Koronawirus. Josh Grajczonek: Miałem wyjątkowego pecha. Nienawidziłbym siebie gdybym zaraził kogoś z rodziny (wywiad)

Josh Grajczonek pokonał koronawirusa. Australijski żużlowiec polskiego pochodzenia szczegółowo opowiada nam o wygranej walce z COVID-19. M.in. ile musiał czekać na przejście testów w ojczyźnie oraz w jakich okolicznościach doszło do zakażenia.

Kamil Hynek
Kamil Hynek
Josh Grajczonek WP SportoweFakty / Karol Słomka / Na zdjęciu: Josh Grajczonek
Kamil Hynek, WP SportoweFakty: Niedawno za pośrednictwem swoich mediów społecznościowych poinformował pan, że zwalczył koronawirusa. Jak się pan obecnie czuje?

Josh Grajczonek, żużlowiec Abramczyk Polonii Bydgoszcz: Na szczęście wróciłem już do pełni zdrowia i mogę mówić o koronawirusie w czasie przeszłym.

COVID-19 obszedł się z panem łagodnie, nie miał pan żadnych objawów.

To prawda. Może jedynie przez kilka dni byłem bardziej zmęczony, ale tak poza tym wszystko wydawało się w porządku i moje życie w żadnym stopniu nie było zagrożone. Czytałem o przypadku Nickiego Pedersena, który z żużlowców zachorował jako pierwszy. Po rozmowie z nim podjąłem decyzję o pójściu do lekarza i poddaniu się szczegółowym badaniom. W ojczyźnie, w Australii, koronawirusa traktuje się bardzo poważnie. Jeśli masz podejrzane symptomy, od razu zostajesz zaliczany do tzw. strefy ryzyka i monitorowany jest każdy twój ruch. Kiedy pojawia się realne uzasadnienie, że doświadczyłeś bliskiego kontaktu z osobą zakażoną, natychmiast jesteś kierowany na testy.

Co było dalej, jak długo pan walczył z zarazą?

Po powrocie z Europy byłem zobowiązany poddać się czternastodniowej, profilaktycznej kwarantannie. To zapobiegawcze działanie w celu ewentualnego zminimalizowania ryzyka rozprzestrzeniania się wirusa. W tłumie ludzi łatwo złapać nawet najdrobniejszą infekcję. W dziesiątym dniu odseparowania przyszła wiadomość ze szpitala, iż jestem nosicielem koronawirusa, więc kwarantanna została wydłużona. To zrozumiałe, że nie dostałem zezwolenia na wcześniejsze wyjścia z domu. Po otrzymaniu pozytywnego wyniku testu siedziałem w odosobnieniu dopóki wirus nie zniknął z organizmu.

ZOBACZ WIDEO: Zakażony koronawirusem sportowiec ostrzega chorych. "To rozwala psychikę"

Ile czekał pan na testy i ich wyniki?

Do kraju przyleciałem 21 marca. Tak, jak mówiłem, do błyskawicznej reakcji zmobilizował mnie Nicki. Oznaki były podobne, więc połączyłem fakty. Na dodatek narastały obawy, że moje loty nie były "czyste". Testy przeszedłem w środę - pierwszego kwietnia. Personel lekarski przekazał mi, że rezultaty analiz będą znane do dwóch dni. Telefon odebrałem jednak już cztery godziny później. Próbka była pozytywna. Abstrahując, że wiadomości nie były optymistyczne, to wielki handicap, że nasza służba zdrowia staje na wysokości zadania. Niektóre kraje nie mają takiego szczęścia i na testy trzeba czatować dłużej.

Czyli zaraził się pan w powietrzu?

Wielu moich rodaków wracało zza mórz. Prawdopodobnie złapałem koronawirusa podczas podróży do ojczyzny. Miałem wyjątkowego pecha, ponieważ szczegółowo przestrzegałem zasad, nosiłem maskę, używałem środków dezynfekcji, co chwilę myłem ręce, a to i tak nie okazało się wystarczające.

Co o tym świadczy?

W sumie, aby wrócić z Manchesteru do Townville w Australii potrzebowałem trzech samolotów i dwóch przesiadek. Dwa loty były międzynarodowe i jeden krajowy. Nie jest to w stu procentach potwierdzone, ale pielęgniarki przewidują, iż to był ostatni przelot międzynarodowy. W dwóch maszynach u pasażerów stwierdzono przypadki COVID-19. Resztę historii łatwo dopisać.

Bał się pan?

Obrałem taktykę Nickiego, byłem spokojny i nie panikowałem.

Jak wyglądała sama kwarantanna?

Szukałem sobie non-stop zajęć. Posiadamy niezły skrawek ziemi wokół domu. Popracowałem w ogrodzie, ponadto tata trzyma w garażu trochę zabytkowych samochodów i kilka starych motocykli. Miałem wystarczająco dużo czasu, żeby coś przy nich porobić.

Pana rodzina była bezpieczna?

Mieszkam z ojcem i jego dziewczyną w domu. Nie byli jednak obecni podczas mojej izolacji. Wyszliśmy z założenia, że tak będzie bezpieczniej. Cieszę się, że rozsądek wziął górę, ponieważ nienawidziłbym siebie, gdyby również zachorowali. Żyjemy dość daleko od centrum, więc przynosili mi artykuły spożywcze pod drzwi. Testy przechodzili razem ze mną, ale kamień spadł mi z serca, kiedy ich wymazy dały wynik negatywny.

Na Antypodach faktycznie całkiem nieźle wam idzie bój z koronawirusem. Gdzie upatrywać źródła sukcesu?

Składa się na to wiele aspektów. Po pierwsze jesteśmy bardzo dużym państwem, ale z mniejszą populacją. Wirus nie ma więc łatwo, żeby się rozpanoszyć. Jeśli mundurowi przyłapią kogoś na łamaniu zasad kwarantanny, taki delikwent otrzymuje surową karę w wysokości 13 tys. dolarów. Pozamykano również granice.

Jest pan w Australii, ale zastanawia się powoli nad przyjazdem do Polski. Słyszałem, że chce pan wynająć w Bydgoszczy mieszkanie?

Niektórzy obcokrajowcy nigdzie się nie ruszali, ale to był ich świadomy wybór. Ja uzmysłowiłem moim pracodawcom, że wracam do Australii. Wszyscy tę decyzję przyjęli ze zrozumieniem. Oni też chcą dla zawodników jak najlepiej, a dbanie o zdrowie jest dla nas w tej chwili priorytetem.

Dlaczego pan akurat wyjechał?

Nie wiemy, jak długo pandemia będzie się utrzymywać. Poszczególne kraje próbują stawać na nogi, funkcjonować w miarę normalnie, ale ja nadal uważam, że jesteśmy jeszcze w lesie. Doświadczamy dziwnego czasu, z którym nigdy nie przyszło nam się konfrontować. To się wydaje tak surrealistyczny, że ciężko nawet pojąć. Jednego dnia byliśmy radośni, robiliśmy co nam się żywnie podobało, byliśmy w nieustannym ruchu, wychodziliśmy z domu na kilka godzin spotkać się ze znajomymi, poruszaliśmy się normalnie, a teraz jesteśmy pozamykani niczym w więzieniu.

Na koniec pogadajmy trochę o żużlu. Jest pan pewnie w stałym kontakcie ze swoim klubem z Bydgoszczy. Renegocjacje kontraktów w 1. LŻ są możliwe?

Na razie nikt nie wykonuje nerwowych ruchów. Chcielibyśmy już stanąć pod taśmą i wreszcie się pościgać, ale priorytety nam się nagle odwróciły. Zawsze podkreślamy, że zdrowie jest wartością nadrzędną, ale aktualnie ono jak nigdy wysunęło się na pierwszy plan. Musimy przestrzegać zasad określonych przez rząd.

Sprzęt gotowy na start sezonu?

Oczywiście. Na torze 2020 rok miałem zainaugurować Testimonialem Todda Kurtza - 19 marca. Na sparingi do Polski wybierałem się 28 lub 29 marca. W międzyczasie wirus zaczął swoją brzydką grę i jeszcze nie zdążyliśmy się rozkręcić, a już byliśmy zobligowani do zwijania manatków.

Jak pan podtrzymuje formę?

Wznowiłem treningi, biegam. Pod tym względem jestem szczęściarzem. Żyję z dala o zgiełku, tłoku. Nie widzę praktycznie nikogo na trasie. Przygotowania w domu są łatwe, gdy posiadasz do tego właściwy sprzęt. Najbardziej brakuje jednak kontaktu z motocyklem, co w naszej dyscyplinie jest dość ważne (śmiech).

Gdyby miał pan obstawiać, liga ruszy?

W tej chwili trudno wyrokować. Każdy kraj kieruje się własnymi zasadami i się ich kurczowo trzyma. Pośpiech jest złym doradcą, dlatego czekamy cierpliwie aż rząd i federacje zwolnią blokady. Nie wiemy, czy nadal będą obowiązywać ograniczenia na lotniskach i przy granicach. Ten obszar może nam przyprawić spory ból głowy. Nie mamy jednak na to wpływu i dopóki nie uzyskamy dalszych instrukcji, nie zaprzątam sobie tym myśli.

CZYTAJ TAKŻE: Komarnicki: Skoro ludzie mogą być w kościele, to i na stadionie
CZYTAJ TAKŻE: Plech ryzykuje życie, bo musi dbać o zdrowie

KUP BILET NA 2024 ORLEN FIM Speedway Grand Prix of Poland - Warsaw -->>

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×