportem". Pozycje z tego cyklu (rozpoczęła się ich druga dziesiątka, za co ukłony głębokie dla wydawnictwa Danuta) wyróżnia przyjęta przez wydawcę konwencja edytorska sprawiająca, że mamy praktycznie do czynienia z czterema osobnymi pakietami rzetelnej informacji.
Po pierwsze jest bogaty tekst, czyli chronologicznie poukładana biografia zawodnika, skąd się wywodzi, z opisem lat szkolnych, początków sportowej kariery, dalej jest przegląd jego występów, zwycięstw, porażek, kontuzji, okoliczności końca kariery i co było po… Nie brakuje na tych stronach ciekawych, nieznanych epizodów z życia sportowego, ale także sfery prywatnej - rodzinnej. Sporo anegdot obrazujących środowisko z jego głównymi bohaterami. Drugą ogromnie cenną warstwą każdej książki są fotografie, liczone w setki, co sprawia, że mamy w rękach wydawnictwo niemal albumowe.
ZOBACZ WIDEO Ważna rola ojców w żużlowych teamach. Zmarzlik i Janowski zdradzają szczegóły
Niesamowita wiedza kryje się w tych czarno-białych fotkach i już samo tylko szczegółowe zapoznanie się z tą niezliczoną ilością zdjęć w ogromnym stopniu przybliża sylwetkę opisywanego asa oraz jego otoczenia. Trzecią niezwykle cenną częścią każdej książki są wypowiedzi kolegów, rywali, osób funkcyjnych, działaczy. Czwartą ważną wartością serii "Asy żużlowych torów" jest część statystyczna, z bardzo dokładnymi danymi, co do wyników osiąganych przez bohatera książki. To owoc żmudnej pracy, trudu niemal benedyktyńskiego.
Życie pierwszego z opisywanych Asów ciekawie spisał znany wrocławianin Marek Smyła. Konstanty Pociejkowicz, Kresowiak, urodzony w 1932 roku pod Nowogródkiem na Litwie, został osierocony w wieku lat sześciu. Jako czternastolatek po wojnie został "przerzucony" z częścią rodziny na Dolny Śląsk. Szczęście w nieszczęściu - jakich wiele w tym dramatycznych czasach po ”wyzwoleniu”. Motocykl z odzysku był mu bliski od pierwszych dni na ziemiach, jak to wtedy nazywano, pozyskanych, choć faktycznie Polsce oddanych po wielu wiekach obcego panowania.
Młodzieniec po przeprowadzce ze Zgorzelca do Wrocławia zapisał się do sekcji motocyklowej i spróbował swoich sił w crossach i rajdach, całkiem dobrze sobie w nich radząc. Im gorsza droga, im więcej dziur, kałuż i muld, tym energetyczny "Kostek" był lepszy. Były to wyczyny z pogranicza popisów cyrkowych. Mając już grubo po ”dwudziestce” za namową Bronisława Ratajczyka, kierownika sekcji, spróbował żużla. Szybko stwierdził, że adrenaliny w takiej dawce potrzebuje jego natura.
Wiele było przed nim i po nim żużlowych gwiazd Wrocławia. Najpierw w czołówkę krajową wdarł się Edward Kupczyński, mistrz Polski 1952, potem "syn pułku" Mieczysław Połukard, mistrz Polski 1954, wysoko notowani byli Alojzy Frach, Tadeusz Teodorowicz i Jerzy Błoch, ale oni szybko bądź przeminęli, bądź zmienili barwy klubowe, a Pociejkowicz, jak już pojawił się w finale IMP 1957 roku (gdyby nie defekt walczyłby o podium), to trwał i trwał, aż po AD 1972. W 1959 roku miał makabryczny wypadek na finale IMP w Rybniku, z czego wyszedł ledwo żywy, straszliwie pokiereszowany, co nie przeszkodziło mu rok później bezapelacyjnie zwyciężyć z kompletem punktów na tym samym rybnickim torze.
Przeczytaj także: Wiceprezes Wilków: Curzytkowie mają oferty, z którymi nie sposób nam rywalizować (wywiad)
Mały wrocławianin był zawodnikiem niesłychanie walecznym, ostro walczącym, ale szanującym rywali. Był ogólnie lubiany. Stał się najbardziej charakterystycznym symbolem Sparty i takim do dziś pozostaje, choć od zakończenia jego kariery mija 37 lat, zaś od śmierci już prawie 16. Kibice potrafią docenić wierność klubowym barwom. Stadion imienia "Pociejkowicza" brzmi godnie (dużo lepiej niż gen. Świerczewskiego, albo jak wcześniej, o zgrozo, Hermanna Goeringa), szkoda więc utrącenia tej mądrej inicjatywy.
Miałem szczęście oglądać "Kostka" na żywo podczas walki na torze. Częściej już wtedy przegrywał, ale zadziorności nie stracił do końca. Miał specyficzny styl jazdy, z racji niskiego wzrostu właściwie stał, nie siedział na motocyklu, mocno się pochylał i, taki nienaturalnie zgarbiony, z wypiętymi czterema literami, gnał do przodu, obierając różne tory swej jazdy, od krawężnika po bandę. Jak mu instynkt fightera nakazał, to się od tej bandy po cyrkowemu odbijał, dla nabrania rozpędu, po czym ścinał ostro do "kredy". Ten popisowy numer nie zawsze wychodził, czasem kończył się widowiskową szarżą, ale bywało, niestety, ciężkim "dzwonem".
Andrzej Tkocz, debiutując w meczu ligowym przeciwko Sparcie, miał jechać u boku brata Staszka przeciwko Bohdanowi Jaroszewiczowi i któremuś ze słabiej punktujących tego dnia wrocławian, więc po cichu liczył na jeden punkt. Ale oto na torze obok niego, jako rezerwa taktyczna, pojawił się sławny Konstanty Pociejkowicz. Ugięły się nogi nieopierzonego młodzieńca. Spod taśmy lepiej wyszli rybniczanie, Staszek przez chwilę asekurował braciszka, ale w końcu, znając brawurę Kostka lubiącego takie wyzwania, pognał do przodu zostawiając Andrzeja na pastwę Pociejkowicza, bo Jaroszewicz pozostał daleko w tyle.
Dalsza część artykułu na drugiej stronie.[nextpage]Spartanin raz pokazywał mu się z lewej, raz z prawej strony, nie dawał młodemu nawet pół sekundy wytchnienia. Andrzej wiedział, że tylko trzymając gaz "na fol" ma jakieś szanse, choć i tak może zostać połknięty przez "znikający punkt" Konstantego. Nękany tak do końca, jakoś utrzymał do mety swoje drugie miejsce. Uff… zdobył swoje pierwsze dwa punkty w życiu, ale wyścigu tego, jak mówi, nie zapomni nigdy.
Bernard Jąder urodzony w maju 1951 roku w Lesznie zaczynał karierę żużlową wtedy, gdy Pociejkowicz kończył. Jego żywot poczciwy z klasą spisał sam redaktor Wiesław Dobruszek. Ta dwójka asów nie miała okazji stanąć przeciwko sobie w meczu ligowym. Bernard reprezentuje pokolenie wspomnianego wyżej Andrzeja Tkocza, jest młodszym bratem nie mniej znanego Zbigniewa. Starszy brat w żużlu to wielki atut, by nie powiedzieć skarb, a decydują o tym nie tylko pokrewne geny, ale również opiekuńcze ramię, z bagażem doświadczeń. To nie zawsze daje gwarancję sukcesów, ale w ich osiąganiu może bardzo pomóc.
Młodszy nie musi uczyć się wyłącznie na własnych błędach, co daje mu ważną przewagę nad innymi w czasie trudnych początków. Kariera już potem leci sobie sama, jej jakość zależy od determinacji, skali talentu, pracowitości, wreszcie nieodzownego szczęścia. Bernard to wszystko spożytkował jak należy, bo z całego licznego rodu Jąderów (Zbigniew, Bernard, Jan, Bogdan, Dariusz, Paweł, Maciej, Jakub) zaszedł najdalej, na najwyższe stopnie podium IMP, gdzie stanął nawet dwukrotnie.
Benek, w przeciwieństwie do swego starszego brata Zbyszka, należał do żużlowców wyższych wzrostem, co w żużlu atutem bynajmniej nigdy nie było. Z czasem, mniej czy bardziej bezwiednie, wypracował własny styl płynnego pokonywania łuków. Lewej nogi używał niczym steru, albo raczej balastu do przesuwania środka ciężkości. Nie on pierwszy tak robił, ale on czynił to bardziej widowiskowo. Noga wędrowała błyskawicznie do tyłu, gdy trzeba było dociążyć tylne koło i w ten sposób skutecznie zwiększyć prędkość motocykla. Podobne rozwiązania z zakresu dynamiki stosował późniejszy nasz mistrz nad mistrze, wielki Tomasz Gollob - dla mnie absolutnie największy gladiator żużlowych torów w dziejach, niezależnie od tego, co mówią statystyki.
Przeczytaj także: Rezerwowi na start! Kogoś poniosła fantazja (felieton)
Prawda jest taka, że przez lata Europa się napędzała nazwiskiem Golloba, dla niego przede wszystkim gromadziły się na stadionach tłumy. Żużel upada, bo nie ma dziś na świecie żużlowca formatu Tomka Golloba, takiego gościa, który nie zawsze wygrywa, ale zawsze porywa. W zbliżonej skali popularności i sportowej wielkości, dla innych nigdy nieosiągalnej, przed Gollobem był tylko jeden polski żużlowiec. Nazywał się Alfred Smoczyk. Cala reszta tylko aspirowała.
Bernard Jąder wyróżniał się elegancką sylwetką podczas jazdy na żużlowym torze. Pierwszy tytuł indywidualnego mistrza kraju w 1978 roku "szarżujący byk" wywalczył podczas finału w Gorzowie, w dość, przyznajmy, fartownych okolicznościach. W tym też jest urok sportu... Dopadła cię kontuzja, upadłeś przed samymi igrzyskami i pojechali inni, ktoś podłożył ci nogę, potknąłeś się w chwili decydującej, nie trafiłeś z formą - miałeś pecha. Ale ktoś zwyciężył i mało kto będzie pamiętał czyim to stało się kosztem.
Niewątpliwie najlepszym zawodnikiem w dniu 22 lipca 1978 roku był Bolesław Proch. Reprezentujący wówczas gorzowskie barwy Proch wszystkie pojedynki wygrał w pięknym stylu, także - po walce - z późniejszym mistrzem. Niestety dla gorzowskiego żużlowca, w swym przedostatnim wyścigu zanotował on defekt na prowadzeniu. Urwany hak i koniec marzeń. Złoto obróciło się w… proch - pechowiec musiał zadowolić się srebrem. Tryumfował Jąder.
W 1980 roku już po kilku wyścigach nie było cienia wątpliwości kto w Lesznie zdominuje finał IMP. Licho co prawda ponoć nigdy nie śpi, ale tym razem Bernard Jąder okazał się nieuchwytny dla nikogo. W tak zwanym pokonanym polu pozostawił same sławy, Edwarda Jancarza, Zenona Plecha, Bogusława Nowaka, z których każdy miał już na koncie złoty wieniec indywidualnego czempiona, a ponadto pogromił Romana Jankowskiego i Andrzeja Huszczę, którzy prestiżową czapkę Kadyrowa nakładali na swoje głowy później, tuż po Jąderze.
W kwestii szczegółów intrygujących żużlowych karier oraz dwóch ciekawych żywotów spełnionych, Konstantego Pociejkowicza i Bernarda Jądera, odsyłam do ich świetnie napisanych biografii, z poczytnej serii "Asy żużlowych torów", które, jak zwykle od lat, są do nabycia na łatwo dostępnej stronie www.ksiazkizuzlowe.pl.
Stefan Smołka