Miał u stóp cały żużlowy świat. Był jednym z geniuszy tego sportu. W wieku 30 lat zdobył już trzy indywidualne mistrzostwa świata i raz tytuł wicemistrzowski. Miał na koncie siedem tytułów wywalczonych z drużyną oraz pięć w jeździe parami. Należał do pokolenia duńskich dominatorów, którzy dzielili i rządzili na żużlowych torach w latach 80. ubiegłego wieku.
O najważniejsze trofea rywalizował głównie ze swoimi słynnymi rodakami. - Mieliśmy wtedy grupę 5-6 zawodników, którzy zdominowali tę dyscyplinę sportu. Byliśmy niesamowitą generacją, która przez dekadę zapewniła Danii największe sukcesy - wspomina po latach Erik Gundersen.
Choć porusza się na wózku, szkoli swoich następców
Obecnie jedna z legend duńskiego i światowego żużla szkoli swoich następców. - Pracuję z młodymi chłopcami, którzy zaczynają trenować na motocyklach o pojemności 85 cc, a także z nieco starszymi, którzy jeżdżą na motocyklach 250 cc. Kocham swoją pracę. Kocham żużel i jestem szczęśliwy, że mogę cały życie być przy tym sporcie. Mam 61 lat i nadal cieszy mnie ta praca. Uwielbiam pracować z młodzieżową. Przekazywać im swoją wiedzę i doświadczenie, a także staram się doradzać, by ich kariery się rozwijały - podkreśla Gundersen.
ZOBACZ WIDEO Żużel. PGE Ekstraliga 2020: jak przygotować sprzęgło
Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że Erik Gundersen porusza się na specjalnym wózku. Potrafi stanąć na nogach, ale pokonuje krótkie dystanse. - Mogę chodzić. Co prawda nie jest to płynne chodzenie jak u zdrowego człowieka. Potrafię przejść dziesięć metrów. Z moją prawą nogą niestety nie jest najlepiej. Nie mam w niej pełnego czucia, ale umiem chodzić. Moje prawe ramię też nie ma sprawności. Nie czuję, czy coś się gorące czy zimne. Staram się jednak żyć w miarę normalnie i wykonywać podstawowe czynności życiowe. Używam mojego zdrowego ramienia. Nauczyłem się z tym żyć i jakoś sobie radzić. Poruszam się na specjalnym wózku. Radość sprawia mi to, że potrafię wstać, zrobić kilka kroków. Umiem cieszyć się z małych rzeczy - mówi nam były duński mistrz speedwaya.
Wypadek, który skończył jego karierę
Obecny stan Erika Gundersena, to pokłosie fatalnego wypadku, który wydarzył się 17 września 1989 roku w Bradford. Podczas pierwszego wyścigu finału Drużynowych Mistrzostw Świata, Duńczyk założył się na rywali i objął prowadzenie. Na pierwszym wirażu wpadli na niego Amerykanin, Lance King i Szwed Jimmy Nilsen. Gundersen przekoziołkował i fatalnie upadł na głowę. Na dodatek chwilę później uderzył go jeszcze motocykl Brytyjczyka, Simona Crossa.
To jeden z najgorzej wyglądających wypadków żużlowych w historii tego sportu. Ciarki przechodzą po plecach, gdy po ponad 30 latach ogląda się karambol z udziałem czwórki znakomitych zawodników. Fruwające po całym torze motocykle i bezwładnie upadające ciała zawodników. Koszmarny widok. Gundersen ucierpiał najbardziej. Lekarze kilka dni walczyli o życie legendarnego żużlowca.
- Ten wypadek zakończył moją karierę. To był pierwszy wyścig finału DMŚ w Bradford. Wszystko wydarzyło się na pierwszym wirażu. Byłem pierwszy i nagle poczułem uderzenie. Upadłem na tor. Potwornie mocno. Na tyle, że złamałem kręgosłup. Z wypadku pamiętam to jak leżałem na torze, jak lekarze udzielali mi pomocy. Później dopiero mam wspomnienia ze szpitala, kiedy obudziłem się po tygodniu od wypadku - mówi nam Gundersen.
Przez te kilka dni trwała walka o życie Gundersena. Żużlowiec został wprowadzony w stan śpiączki farmakologicznej. Nad łóżkiem męża dzień i noc czuwała żona Hellen. Lekarze nie kryli, że praktycznie poniżej szyi nie było widać żadnych oznak funkcjonowania ciała. Optymizmu nie było prawie żadnego. Zakładali, że nawet, gdy sportowiec opuści szpital, to urazy nie pozwolą mu na normalne funkcjonowanie.
Nie poddał się walce o powrót do zdrowia
Duńczyk na torze był nieustępliwy. Filigranowy żużlowiec zachwycał kibiców bajeczną techniką. Nie poddał się również, gdyby los po okrutnie doświadczył. - Nie mogłem się ruszać. To wszystko było straszne. Wiedziałem, że żużel wiąże się z ryzykiem, że jest niebezpiecznym sportem. Zawodnik wyjeżdżając na tor, nigdy nie zakłada, że może mu się stać coś złego. Ten karambol nie tylko przerwał moją karierę, ale o mały włos, nie pozbawił mnie życia. Można powiedzieć, że to było szczęście w nieszczęściu. Ten wypadek był naprawdę fatalny i mogło się to skończyć jeszcze tragiczniej -wspomina trzykrotny indywidualny mistrz świata.
Lekarze uratowali życie znakomitego żużlowca, co zaraz po wypadku nie było wcale takie oczywiste. Najbliżsi Gundersena mieli przygotować się nawet na najgorsze. On oszukał przeznaczenie i tytaniczną pracą powoli odzyskiwał sprawność. - W szpitalu w Anglii spędziłem pół roku. Następnie przechodziłem rehabilitację, która trwała wiele tygodni. Łącznie na dochodzeniu do zdrowia w szpitalach i na rehabilitacji spędziłem ponad dwa lata. Szmat czasu. Warto jednak było zacisnąć zęby i walczyć o powrót do zdrowia - podkreśla Gundersen.
Żużlowiec zadziwiał nawet lekarzy. Jego nadzieją było to, że rdzeń kręgowy nie był do końca uszkodzony. Co prawda z prawą stroną ciała ma do dziś spore problemy, ale generalnie na cud zakrawa fakt, że po takim wypadku, Gundersen stanął na nogi. - Czuję się nieźle. Żyję i cieszę się tym, co mam obecnie. Rano spoglądam w lustro i uśmiecham się. Czasami coś boli, ale ja i tak wolę się śmiać niż użalać nad swoim losem. Zawsze mogę powiedzieć, że inni mają gorzej, bo chorują i umierają, a ja w wieku 61 lat mam się całkiem nieźle - tryska optymizmem nasz rozmówca.
Skoczył w tandemie ze spadochronem
O heroizmie Gundersena świadczy fakt, że w czasie wielomiesięcznej rehabilitacji uczył się praktycznie wszystkiego od początku. Musiał pobudzić każdy pojedynczy mięsień swojego ciała. - Rehabilitacja była bardzo ciężka i bolesna. To było ogromne cierpienie, ale ja się nie poddawałem. Uczyłem się chodzić tak jak małe dziecko. Wiedziałem, że chcę wrócić do w miarę normalnego życia - podkreśla Gundersen.
Dowodem na to, że wiara czyni cuda, był skok w tandemie ze spadochronem, który wykonał Gundersen w kolebce duńskiego speedwaya na stadionie w Vojens. Komplet publiczności wiwatował wówczas na cześć swojego mistrza niemalże dokładnie tak samo jak w 1988 roku, kiedy właśnie na tym obiekcie Duńczyk zdobywał swój ostatni w karierze tytuł indywidualnego mistrza świata na żużlu.
- Jednym z najprzyjemniejszych momentów w mojej karierze było pierwsze indywidualne mistrzostwo świata, wywalczone w 1984 roku w Goeteborgu. Szczególnie wspominam też mój ostatni złoty medal IMŚ zdobyty w 1988 roku. To moje jedyne mistrzostwo wywalczone w ojczyźnie przy wyprzedanym do ostatniego miejsca stadionie w Vojens. To był fantastyczny dzień. Głośnego dopingu swoich rodaków nie zapomnę do końca życia - wspomina mistrz żużlowych torów.
Tryska optymizmem i szkoli następców
Jeśli ktoś myśli, że po tragedii Erik Gundersen zamknął się w sobie i jest smutnym, schorowanym człowiekiem, jest w dużym błędzie. Optymizmem, jaki bije z byłego żużlowca można by zarazić wiele w pełni zdrowych osób. - Z perspektywy czasu patrzę na to wszystko inaczej. Tak naprawdę dostałem drugie życie. Byłem już prawie po drugiej stronie, a jednak przeżyłem. Niewielu dawało mi jakiekolwiek szanse, że stanę na nogi, a jednak chodzę - podkreśla Duńczyk.
Potęga żużla z lat 80. po złotej generacji przeżywała później wzloty i upadki. Tylu mistrzów w tak krótkim odstępie czasu, co wtedy już nigdy więcej nie miała. Po erze Gundersena, Hansa Nielsena i Jana Osvalda Pedersena, Dania miała jeszcze później tylko Nickiego Pedersena, który trzykrotnie w pierwszej dekadzie XXI wieku sięgał po złote medale IMŚ.
- Wierzę, że doczekamy się kolejnego mistrza świata. Wśród młodzieży, którą szkolę są niesamowicie utalentowani chłopcy. Kilka lat i znów możemy być potęgą - kończy Gundersen, który przykłada rękę do tego, by Duńczycy nawiązali do sukcesów złotej generacji z lat 80. XX wieku.
Zobacz także: Pracował w kopalni złota, a teraz wraca
Zobacz także: Lindbaeck szczerze o końcu kariery