W czwartek siedzieliśmy sobie z Januszem Kołodziejem, Krzysztofem Cegielskkim i Anitą Mazur na wygodnej kanapie przed telewizyjnym studiem Wirtualnej Polski. Piliśmy kawę, gadaliśmy. Trochę o żużlu, całkiem sporo o LGBT i wtedy Janusz wtrącił, że bardzo podobał mu się film Bohemian Rhapsody, że historia Freddiego Mercurego, wokalisty grupy Queen, wciągnęła go bez reszty. To teraz mogę jedynie napisać, że Kołodziej załatwił finał w Lesznie, niczym Mercury słynny koncert na Live Aid (finałowa scena filmu). Freddie pozamiatał, Janusz też. Z czwartego pola, którego nikt nie chciał, pojechał po czwarte złoto.
Medal Kołodzieja rodził się w bólach. Przez jedną, jedyną pomyłkę sędziego Artura Kuśmierza zawodnik Fogo Unii Leszno nie awansował bezpośrednio do finału. Kuśmierz przymknął oko na jeden lotny start Macieja Janowskiego (może go nie widział) i tylko dlatego żużlowiec Betard Sparty Wrocław uzbierał więcej punktów od Kołodzieja po fazie zasadniczej. A może dobrze się stało, może ten dodatkowy wyścig pomógł Januszowi lepiej dopasować motocykl i zrobić fenomenalną akcję po szerokiej, gdy wszyscy komentatorzy zgodnie zaczęli mówić, że szeroka już nie niesie.
Czytaj także: Kołodziej dorównał Wyglendzie i Kapale
Swoją drogą, to metamorfoza i złoto Kołodzieja są dużą niespodzianką. W piątek zapomniał plastronu (dobrze, że nie głowy) na jeden z biegów w PGE IMME, za co został wykluczony. W niedzielę po rozkojarzonym i zapominalskim Kołodzieju zostało już tylko wspomnienie. Niby mówił, że jedzie na luzie, ale widać było pełną koncentrację i ogromną radość z jazdy. Dobrze, że finał IMP nie odbywał się na krótkim torze, bo Janusz by przepadł. Ścieżki w Lesznie dobrze jednak zna i uwielbia, więc mógł w swoim stylu się rozpędzić i postawić do kąta wszystkich faworytów. Bo przecież wydawało się, że ten finał będzie wewnętrzną rozgrywką Piotra Pawlickiego i Bartosza Zmarzlika.
ZOBACZ WIDEO: Janusz Kołodziej: Rocznie żużel kosztuje mnie milion złotych
- Co jest kur** - krzyczał Piotr Pawlicki, kiedy sędzia Kuśmierz wykluczył go z powtórki 5. biegu (więcej przeczytasz TUTAJ). Jeszcze przez dłuższą chwilę Piotr chodził w parku maszyn niczym rozjuszony byk. Gdyby wzrok mógł zabijać, to kilka osób, w tym kamerzysta nSport+, straciłoby w tamtym momencie życie. Dlaczego o tym piszę? Ano, dlatego, żeby pokazać, jak wielkie emocje towarzyszyły walce o złoto w IMP. W Lesznie nie było żużlowej turystyki, bądź owijania w bawełnę na torze i poza nim.
Jeszcze słówko o Pawlickim, który miał dwa występy przed kamerami w krótkim odstępie czasu. Ten wyżej opisany, choć ekspresyjny i niecenzuralny, podobał mi się bardzo. Ten drugi, gdzie Piotr opowiadał o Zmarzliku ścinającym do kredy, podobał mi się mniej. A już opowieści o Bartku, który jeździ agresywnie i zamyka rywali przy płocie, świadczyły o tym, że emocje wzięły górę nad rozumem. Mam nadzieję, że jak już Piotr ochłonie i obejrzy powtórki, to przyzna mi rację i powie, że najbardziej w tamtym feralnym wyścigu namieszał jego brat Przemysław.
Na koniec akapit o Zmarzliku, który wciąż czeka na pierwsze złoto w IMP. Już w tym roku zaczęto pisać o klątwie, ale nie o to w tym wszystkim chodzi. Bartosz był w Lesznie fantastycznie napędzony. Nie przeszkadzały mu gwizdy publiczności, której podpadł za wykluczenie Pawlickiego. Pięć trójek zgarnął bez większego trudu. W decydującym momencie nie był jednak należycie dopasowany. Na pierwszym łuku zrobił wszystko, jak należy, ale zabrakło mu prędkości. Jego pech polegał tylko i wyłącznie na tym, że dłuższa przerwa wybiła go z rytmu, że zgubił przełożenia, a trafił na rywala, który w najważniejszym wyścigu dnia miał wszystko, co trzeba.
ale nie za bardzo rozumiem tego zachwytu Ostafy
wiadomo, ze w tej formule fuksy sie zdarzaja ,zdarzaly i sie beda zdarzac
ja czasami rozumiem, ze lizanie d... Czytaj całość