14 sierpnia 2018 roku zmarł Tomasz Jędrzejak. Śledztwo prokuratury nie wykazało działania osób trzecich. Wyników badań testów toksykologicznych nie podano. Tak zdecydował sąd. Ze względu na dobro dzieci. Śmierć Jędrzejaka to był szok, bo uważano go za twardziela. Dopiero po śmierci okazało się, że tylko grał rolę, którą napisało mu życie. W głębi serca był wrażliwym człowiekiem, który źle znosił nawet drobne niepowodzenia.
- To żużel zabił Tomka - powiedział kilka dni po jego śmierci Krzysztof Cegielski, żużlowy ekspert, przyjaciel Tomasza Jędrzejaka z toru. - Z nim jechałem swój ostatni bieg w polskiej lidze. To był mecz Atlasa Wrocław z Unią Leszno. Wygraliśmy podwójnie - wspominał Cegielski na naszym portalu.
Jędrzejak w 2018 roku był gwiazdą 2. Ligi Żużlowej. Jaśniejszą i większą nawet od klubowego kolegi ze Stali Rzeszów, 4-krotnego mistrza świata Grega Hancocka. W meczowych protokołach przy jego nazwisku były niemal same komplety punktów. On jednak zadręczał się wyścigami, które mu nie wyszły. - Taki był. Wszystkie te wyścigi, których nie wygrał bardzo go bolały - opowiadał nam Cegielski, który właśnie na tej podstawie stwierdził, że to żużel zabił mu przyjaciela.
Tylko grał rolę twardziela
Jędrzejak, jak każdy żużlowiec (czytaj gość pędzący ponad 100 kilometrów na godzinę na zamkniętym torze na motocyklu bez hamulców) był ubrany w szaty twardziela. - Grał rolę człowieka pozytywnego, uśmiechniętego i szczęśliwego. Stan jego rzeczywistych emocji był jednak inny, odbiegał od wizerunku w mediach - komentowała psycholog Marta Nasiukiewicz kilka dni po śmierci Jędrzejaka.
Dopiero po tragedii dostrzeżono, że Tomasz jest inny, że pod maską twardziela kryje się wrażliwa dusza, która nie zawsze radzi sobie z presją i stresem, który towarzyszy sportowcowi na każdym kroku. - Żużlowcy chcą sprostać oczekiwaniom kibiców i działaczy. Boją się też, że utracą pozycję wypracowaną w sporcie - wyliczała Nasiukiewicz, a Cegielski tylko potakiwał głową przyznając, że Tomasz wiele z tych lęków w sobie miał.
Jędrzejak był wychowankiem Iskry Ostrów. W lidze jeździł od 1995 roku. Przez wiele sezonów był zawodnikiem PGE Ekstraligi. W 2012 roku zdobył tytuł mistrza Polski. Miał sukcesy, pozycję, był szanowany. Dlatego jego śmierć była tym większym szokiem. - Dzwonię na jego telefon, ale nie odbiera. Jeszcze w niedzielę rozmawialiśmy, śmiał się, żartował - Ireneusz Nawrocki, właściciel Stali był w kompletnym szoku.
Puszczał piosenki o śmierci i samobójstwie
W ostatnim meczu zdobył dla Stali 11 punktów w spotkaniu z Ivestonem PSŻ (59:31). Planował kolejny start. W międzyczasie wydarzył się jednak dramat. Jak ustaliła prokuratura doszło do niego bez udziału osób trzecich. Chwilę przed Jędrzejak wrzucał na Instagrama filmiki z piosenkami Nirvany, której lider popełnił samobójstwo, oraz "Last Resort" Papa Roach. Tekst jest o śmierci i samobójstwie. Na zdjęciach, w miejscu twarzy, była sowa - symbol smutku i samotności. Po fakcie spekulowano, że to mogło być wołanie o pomoc, chęć zwrócenia uwagi na problem.
Krótko po śmierci Jędrzejaka mocno krytykowany był Nawrocki. Głównie za to, że nie rozliczył się zawodnikiem z wszystkich płatności. Do każdego zdobywanego punktu Jędrzejak miał dopłatę w wysokości ponad 2 tysięcy złotych. Za ich wypłatę odpowiedzialny był Nawrocki, nie tylko właściciel Stali, ale i sponsor klubu. Długu Nawrocki nie zwrócił nawet po śmierci Jędrzejaka, choć Cegielski, działając z upoważnienia wdowy, nagłośnił sprawę. Pojawiły się głosy, że to zachowanie działacza nie tylko nie było etyczne, a dla wrażliwego sportowca mogło być takim ostatnim zapalnikiem.
Jędrzejak przejmował się wszystkim bardziej niż trzeba. Taki był. Kiedy zatroskani o jego los działacze Betard Sparty Wrocław mówili, że trzeba by już zacząć szukać dogodnego dla Tomka momentu na zakończenie kariery - tak by nie musiał słuchać gwizdów kibiców zawiedzionych jego jazdą - on zwyczajnie się obruszył. Nie odebrał tego jako troski, lecz jako uszczypliwość, czy wręcz złośliwość. Prezes Andrzej Rusko długo musiał mu wyjaśniać, że źle odczytał intencje.
Zadra w sercu
Nie dało się nie zauważyć, że wszystko, co związane ze Spartą, było dla niego ważne. Zaczynał w Ostrowie, ale to Spartę uważał za swój klub. Wiele razy mówił o tym w wywiadach. Długo też bronił się rękami i nogami przed rozstaniem z wrocławskim zespołem. - Nadal czuję się na siłach, by jeździć z najlepszymi - powtarzał, ale po sezonie 2017 spasował. - Zostało mi kilka sezonów i nie mogę sobie pozwolić na siedzenie na ławie – wyjaśniał.
Nie sposób było oprzeć się wrażeniu, że dał za wygraną, choć nigdy się z tym nie pogodził. Co rok, nawet po zdobyciu mistrza Polski, powtarzał, że chce zostać we Wrocławiu, że nie myśli o zmianie. Kiedy w 2017 zrobiło się dla niego w składzie za ciasno nie krył żalu. Zawiedziony był zwłaszcza tym, że nie dostał szansy w finale. - Nigdy nie opowiadałem bajek o swojej formie. Czułem, że jestem w gazie, że mogę pomóc. Niestety nie dostałem szansy i czuję z tego powodu zadrę w sercu - przyznał otwarcie po przegranym przez Spartę meczu o złoto z Fogo Unią Leszno, choć wcześniej przekonywał, że jest pogodzony z rolą zawodnika oczekującego, że przegrał rywalizację z nie byle kim.
Przerażenie, duma i radość
- Kiedy zaczynał karierę ledwo było go widać zza kierownicy. Filigranowy, długie włosy, zawadiacki uśmiech - tak opisywał wczesnego Jędrzejaka nasz reporter Maciej Kmiecik, który planował napisanie książki z Jędrzejakiem. Panowie wciąż jednak odkładali pomysł i już nie uda się go zrealizować. Jednak, nawet gdyby Tomasz żył, nie byłoby łatwo, bo nigdy nie był specjalnie medialny. Otwierał się, gdy coś robiło na nim wrażenie. Jak choćby zdarzenie z 2015 roku z Zielonej Górze, kiedy w trakcie biegu na tor wbiegli zamaskowani kibice. Przejęty Jędrzejak mówił wtedy, że się bał, żeby nikomu nie zrobić krzywdy.
Raczej jednak dusił w sobie emocje. Wyjątkiem było to, co stało się po zdobyciu złota w finale IMP w 2012. Wtedy cieszył się jak dziecko. Biegał jak w transie, uśmiech nie schodził mu z twarzy, całował nawet zielonogórski tor. Nie mógł się doczekać, aż wyhaftuje swoje nazwisko na czapce Kadyrowa, legendarnej nagrodzie dla mistrza Polski. Był dumny z tego, że jego nazwisko znajdzie się obok największych sław naszego żużla.
Przeważnie nie okazywał jednak emocji. Gdy w finale IMP zdobył później brąz, przyjął to ze stoickim spokojem. - Nie mam już 15 lat, żeby skakać do góry z radości. Żyję rzeczywistością. Płacę rachunki, bawię się z dziećmi, spędzam czas z rodziną. Do sukcesów podchodzę z dystansem - wyjaśniał, choć to co się stało 2 lata temu każe nam myśleć, że może jednak nie zawsze ten dystans do sportu był. Duszenie emocji też zadziałało na niekorzyść, bo o ile brak okazywania tych dobrych nie miał znaczenia, o tyle gromadzenie złych mogło budować coraz większy problem.
Córka była jego oczkiem w głowie
- Każdy sportowiec, obojętnie w jakiej dyscyplinie, chce wygrywać. Ja tak samo. Czy to są zawody o przysłowiową czapkę śliwek, czy mecz ligowy, zawsze chcę wygrywać. To jest cecha, która powinna charakteryzować sportowców - mówił w rozmowie z telewizją Proart na trzy miesiące przed śmiercią, kiedy nikt nie przewidywał czarnego scenariusza. Trudno było jednak mieć jakiekolwiek podejrzenia względem kogoś, kto był tak dumny z grającej w tenisa córki. Oliwia była jego oczkiem w głowie.
W chwili śmierci miał 39 lat. Nie pojechał już w meczu Stali z Ostrowem. Kiedy jeszcze żył, wspominał, że nigdy nie wyobrażał sobie, że wystąpi przeciwko swojej byłej drużynie. - Trudno, taka moja praca - przyznał wreszcie po eliminacji Złotego Kasku w Ostrowie. - Będę starał się jednak jak najlepiej wykonać swoją pracę - tego słowa już nie dotrzymał. Spotkanie Ostrovia - Stal odbyło się bez niego. Uczczono jednak jego pamięć. Polskę obiegły zdjęcia stadionu, który rozświetlały wyłącznie znicze trzymane przez kibiców i członków obu ekip.
Czytaj także:
Czarnecki wierzy w to, że Drabik dojedzie sezon do końca
Dolewasz nitro? Wypompują ci je z baku