Żużel. Zdenek Simota był nadzieją Orła Łódź. Fatalny upadek wyhamował jego karierę

W ostatnich latach czeski żużel nie może się pochwalić wybitnymi zawodnikami. Blisko światowej czołówki jest jedynie Vaclav Milik. Kilkanaście lat temu szanse na karierę wróżono Zdenkowi Simocie. Wszystko zmienił jednak fatalny upadek w 2008 roku.

Przemysław Bartusiak
Przemysław Bartusiak
 Zdenek Simota WP SportoweFakty / Michał Krupa / Na zdjęciu: Zdenek Simota
Zdenek Simota zadebiutował w barwach Orła Łódź 29 kwietnia 2007 roku. Na własnym torze łodzianie pokonali wówczas 52:37 zespół KSM-u Krosno. Czech nie powalił wtedy na kolana, jednak zaliczył solidny występ i zdobył sześć punktów z jednym bonusem, a w osiągnięciu lepszego rezultatu przeszkodził mu defekt na drugiej pozycji. Co warte przypomnienia, Simota pojechał wtedy lepiej od... Martina Vaculika, który w zespole Wilków zaczął pokazywać swoje niebagatelne umiejętności.

Podczas swojego debiutanckiego sezonu w Orle Czech odjechał sześć spotkań, w których wykręcił średnią na poziomie ponad 2,3 punktu na bieg. To sprawiło, że szefowie klubu widzieli w nim potencjalnego lidera drużyny, która miała skutecznie włączyć się do walki o awans do I ligi. - Simota bardzo dobrze prezentował się na torze i szybko zjednał sobie sympatię kibiców. To bardzo spokojny i otwarty człowiek. Mieliśmy nadzieję, że pomoże nam wywalczyć upragniony awans i zostanie z nami na kilka ładnych lat - mówi Witold Skrzydlewski.

Orzeł w 2008 roku bardzo dobrze rozpoczął rozgrywki. Łodzianie w inauguracyjnym meczu pokonali na własnym stadionie zespół z Równego 59:23. Pierwszego maja czekał ich ważny mecz wyjazdowy w Miskolcu, jednak zawodnicy jechali tam po wygraną. Nastawienie zmieniło się po czwartym biegu. W nim po kontakcie z Laszlo Szatmarim fatalny upadek zaliczył Simota. Orzeł ostatecznie przegrał różnicą jednego punktu, jednak nie to było wtedy najważniejsze.

ZOBACZ WIDEO Żużel. #MagazynBezHamulców. Prezes Włókniarza w ogniu pytań o Drabika, Cieślaka i Doyle’a

Urodzony w 1985 roku zawodnik zaraz po upadku trafił do miejscowego szpitala. Diagnozy jasno wskazywały na uszkodzenie kręgu szyjnego. Po kilku dniach został lotniczo przetransportowany do szpitala w Pardubicach, gdzie przeszedł skomplikowaną operację. W pomoc w leczeniu od razu zaangażowała się rodzina Skrzydlewskich. - Moja córka Joanna strasznie przejęła się jego stanem zdrowia. Tak naprawdę długo nie było wiadomo jak poważne jest uszkodzenie kręgosłupa, a jak wiadomo, różnie mogło się to skończyć. Największą ulgą była dla nas informacja, że może ruszać nogami - wspomina główny sponsor łódzkiego klubu.

Co ciekawe, czeski zawodnik zaraz po odzyskaniu przytomności spytał... na którym miejscu jechał w feralnym wyścigu i jakim wynikiem zakończył się mecz. Martwił się także czy jego upadek nie spowodował krzywdy innym żużlowcom. Dwie operacje w czeskich szpitalach były udane, ale wiadomości od lekarzy były dla niego fatalne. Przerwa od ścigania na żużlu miała trwać niemal rok.

Walka o powrót do pełnej sprawności była niezwykle trudna dla Simoty. Przez kilka miesięcy musiał chodzić w usztywniającym kołnierzu, a na rehabilitację poświęcał około czterech godzin dziennie. Jedna cześć ciała była jednak mniej sprawna od drugiej, a metalowe płytki wszczepione w okolice kręgów szyjnych, niemal uniemożliwiały ruchy szyją.

Pomimo braku pełnej sprawności, łodzianie nie zapomnieli o zawodniku i postanowili przedłużyć z nim kontrakt. - Tak naprawdę nikt nie wiedział czy Zdenek będzie w stanie ścigać się na motocyklu. Nie wyobrażaliśmy sobie jednak z córką innego rozwiązania niż zatrzymanie go w drużynie. Żużel to bardzo niebezpieczny sport i uważam, że nie można nigdy zapominać o zawodnikach, którzy tak przez niego cierpią - podkreśla Skrzydlewski.

Po powrocie na tor, Czech odjechał w barwach Orła jedenaście spotkań. Ostatecznie łodzianie mogli spisać sezon na straty, gdyż w finale II ligi zostali sensacyjnie pokonani przez Speedway Miskolc. Simota w finałowym dwumeczu wywalczył tylko cztery punkty, jednak nikt nie miał do niego pretensji. Każdy wiedział, że gdyby nie fatalny upadek w 2008 roku, to jego postawa mogła być zdecydowanie lepsza.

W polskiej lidze Zdenek Simota pojechał jeszcze w 2011 roku, kiedy to podpisał kontrakt z KSM-em Krosno. Drużyna z Podkarpacia skorzystała z jego usług tylko trzykrotnie, gdyż jego wyniki były mało zadowalające. - Często zadawaliśmy sobie pytanie, jak potoczyłaby się jego kariera, gdyby nie upadek w Miskolcu? Teraz z perspektywy czasu wiem, że najważniejsze jest to, że może samodzielnie chodzić. Mam nadzieję, że znajdzie trochę czasu i przyjedzie zobaczyć nasz nowy stadion. Być może dobrym pomysłem byłoby zaproszenie go na jakiś towarzyski turniej - mówi były prezes Orła.

Simota nie skończył swojej kariery i nadal występuje między innymi w lidze czeskiej, gdzie potrafi osiągać bardzo dobre rezultaty. Każdy zdaje sobie sprawę, że to w lidze polskiej jeżdżą najlepsi zawodnicy, a w niej od 2011 roku brakuje Czecha. Łódzcy kibice nadal pamiętają o sympatycznym zawodniku zza południowej granicy. Zawodniku, który na własnej skórze przekonał się jak brutalny potrafi być żużel.

Czytaj także: Weszli w dorosłość. Przebiją się do składów, czy świat o nich zapomni?

Zobacz także: Nie ma szans na II ligę tylko dla Polaków. GKSŻ zabrała stanowisko w tej sprawie

KUP BILET NA 2024 ORLEN FIM Speedway Grand Prix of Poland - Warsaw -->>

Czy Zdenek Simota miał szansę na wielką karierę?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×