Żużel. Po bandzie: Sportowcy, operatorzy maszyny skręcającej w lewo i baraże [FELIETON]

WP SportoweFakty / Krzysztof Konieczny / Na zdjęciu: Piotr Protasiewicz na prowadzeniu
WP SportoweFakty / Krzysztof Konieczny / Na zdjęciu: Piotr Protasiewicz na prowadzeniu

- Są pracownicy na etacie operatora maszyny skręcającej w lewo - jak wspomniani i są też sportowcy - jak Protasiewicz. Choć to już junior starszy, wciąż go pociągają takie skróty jak IMŚ czy IMP - pisze w swoim felietonie Wojciech Koerber.

W tym artykule dowiesz się o:

"Po bandzie" to cykl felietonów Wojciecha Koerbera, współautora książki "Pół wieku na czarno", laureata Złotego Pióra, odznaczonego brązowym medalem PKOl-u za zasługi dla Polskiego Ruchu Olimpijskiego.

***

Dawno temu głównie jeździło się dla sportu, a dziś - dla sportu przy okazji. Takie po prostu nastały czasy. Już bez haseł "czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy". Dziś się więcej pracuje na własne konto, a żużel to sposób na życie, w dosłownym słowa znaczeniu.

Przykłady? A choćby Holta, jego nie interesuje już nic poza ligą. Jak Walaska, dla którego nie ma świętości. Do mety nie dojeżdżał nawet w memoriale kolegi z toru, Tomka Jędrzejaka. Chyba się po prostu nie opłacało. Czy wreszcie tak lubiany przez Was Miesiąc, o którym Tomek Dryła powiedział, że ostatni raz zamknął gaz jakoś w 2002, gdy nastąpiła awaria sieci ciepłowniczej na jego osiedlu. Problem w tym, że w eliminacjach do IMP czy Grand Prix tego gazu nie otwiera w ogóle, za drogi się Pawłowi wydaje w utrzymaniu, a dotacje zbyt marne. Tzn. nie jest to problem ani mój, ani tego niezwykle walecznego ligowca. Po prostu - takie przyjął Miesiąc zasady, miał prawo i krzywdy nikomu w ten sposób nie robi. Chyba że swoim kibicom.

ZOBACZ WIDEO Żużel. PGE Ekstraliga 2020: jak przygotować sprzęgło

Są pracownicy na etacie "operator maszyny skręcającej w lewo" - jak wyżej wymienieni i są też sportowcy – jak Piotrek Protasiewicz. Mimo że to już junior starszy, wciąż go pociągają takie wyzwania jak IMŚ czy IMP. A dróg rozwoju szuka również w gabinecie zaprzyjaźnionej pani psycholog, Justyny Macur, nota bene, pochodzącej z bardzo usportowionej rodziny. Jej mama, Julita, to medalistka ME i MŚ w strzelectwie, dwukrotna olimpijka. Wspomniany Jędrzejak też został ulepiony ze szlachetnej gliny, a za występ w finale IMP byłby gotów dom zastawić.

A więc by na żużlu chciało się zawodnikom jeździć, musi być stawka. Zresztą podobnie jest z kibicami - gdy stawki brak, oglądać się nie chce. Mnóstwo do wygrania, i do stracenia, było od zawsze w meczach barażowych, jednak emocji tych nas pozbawiono. Niby po to, by w czasie pandemii nie obciążać klubów dodatkowymi kosztami. Jednych to przekonuje, innych niekoniecznie. Mnie nie do końca.

Od zawsze byłem przeciwnikiem tzw. zamykania lig, bo to sprawia, że coraz mniej mamy sportu w sporcie. Kwintesencja rywalizacji polega bowiem na tym, że jedni walczą o swoje cele na górze, a inni na dole. Jedni o tytuły, a inni o przetrwanie. By dla jednych sport był piękny, dla innych musi się okazać bolesny, a nawet brutalny. Taki układ mamy przecież w każdym biegu - ktoś musi wygrać, a ktoś przyjechać z napisem koniec wyścigu. Dzięki temu właśnie sport uczy życia.

Jeśli zamkniemy ligi, to jakie będziemy mieli emocje? I jakie cele? Dla większości sport stanie się wyłącznie pracą i źródłem zarobkowania. Będzie kreował mniej bohaterów. Szczęśliwie jednak nikt jeszcze na taki pomysł nie wpadł, by wyrugować z rozgrywek połowę należnych im emocji.

A baraże? Nie twierdzę autorytarnie, że ich likwidacja to pogwałcenie praw kibica i sprawę należy przekazać do Strasburga. Z pewnością nie jest to główny problem dyscypliny. Wiem też, że wśród samych zainteresowanych nie wszyscy są zwolennikami tego typu finału rozgrywek. A jednak uważam, że powinno się dać barażom szansę. O ile w minionym sezonie poza eWinner Apatorem nie było raczej napalonych na awans, o tyle w nadchodzącym roku chętnych zdaje się być więcej. Nie zapominajmy o nich, chroniąc interesy ekstraligowców. Zresztą, ktoś, kto współtworzy najlepszą i najbogatszą ligę świata, winien być gotowy do uczestnictwa w takiej dogrywce. Tym bardziej, gdy słyszy się o stawkach proponowanych zawodnikom.

Rozwiązanie widzę proste. Baraże nie muszą być obligatoryjne, lecz opcjonalne. Mogą być nagrodą dla drugiej ekipy pierwszoligowych rozgrywek, jeśli tylko wyraża ona chęć podjęcia rękawicy. Niech się określi w ciągu, dla przykładu, 24 godzin od zakończenia rozgrywek. A jeśli nie reflektuje, to zamykamy interes. Ku uciesze zagrożonego ekstraligowca z siódmego miejsca.

Pewnie, że baraże nie wszystkim są na rękę. Ekstraligowiec musi często czekać na nie długimi tygodniami - w stresie, niepewności i drapiąc się po głowie, jak utrzymać zawodników w gazie. Nikt jednak nie mówił, że speedway to zabawa dla czyścioszków i że będzie łatwo. O czym przekonali się rzeszowianie przed trzema laty. Jako pierwszoligowcy przystąpili do barażów z drugoligowym Motorem i nie było z nich co zbierać. Już po domowym meczu mieli 14 punktów na minusie, a później na wyjeździe jeszcze boleśniej zostali obrzuceni błotem. Dosłownie, bo w Lublinie ścigano się wówczas na brei, na której nie do ugryzienia był zaprawiony w takich bojach Robert Lambert.

Baraże to generalnie księga wielkich triumfów, cudów i dramatów. No, przekrętów również, bo i na tym żużel polega, niestety, by zostać bohaterem we własnym domu. Jako wrocławianin nie zapomnę nigdy o roku 1991 roku, kiedy to udało się zmienić regulamin w trakcie trwania rozgrywek. Jako że Sparta-Aspro zakończyła drugoligowe rozgrywki dopiero na czwartym miejscu, zdecydowano, że elitę należy powiększyć z ośmiu do dziesięciu drużyn. Przy czym zaznaczam, że wtedy jeszcze obowiązywało nazewnictwo jak Pan Bóg przykazał - tzn. najwyższa liga była pierwszą, a druga - drugą. Dopiero później zagmatwano sprawę, byście musieli tłumaczyć swoim mniej zorientowanym dziewczynom, w czym rzecz. W każdym razie w barażach poradziły sobie wówczas oba zespoły z niższego szczebla. Gdańszczanie uporali się z rybniczanami, a wrocławianie, po pamiętnym boju, z Unią Leszno. Z tą samą Unią, która chwilę wcześniej rządziła w kraju nieprzerwanie przez trzy lata (1987-89), a do Wrocławia oddała Marka Bzdęgę i Arkadiusza Zielonko. Dzięki czemu Sparta, najgorszy zespół najniższej ligi, wygrała w końcu kilka meczów - po raz pierwszy od bitwy pod Cedynią.

To już była ekipa Ryszarda Nieścieruka, który, trzeba mu to oddać, potrafił budować sukces i wpływać na rzeczywistość. Starzy górale z Kujawsko-Pomorskiego twierdzą, że to właśnie z powodu jego nieciekawych relacji z Papą Gollobem syn Tomasz, późniejszy mistrz świata, nie zdał przy pierwszym podejściu egzaminu na licencję. Mniejsza z tym, jesienią 1991 roku spartanie byli kapitalni, zwłaszcza Zbigniew Lech. W rewanżu zdobyli nawet Stadion im. Alfreda Smoczyka (46:44), a honoru gospodarzy bronili tylko Roman Jankowski i Piotr Pawlicki senior, który do prezentacji wychodził wówczas w kowbojskim kapeluszu i taki też styl prezentował na swoim rumaku - styl dzikiego zachodu. Dać ludziom frajdę i jak najdłużej utrzymać się w siodle.

Rok wcześniej spartanie też już się przecierali w barażach, tyle że wtedy jeszcze bez Tatuma i Louisa, za to przy pomocy przyjaciół Czechów. Na Olimpijskim przegrali z silnym Falubazem 42:48, a jednak nie stracili wiary w końcowy sukces. Na który, rzecz jasna, szans nie mieli. W każdym razie gdy w pierwotnym terminie do Zielonej Góry nie mogli dotrzeć wspomniani bracia Czesi, to Robur udający się na mecz z klubowym sprzętem, tak się złożyło, wylądował w rowie. Nie w ROW-ie, lecz na poboczu. Ewidentnie musiał zostać zaatakowany przez jakieś przydrożne drzewo. Młodszym kibicom wypada wyjaśnić, że Robur to nazwa ciężarówki, którą przewożono motocykle całej drużyny. Era busów i prywatnych podróży miała dopiero za chwilę nadejść. Do rewanżu w końcu doszło i gospodarze przejechali się po Sparcie konkretnie - 62:28.

A przed trzema laty nie było ciekawie? Mało to osób postawiło już krzyżyk na Aniołach, gdy u siebie zbudowały ledwie czteropunktową przewagę nad Wybrzeżem? O wspomnianej rywalizacji pisano jeszcze długo, bo tego typu potyczki są nie tylko źródłem emocji, ale też grzesznych pokus. Zawsze znajdą się tacy, którzy kilka kart spróbują rozdać poza torem.

Barażowe emocje są nie mniejsze jak te z czuba tabeli, że wspomnę finałową potyczkę na trzecioligowym szczeblu z 2014 roku. Ostrów kontra Kraków. Mianowicie przed rewanżowym spotkaniem na własnym torze ostrowianie mieli do odrobienia bodajże 18 oczek i złapała ich tzw. sraczka przedstartowa. Niwelowanie strat szło opornie, a na domiar złego Ales Dryml, który na spotkanie dotarł awionetką - tego samego dnia w południe startował w pardubickiej Zlatej Prilbie - zasłabł w parku maszyn. To był dla miejscowych znak, że należy… na stadionie wyłączyć światło. No i cyk - zgasili. A do powtórki przyszykowali się już jak należy i straty odrobili.

Zatem pamiętajmy, że może i klubom należy zapewnić stabilizację, jednak ludziom należy też zapewnić igrzyska. A pandemia nie ma tu nic do rzeczy. Sport musi się bronić emocjami w czasie pandemii, wojny lub pokoju. Nie podcinajmy skrzydeł tym, którzy zmontowali ekipy na walkę w I lidze o najwyższe cele. Niech sami mają prawo zdecydować, czy stać ich na pchanie się do lepszego świata.

Wojciech Koerber

Zobacz także:
- Żużel dostanie rykoszetem, bo pandemia zdemolowała miejskie budżety. Prezydenci nie mają dobrych wieści dla klubów
Piotr Świderski: Jestem starszym panem po przejściach. Telewizja pomogła mi przetrwać

Komentarze (2)
avatar
RECON_1
2.12.2020
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Nic dodac,nic ujac. 
avatar
Szef na worku
29.11.2020
Zgłoś do moderacji
2
1
Odpowiedz