Piotr Świderski w przeszłości przez lata był solidnym ekstraligowym żużlowcem. W 2006 roku wraz ze Spartą Wrocław zdobył Drużynowe Mistrzostwo Polski. Sukces ten powtórzył osiem lat później ze Stalą Gorzów. Kilkanaście sezonów spędził na torach w Polsce, w Szwecji czy Anglii.
Obecnie jest trenerem mającego wysokie ambicje Eltrox Włókniarza Częstochowa. Zadebiutował w tej roli pod koniec sezonu 2020, kiedy to objął częstochowską drużynę po Marku Cieślaku. Wcześniej miał być trenerem w Rybniku, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Dużo jednak nie brakowało, by kariera sportowa i życie Piotra Świderskiego zakończyłoby się tragicznie. Śmierć zajrzała mu niespodziewanie w oczy przed trzema laty.
Poczuł się źle na treningu, wylądował na stole operacyjnym
Był marzec 2017 roku. Piotr Świderski, wówczas jako zawodnik Orła Łódź, pojechał do Lonigo na przedsezonowe treningi. Nikt wówczas nie przypuszczał, że wróci stamtąd dopiero po miesiącu i na dodatek po dwóch operacjach. Były żużlowiec podczas treningu poczuł się źle i został przewieziony do szpitala w Vicenzie, gdzie niemal natychmiast został operowany. Na pytanie o to, jak wspomina tamte traumatyczne przeżycia z Włoch odpowiada pół żartem, pół serio.
ZOBACZ WIDEO Żużel. PGE Ekstraliga 2020: jak przygotować sprzęgło
- Przede wszystkim wspominam tę sytuację sprzed trzech lat, a to już dobrze - śmieje się Piotr Świderski. - Bo to świadczy o tym, że jestem nadal na tym świecie, a nie na tamtym - dodaje były żużlowiec. Całkiem serio mówi już dalej o powadze sytuacji z 2017 roku. - Było blisko do tego, żebyśmy teraz już nie rozmawiali. Sytuacja była naprawdę poważna. Potrzebna była natychmiastowa operacja - wspomina nasz rozmówca.
Witold Skrzydlewski, główny sponsor Orła Łódź, klubu, którego barwy wówczas miał reprezentować Świderski na jednej z konferencji z pełną powagą mówił, że żużlowiec mógł faktycznie zostać klientem jego zakładu pogrzebowego. Skrzydlewski mocno przejął się losem swojego niedoszłego zawodnika.
- Najważniejsze w tej całej sytuacji było dobre rozpoznanie problemu i tego, co mi dolega. Lekarz dopatrzył się uszkodzenia aorty. Po drugie, szczęściem było to, że szpital, który zajmuje się takimi przypadkami był stosunkowo niedaleko. Trafiłem do szpitala w Vicenzy, jakieś 20-30 kilometrów od Lonigo, gdzie mieliśmy treningi. Wszystko poszło sprawnie. Karetka była dostępna, a placówka była przygotowana na tego typu zabieg. Można powiedzieć, że ja prosto z treningu żużlowego wjechałem na stół operacyjny - wspomina Piotr Świderski.
- Nie zdawałem sobie zupełnie sprawy z zagrożenia. Byłem przecież czynnym sportowcem. Nic mi nie dolegało. Czułem się w bardzo dobrej formie przedsezonowej. Byłem perfekcyjnie przygotowany do jazdy na żużlu. Aż tu, na pierwszych, luźnych treningach w marcu w Lonigo poczułem się źle i wylądowałem w szpitalu - dodaje nasz rozmówca.
Życie wisiało na włosku
Nie jest przesadą napisanie, że wówczas ważyło się życie obecnego trenera Włókniarza Częstochowa. - Tak naprawdę w pierwszych chwilach nie zdawałem sobie sprawy z powagi sytuacji. Uznałem, że jeśli lekarze mówią o konieczności wykonania zabiegu, to się na niego zgodziłem. Zdałem się w stu procentach na opinię ludzi, którzy przecież na tym się znają. Kiedy się obudziłem, byłem już po operacji. Dopiero po dwóch czy trzech dniach, jak już doszedłem do siebie po zabiegu, lekarz wytłumaczył mi dokładnie, co mi się stało i dlaczego konieczna była ta operacja. Wówczas dowiedziałem się, że to był taki poważny temat, że moje życie wisiało na włosku. Przed operacją nie wiedziałem, że mam uszkodzenie aorty i że to zagraża życiu - dodaje nasz rozmówca.
Najprawdopodobniej uraz ten to pokłosie groźnego wypadku na torze żużlowym Piotra Świderskiego z 2011 roku. - Pewności nie mam, ale jest to prawdopodobna teoria, że to wzięło się właśnie z tamtej kontuzji. Miałem wówczas połamane żebra, przebite płuco i odmę. Mogło wtedy dojść do uszkodzenia aorty - wyjaśnia były żużlowiec.
Po samej operacji w 2017 roku, kiedy Piotr Świderski powoli wracał do zdrowia, nie wydawało się, że oznacza to definitywny koniec kariery żużlowca. - Wtedy o tym nie mówiłem, bo nie miałem jeszcze takiej wiedzy. W tamtym momencie nie było to też aż takie istotne. Miałem ważniejsze tematy na głowie. Zależało mi na powrocie do zdrowia jako człowiek, a nie sportowiec - wspomina.
- Przez miesiąc leżałem w szpitalu we Włoszech. Konieczna była jeszcze druga operacja tam na miejscu. Dochodziłem do siebie. Kiedy mogłem opuścić szpital, przewieziono mnie karetką w pozycji leżącej do kraju - wspomina traumatyczne przeżycia były żużlowiec.
- Zwykłe czynności domowe były dla mnie wyzwaniem, bo najzwyczajniej w świecie, nie miałem sił. Byłem porozcinany i cały obolały po operacjach. W takich momentach nie myśli się o sporcie - dodaje Świderski.
Zadzwonił do żony, że musi przejść operację
Sytuacja, kiedy teoretycznie zdrowy sportowiec jedzie na trening na drugi koniec Europy, nawet uprawiając tak niebezpieczny sport, jak żużel, a ląduje na stole operacyjnym, musiała być szokiem dla najbliższych Piotra Świderskiego. - Akurat tak się zdarzyło, że moja żona w styczniu urodziła drugą córkę, a ja w marcu pojechałem na te treningi do Lonigo. Żona miała swoje zajęcia i może nawet dobrze, bo nie miała czasu się zamartwiać. Przed operacją zadzwoniłem do niej, że muszę przejść jakiś zabieg. Uspokoiłem ją tylko, że nie wynikało to z żadnego upadku na treningu - wspomina obecny trener częstochowskiego klubu.
- Po powrocie do Polski udało mi się dostać na rehabilitację typowo kardiologiczną, po tego typu zabiegach. Po tej rehabilitacji miałem powoli z tego wychodzić. Szybko odzyskiwałem siły, ale moja wiedza na temat powrotu do sportu była nikła. Nie wiedziałem, czy mogę uprawiać sport czy to definitywny koniec - dodaje 37-latek.
Nie było tematu powrotu do uprawiania sportu
Były żużlowiec postanowił zgłębić temat i udał się na prywatną wizytę do profesora zajmującego się sprawami kardiochirurgicznymi. - Pokazałem mu pełną dokumentację medyczną i zadałem konkretne pytanie na temat mojego powrotu do sportu. Chodziło mi o to, by nie owijać w bawełnę, tylko usłyszeć opinię fachowca. Profesor powiedział mi tylko, że według niego nie ma w ogóle tematu mojego powrotu do sportu. Usłyszałem, że mam dziękować Bogu, że żyję. Te dolegliwości ewidentnie dyskwalifikują mnie od uprawiania sportu - wyjaśnia Piotr Świderski.
- Osiąganie wysokiego ciśnienia tętniczego krwi, jest zupełnie niewskazane w moim przypadku. Na dodatek uprawiania takiego sportu, jak żużel, w którym zdarzają się niestety wypadki, każde kolejne uderzenie w klatkę piersiową, mogłoby być w moim przypadku tym ostatnim. Lekarz wytłumaczył mi, że z tematami sportowymi muszę się pożegnać i mam się po prostu oszczędzać. Pod względem wieku jestem jeszcze młody, ale powinien się traktować jako starszego pana po przejściach - obrazowo opisuje słowa lekarza Piotr Świderski.
Ta diagnoza przesądziła definitywnie kwestię powrotu na tor żużlowca. - Dochodziłem jeszcze do pełni zdrowia i zacząłem się zastanawiać, co dalej. Bardzo pomogła mi propozycja z telewizji roli eksperta. Z czegoś trzeba było żyć, żeby utrzymać rodzinę, a fizycznie nie byłem jeszcze gotowy do jakiejś ciężkiej pracy. Nie wiedziałem, co robić. Rola telewizyjnego eksperta pomogła mi też przetrwać ten okres pod względem psychicznym. Mogłem być nadal przy tym sporcie. Czułem się potrzebny. Zarówno w domu, bo miałem więcej czasu dla rodziny, ale także mogłem dzielić się swoją wiedzą żużlową z oglądającymi transmisję. Z głosów, które do mnie dochodziły, ponoć fajnie mi to wychodziło. Starałem się to przekazywać, jak najlepiej potrafiłem, by kibice mogli poczuć specyfikę i niuanse tego sportu - wyjaśnia telewizyjny ekspert nSport+.
Z telewizyjnego eksperta do roli trenera
Praca w telewizji okazała się również natchnieniem do wyrobienia stosownych dokumentów do przyszłej funkcji trenera. - Ten temat wypłynął właśnie poprzez telewizję. Plany trenerskie kiedyś miałem, ale one dotyczyły odległej przyszłości. Dochodziły mnie głosy i sam miałem też odczucie, że z boku dużo widzę, że dostrzegam szczegóły i mogę się sprawić w roli trenera - wspomina Świderski.
Od planów i myśli, trzeba było przejść do czynów. - Kursy trenerskie może nie odbywają się regularnie, ale co jakiś czas są organizowane. Nie udało się zebrać grupy w pierwszym roku, ale w następnym już była i wyrobiłem stosowne dokumenty do pracy trenera. Nie spodziewałem się, że tak szybko one się przydadzą, bo oferta pracy jako trener pojawiła się szybko - wspomina Piotr Świderski.
Praca trenera jest stresująca. Jak to się ma właśnie do kwestii wysokiego ciśnienia, o której wspominał wcześniej nasz rozmówca? - Trzeba oddzielić emocje i to, na co ma się wpływ, a to co się dzieje niezależnie od nas. Staram się do tego tak właśnie podchodzić. Gdy mówiłem o wysokim ciśnieniu tętniczym, miałem na myśli wysiłkowe ciśnienie. Na treningu ogólnorozwojowym zimą wysokie ciśnienie jest praktycznie non stop. Tego mam kategoryczny zakaz. Mogę jedynie robić jakieś delikatne przebieżki przy tętnie lekko podniesionym. To wszystko, na co mogę sobie teraz pozwolić. Staram się żyć bezstresowo, ale w naszym kraju można się zdenerwować na każdym kroku. Praca trenera niesie ze sobą nerwy, ale postaram się ją wykonywać na tyle, ile mogę spokojnie - podkreśla Świderski.
Rolę trenera - menedżera Piotr Świderski postrzega jako przekazywanie swoim zawodnikom własnych doświadczeń z lat kariery. - Staram się to traktować jako dzielenie się własnym doświadczeniem, wiedzą i obserwacją. To jest chyba cenne i ważne we współczesnym żużlu. Uczyć jeździć też chyba będę potrafił. W lidze nikogo jeździć w lewo nie trzeba uczyć. Prowadzenie drużyny to nie jedyne moje zajęcie. Szkółkę też mam na głowie. W Częstochowie jest minitor dla młodszych chłopaków Udzielałem się już w tym sezonie i będziemy to kontynuować w przyszłym roku. Szkółka i juniorzy to też moje zadanie. Mamy naprawdę fajnych chłopaków. Dwóch 15-latków będzie zdawało licencję. W Częstochowie fajnie jest to wszystko rozplanowane. Słowem, jest się kim zajmować - podkreśla trener Włókniarza.
Piotr Świderski jest obiecującym trenerem młodego pokolenia w polskim sporcie żużlowym. Został nim szybciej niż się spodziewał. Życie jednak pisze czasami niespodziewane scenariusze. W wieku 37 lat z powodzeniem można jeszcze jeździć na żużlu. W jego przypadku nie ma już o tym mowy. Spełnia się w innej roli i nowym wyzwaniu. Od razu został rzucony na głęboką wodę. W sporcie, jak w życiu, trzeba mieć trochę szczęścia.
Trener Włókniarza Częstochowa już raz oszukał przeznaczenie i choć życie przewróciło mu się do góry nogami, potrafił się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Presja w pracy trenera jest zawsze. Piotr Świderski wydaje się być oazą spokoju i może to być receptą na sukcesy, jakby nie patrzeć, mocnej ekipy Włókniarza Częstochowa, która celuje w najwyższe laury.
Zobacz także: Cegielski po raz drugi został ojcem
Zobacz także: Skończyła się pewna era w żużlu