Billy Hamill - amerykański pocisk za metą

22 marca sentymentalnym, pożegnalnym, towarzyskim turniejem w Wolverhampton definitywnie zakończyła się jedna z najbarwniejszych karier w dotychczasowej historii żużla. Amerykański fenomen, Billy Hamill otoczony przyjaciółmi z toru po raz ostatni zjechał do parkingu i na dobre zawiesił kevlar na kołku.

William Gordon Hamill bo tak brzmi pełne jego nazwisko urodził się 23 maja 1970 roku w niewielkiej miejscowości Arkadia położonej w słonecznej Kalifornii. Wychowany nieopodal króciutkich torów w Costa Messa i Auburn, karmiony opowieściami o legendarnych już wtedy braciach Moranach, Autrey’u czy Penhallu nie mógł być obojętny na speedway. Po pierwszych sukcesach na amerykańskich torach zaryzykował i goniąc swe marzenia przeniósł się na Wyspy Brytyjskie. Doskonale przyjęty w zespole Cradley Heat, szybko wypłynął na szersze wody. Już w 1991 roku podpisał kontrakt w lidze szwedzkiej w zespole Smederny Eskilstuna, klubu, który właśnie ogłosił upadłość, a jaki został na trwale zmieniony przez tego amerykańskiego championa. Zmieniał kluby w Polsce, Danii, Niemczech, ale to w Eskilstunie, startując nieprzerwanie przez szesnaście lat stał się prawdziwym symbolem zespołu i miasta. Już po czterech latach profesjonalnej kariery awansował do finału IMŚ (Goeteborg 1991). Natychmiast zauważono go w Polsce, gdzie w tym samym roku podpisał kontrakt w Rybniku. Jednak tak naprawdę skrzydła w polskiej lidze rozwinął startując w Gorzowie, Zielonej Górze oraz w Grudziądzu, w którym kojarzony jest z największymi sukcesami w historii klubu. Startując z Pawłem Staszkiem, Robertem Dadosem czy Piotrem Markuszewskim stworzyli team, który na swoim trudnym, wąskim i długi torze był groźny dla wszystkich. Nie inaczej było na arenie światowej. Wspólnie z Samem Ermolenko, Gregiem Hancockiem, Ronny Correy’em i Johnem Cookiem żartując i bawiąc się w parkingu pomiędzy wyścigami pokazywał plecy najlepszym. Swą dominacje potwierdził tytułem IMŚ zdobytym w 1996 i tytułem wicemistrza w 1997 i 2000 roku. Wywalczył ponadto między innymi pięć medali DMŚ, wygrał sześć pojedynczych turniejów Grand Prix, rządził i dzielił w Indywidualnych Mistrzostw Ameryki, był w czołówce niezliczonych turniejów indywidualnych.

"Bulleta" (z ang. pocisk) jak mawiają o nim kibice i koledzy z toru zapamiętam jednak przede wszystkim jako arcyciekawego człowieka. Kalifornijczyka, który z charakteru do bólu utożsamia sprzeczne cechy ludzi z tego słonecznego półwyspu. Championa i perfekcjonistę z jednej strony, ale także luzaka, żartownisia i showmena z drugiej. Hamill potrafił na motocyklu dokonywać cudów, jeździł tylko ofensywnie, na granicy ryzyka, dokonując ewolucji na maszynie tylko po to by szybciej i w bardziej widowiskowy sposób przejechać kolejny wiraż. Po zdobyciu tytułu mistrza świata wywołał i rozdawał zdjęcie siebie zachlapanego błotem leżącego na motocyklu pod bandą po kolejnej, tym razem nieudanej szarży z autografem i najlepszymi życzeniami od championa globu. W dążeniu do sportowego ideału potrafił być konsekwentny, z drugiej strony zupełnie oderwany od rzeczywistości. W 1995 roku w Gorzowie w meczu z Unią Tarnów zaliczył pięć defektów pod rząd, bo jako jeden z pierwszych testował silnik o poziomej konstrukcji. Innym razem nie przyjechał na mecz tłumacząc się ówczesnemu wiceprezesowi Stali Zbigniewowi Wozińskiemu, że nie przyjedzie na spotkanie ligowe, bo pies połknął mu kluczyki do busa, w którym ma cały swój sprzęt... W barwach Falubazu potrafił wybiec spóźniony do prezentacji w Bydgoszczy w dżinsach i koszulce polo pod plastronem. W ostatnim roku spędzonym w Grudziądzu często prosił trenera Lecha Kędziorę o regulaminowe cztery minuty dla drużyny na żądanie trenera, ponieważ czuje się zmęczony startując z rezerwy taktycznej. Przed zawodami w Pradze zawsze można było obstawić w ciemno Hamilla w czołówce turnieju. Czeska Marketa była dla niego wyjątkowo szczęśliwa. W 1994 roku po bratobójczym barażu ze swoich starym druhem Gregiem Hancockiem awansował do finału IMŚ w Vojens, kilka lat później przez trzy lata nie schodził z podium czeskiej rundy GP.

Hamill był innowatorem i dodawał kolorytu speedway’owi. Jako pierwszy, wspólnie z wspomnianym Hancockiem stworzył team Exide. Później rozpropagował aerodynamiczną kierownicę z obudowanym błotnikiem czy bak paliowy umieszczony pod siodełkiem. Lubił startować w nylonowym stroju crossowym z fantazyjnie pomalowanym kaskiem. Nigdy nie bał się mówić tego co myśli, zdenerwowany stawkami za jakie jeździli zawodnicy w cyklu GP bez ogródek ostentacyjnie zrezygnował ze startów w tych elitarnych zawodach. Do dzisiaj uwielbia realizować swoje marzenia i jeździć na nartach wodnych. Gdy w marcu wrócił na Wyspy Brytyjskie biorąc urlop na dziesięć dni, by zorganizować swój turniej pożegnalny spotkał się ze swoim idolem Robertem Plantem – liderem charyzmatycznego zespołu Led Zeppelin. Nieprzypadkowo z toru zjechał w Wolwerhampton, które leży najbliżej dawnego stadionu Cradley Heat zabudowanego w 1996 przez potężny koncern deweloperski. Tylko i wyłącznie dla Hamilla ponownie na żużlowy owal na ten magiczny jeden wieczór wrócili Graham Jones i Wayne Carter, z którymi "Pocisk" zdobywał tytuł drużynowego mistrza ligi angielskiej. Otoczony przez śmietankę zawodników z Jasonem Crumpem na czele, wzruszony odebrał sentymentalną nagrodę ufundowaną przez kierownictwo ukraińskiego zespołu z Równego za wkład we współczesny speedway i ustanowienie rekordu toru, podczas półfinału IMŚ w 1991 roku, który na ukraińskim owalu nie został pobity do dzisiaj! Później na grillowym party barwnych wspomnień nie było końca. Nawet najtwardsi żużlowi matadorzy, gdzieś z boku, wzruszeni i niepytani przez nikogo przyznawali, że bez "Bulleta" Hamilla żużlowy świat będzie inny...

Komentarze (0)