Żużel. Witold Skrzydlewski: Niewiele brakło, bym został klientem własnej firmy pogrzebowej

WP SportoweFakty / Adrian Skorupski / Na zdjęciu: Witold Skrzydlewski
WP SportoweFakty / Adrian Skorupski / Na zdjęciu: Witold Skrzydlewski

- Dyrektor szpitala kazał mnie jak najszybciej tam zawieźć. Do samochodu wsiadłem sam, ale na miejscu wyciągali mnie jak worek. Później była bezsilność. Byłem pewny, że już stamtąd nie wyjdę - opowiada o walce z COVID-19 Witold Skrzydlewski.

Witold Skrzydlewski jest głównym sponsorem klubu Orzeł, który powstał w 2005 roku. Od tego czasu znany łódzki biznesmen i jego rodzina finansują żużel w Łodzi. To za jego rządów udało się doprowadzić w mieście do budowy jednego z najnowocześniejszych stadionów żużlowych na świecie.

W sezonie 2020 roku Orzeł prowadzony przez trenera Adama Skórnickiego spisywał się znakomicie i uplasował się na trzeciej pozycji w rozgrywkach eWinner 1. Ligi. Dla Skrzydlewskiego kończący się rok był jednak tragiczny. Najpierw ratował firmę, a później zachorował na COVID-19 i przez długi czas walczył o życie. Ostatecznie wygrał, ale o koronawirusie mówi jako o swoim największym koszmarze.

Jarosław Galewski, WP SportoweFakty: Jaki był dla pana 2020 rok?

Witold Skrzydlewski, główny sponsor Orła Łódź: Tragiczny. Najpierw wszystko skomplikowało się przez sytuację na świecie. Później ja przeszedłem piekło. Rozchorowałem się, złapałem koronawirusa i można powiedzieć, że niewiele brakowało, bym został klientem własnej firmy pogrzebowej. Cieszę się, że ten rok już za nami. Tęsknił za nim na pewno nie będę.

ZOBACZ WIDEO Żużel. PGE Ekstraliga 2020: "giętki Duzers" - żużlowa nauka jazdy

Jak wyglądała pana walka z koronawirusem? Czy już początki choroby zwiastowały, że czeka pana prawdziwy koszmar?

W firmie zachorowała nas czwórka. Wszyscy mieli objawy typowo covidowe, czyli katar, gorączkę, kaszel, łamanie w kościach, a poza tym tracili smak i węch. Uważam, że w tym gronie jestem "macho", bo nie miałem ani temperatury, ani żadnych innych zaburzeń. Po prostu słabłem. Z dnia na dzień miałem coraz mniej energii. Początkowo nie przywiązywałem do tego dużej wagi.

Co było dalej?

Kiedy wiedziałem już, że cała reszta jest dodatnia, też wykonałem test. Wynik był pozytywny. Przez cały dzień siedziałem zamknięty w pokoiku, który mam przy swojej firmie. W sumie to nie było nic nowego, bo mieszkałem tam od początku pandemii. Odbywałem izolację we własnym zakresie. Lekarstw na koronawirusa za bardzo nie ma, więc innego wyjścia nie było. Codziennie było ze mną gorzej. Ubywało sił.

I co pan zrobił?

W końcu zadzwoniłem do kilku znajomych lekarzy i poprosiłem, żeby zabrać mnie do szpitala. Usłyszałem, że to jeszcze gorsze rozwiązanie, bo mogę złapać coś innego. Po godzinie jeden z nich, dyrektor szpitala Barlickiego, zadzwonił, żebym kupił pulsoksymetr do badania saturacji. Dostarczył mi go jeden z moich pracowników. Założyłem urządzenie na palec i otrzymałem wynik 72, a przecież wyniki ledwie poniżej 90 już oznaczają bardzo złą sytuację. Przekazałem to dyrektorowi szpitala, a ten od razu odparł, żeby mnie natychmiast tam wieźli i żebym nie czekał na pogotowie. Do samochodu wsiadłem jeszcze o własnych siłach, ale na miejscu wyciągali mnie jak worek.

Najpierw leżałem na wspólnej sali. Później przeniosłem się do mniejszego pokoiku. Byłem podłączony pod tlen i tak mijał czas. Przez dziewięć dni nie umyłem nawet zębów. Czasami ktoś przyniósł jedzenie, a kiedy podłączali kroplówkę, to mówili, że przyjdą za trzy, cztery godziny, więc trzeba wyłączyć samemu, jeśli da się radę. Poza tym cały czas słyszałem dzwony kościelne, bo w pobliżu jest obiekt sióstr zakonnych. Bezsilność była niesamowita. Do tego siadała psychika. A to wszystko mówi panu gość, który trochę w życiu przeszedł. Miałem wypadki i wiem, co to ból. To doświadczenie z koronawirusem dało mi jednak najbardziej w kość.

Co pan wtedy sobie myślał?

Myślałem, że już z tego szpitala nie wyjdę. Byłem tego pewny. Pielęgniarka, która mnie wyprowadzała ze szpitala, uczciwie wtedy przyznała, że personel myślał podobnie.

Kiedy zaczęło być lepiej?

Po około 15 dniach. Poprawę widać po tym, że wraca chęć do jedzenia. Wcześniej nie miałem apetytu, choć kazali jeść, żeby organizm miał siłę.

A teraz jak się pan czuje? Czy choroba pozostawiła ślad?

Pewnie pozostawiła, ale ja nie mam na to czasu. Wziąłem sobie jeszcze tydzień urlopu, a później zacząłem normalnie pracować. Zrobiłem to dla zdrowia psychicznego, bo inaczej bym chyba zwariował. Teraz jest nieźle. Pracownicy mówią, że wracam do formy, bo zacząłem znowu wszystkich opieprzać.

Trener i zawodnicy przejęli się pana losem i byli gotowi pracować u pana w firmie, a tematy finansowe w Orle Łódź postanowili odłożyć na później, kiedy pan wróci do formy.

To prawda. Wokół mnie byli wtedy ludzie z wielką klasą i z trochę mniejszą. Niektórzy wiedzieli, że jestem w szpitalu i wydzwaniali w sprawie sponsoringu. Pytali, czy mogę pomóc. A ja nie wiedziałem, czy dotrwam do wieczora.

Zaszczepi się pan?

Chorobę już przeszedłem, ale zamierzam to zrobić. Inna sprawa, że to wcale nie będzie takie łatwe.

Przed chorobą mówił pan, że walczy o przyszłość firmy. Udało się wygrać?

Firma istnieje. Niektórzy myślą, że ze względu na pandemię tacy goście jak ja zacierają ręce. Ludzi umiera więcej, to się zgadza, ale zyski są dużo mniejsze. Jeśli mamy już wchodzić w szczegóły, to warto powiedzieć, że większość osób decyduje się na kremacje. Nie ma całej tej otoczki związanej z uroczystościami pogrzebowymi. To tam były pieniądze, a teraz ich nie ma. Poza tym umrzeć dziś to wielka tragedia.

Co ma pan na myśli?

Bardzo często odchodzi się w samotności. Osoby zarażone są pakowane w dwa opakowania foliowe, wkładane do trumny i rodzina już nie widzi bliskiej osoby. To jest tragedia. Leżałem w szpitalu trzy tygodnie i widziałem to na własne oczy. Poza tym niedawno pochowałem mojego kolegę, który pomagał nam w założeniu Orła Łódź. Mówię o senatorze Macieju Grubskim. Miał 52 lata i żadnych chorób współistniejących. Dopadł go COVID-19 i nie dał rady.

Co pana zdaniem czeka nas w żużlu w 2021 roku? Pytam zwłaszcza o tematy finansowe.

W tym roku trzeba było dogadać się z zawodnikami co do zmiany warunków kontraktu. Teraz GKSŻ pomyślała na tyle, że już w umowie z żużlowcem są gotowe kwoty na wypadek różnych scenariuszy. Moim zdaniem tylko nieliczni otrzymają to, na co się umówili. Tak pewnie będzie tylko w jednym klubie. Reszta pokaże umowę. Nie mówię tego jako prezes klubu, ale sponsor. Kiedy siedział u mnie pan Tungate ze swoim menedżerem, to usłyszał, że dostanie 100 tysięcy złotych i 2000 zł za punkt. A gdy otworzą stadiony, to planowałem dorzucić mu jeszcze 50 tysięcy. Niestety, nie pasowało.

Jeśli dobrze rozumiem, to pana zdaniem wielu zawodników na wiosnę czeka niemiła niespodzianka.

Mogę się z panem o to założyć. Nie wierzę w cuda. Jeśli coś pozytywnego stanie się z otwarciem stadionów, to moim zdaniem najwcześniej pod koniec czerwca. Wcześniej spodziewam się jazdy bez kibiców.

Ale u pana w klubie niespodzianek nie będzie?

Umówiłem się z zawodnikami na kwoty, które obowiązują bez względu na to, czy stadion zostanie otwarty. To jednak gwarantuje moja firma, a nie klub, który nie ma pieniędzy. Żaden z żużlowców nie ma tego na piśmie, ale nie musi. Oni dobrze wiedzą, że dotrzymam słowa.

A co pan sobie pomyślał, jak media pisały, że Skrzydlewski postanowił oszczędzić, więc Orzeł jest głównym kandydatem do spadku?

Dziennikarze mogą pisać. Mają do tego prawo. Ja nie czytam. Od momentu, kiedy wylądowałem w szpitalu, nie dotknąłem palcem klawisza w komputerze. Poza tym to tylko teoria. Był rok, kiedy wszyscy rozpisywali się, że mamy silny skład, że jesteśmy kandydatem do wygranej. Efekt był taki, że jechaliśmy baraże. Przed sezonem 2021 trener wybrał zawodników, na których było nas stać. Moim zdaniem dostali przyzwoite pieniądze.

Jakiej pierwszej ligi się pan spodziewa?

Większość typuje Zdunek Wybrzeże Gdańsk i ma prawo, ale moim zdaniem zwycięzcą rozgrywek będzie Abramczyk Polonia Bydgoszcz. Myślę, że wszystko będzie im sprzyjać.

Poza tym naprawdę nie jest powiedziane, że jesteśmy kandydatem do spadku. Czeka nas trochę meczów, a na rynku są wolni zawodnicy. Zobaczymy, co się wydarzy, kiedy niektórzy zaczną jechać słabo, a nie będzie pieniędzy na wzmocnienia i serwisy silników. To wtedy poznamy kandydata do spadku. U nas się to nie wydarzy. A jeśli zajdzie potrzeba przeprowadzenia dodatkowego transferu za większe pieniądze, który da nam jakość, to pewnie się na to wtedy zgodzę.

A uważa pan, że stadion w Łodzi w końcu się zapełni? Oczywiście, o ile wrócimy do normalności.

Uważam, że w najbliższym czasie będzie problem z zapełnieniem jakiegokolwiek stadionu w Polsce. Może poza tym Widzewa. Ludzie będą się mimo wszystko bać. Ta pandemia naprawdę zmieniła świat. Do tego, co było, moim zdaniem już nie wrócimy.

Źródło artykułu: