Żużel. Cudem uniknął katastrofy lotniczej. Dennisa Sigalosa z Bruce'em Penhallem łączy wszystko [WYWIAD]

Materiały prasowe / Mike Patrick, John Somerville collection / Na zdjęciu od lewej: Dennis Sigalos, Bruce Penhall, Les Collins
Materiały prasowe / Mike Patrick, John Somerville collection / Na zdjęciu od lewej: Dennis Sigalos, Bruce Penhall, Les Collins

- Powinienem być w tym samolocie - mówi Dennis Sigalos, były amerykański żużlowiec. O swojej relacji z Bruce'em Penhallem i zakończonej przed czasem karierze.

W tym artykule dowiesz się o:

[b]

Konrad Mazur, WP SportoweFakty: Jak to się stało, że trafił pan do żużla? Obecnie nie ma wielu Amerykanów w tym sporcie. W pana czasach było jednak inaczej. [/b]

Dennis Sigalos (czołowy zawodnik USA w latach 80.): Miałem 10 albo 11 lat, jak dowiedziałem się o żużlu. Ojciec znał pewną osobę, która zaprosiła nas na zawody w Costa Mesa. Wiele osób z jego firmy pomagało przy żużlu. Przekonywał nas, musicie koniecznie to zobaczyć, ten sport jest niesamowity! Wraz z ojcem przyjechaliśmy na te zawody i powiedziałem: O Boże! Chcę tak samo. Wkręciliśmy się w motocykle dla małych chłopaków. Wymyślaliśmy jakimi żużlowcami jesteśmy. Startowało wówczas wielu fajnych zawodników. Z Brucem Penhallem ścigaliśmy się też na crossie, staraliśmy się to łączyć z miniżużlem. Bruce był trochę starszy, a moimi kumplami byli Kelly i Shawn Moranowie. Potem doszli następni, Lance King czy Mike Bloom. Skończyłem szkołę! I boom jestem na żużlowym torze, a sprawy mogły się potoczyć inaczej. Wiele osób widziało mnie gdzie indziej, niektórym się to nie podobało. Kiedyś pokazałem nauczycielowi swój puchar. O! Patrz, co mam! (śmiech).

Wtedy startowało wielu dobrych żużlowców, nie tylko w USA. Amerykanom znacznie łatwiej było trafić do angielskiej ligi niż Polakom czy Czechom.

W dużej mierze dzięki Maugerowi i Briggsowi, którzy obserwowali nas z bliska. Moje początki były trudne, ale przyszedł moment, że wygrałem zawody młodzieżowe. Pokonywałem starszych zawodników. Skopałem im tyłki! Zdawało mi się, że już jestem gotowy, by uprawiać żużel na poważnie i przenieść się do Anglii. Dostałem ofertę i miałem wybór między Hull a Coventry. Wiedziałem, że od Maugera nauczę się bardzo dużo. Ostatecznie trafiłem do tej pierwszej drużyny. Ivana widziałem pierwszy raz na torze Costa Mesa. Sam widok jego jazdy wprawiał mnie w osłupienie. To był jeden z głównych powodów, dla których trafiłem do tego klubu. Drugi to oczywiście mój kompan, Kelly Moran.

ZOBACZ WIDEO Żużel. PGE Ekstraliga 2020: "giętki Duzers" - żużlowa nauka jazdy

Pana kariera międzynarodowa zaczęła się bardzo dobrze. W 1980 roku wystąpił pan w finale IMŚJ, gdzie zdobył brązowy medal. Jak pan wspomina tamten czas?

Oczywiście podszedłem do tych zawodów tak, że chce zwyciężyć we wszystkich biegach. Liczy się tylko złoto. Tommy Knudsen był niesamowity i wygrał gonitwę, w której jechaliśmy razem. Tor był strasznie śliski i trzeba było bardzo uważać. Miałem na sobie tyle błota, że już miałem dość. Byłem za*****cie wściekły. Potem pomyślałem: Nie! Nie muszę wygrywać, ale muszę ukończyć te biegi. Wziąłem się w garść i pilnowałem maszyny, aby ta mi nie uciekła spod tyłka. W ostatniej serii miałem trzecie pole i zrobiłem trzy punkty. Później udało się wyciągnąć brąz. Żużel czasami taki jest.

Na kim pan się wzorował, gdy zaczynał karierę?

Rick Woods i Ivan Mauger. Ivan był kimś niesamowitym. Może nie spędziliśmy dużo czasu ze sobą, bo miał swoje sprawy biznesowe i żużlowe, ale zawsze chciałem go słuchać. A w pewnym momencie pobić jego wyczyny. Niestety nie udało się. Natomiast moimi bohaterami żużla ze wszystkich czasów są Bruce Penhall i Greg Hancock. To są wspaniali ludzie, zawodnicy, przyjaciele, lepszych nie można było mieć.

Rok 1982 miał być przełomowy dla amerykańskiego żużla. Barry Briggs, Jack Milne, Ivan Mauger i Harry Oxley podjęli się organizacji finału na Colliseum Stadium w Los Angeles.

To był bardzo ważny finał dla Amerykanów. Obawiałem się, że nie wystąpię w nim ze względu na kontuzję. W lipcu odbywały się zawody w Cradley, Golden Hammer. Tam w biegu wyszliśmy równo ze startu z Bobbym Schwartzem, moja noga znalazła się między moim sprzęgłem a motocyklem Bobby'ego. Doznałem kontuzji kostki. Wziąłem udział w finale, ale uraz nie dawał mi spokoju, a na pewno nie czułem komfortu. Jednak dla tak ważnego momentu jesteś w stanie zapomnieć o całym bólu.

Rok 1982 to przełomowy moment w pana karierze. Staje pan wówczas na podium IMŚ. Jednak jest to też finał wyjątkowy, bo jeden wyścig skończył się kontrowersją.

W finale zrobiłem wszystko, co możliwe. Mogłem ostrzej pojechać przeciwko Bruce'owi, ale tak się nie stało. Traktowaliśmy się z wszystkimi chłopakami z USA jak rodzina i był dylemat, jak w takich sytuacjach postąpić. Pokonał mnie na pierwszym łuku. Wyszliśmy w miarę równo i nie zdążyłem go założyć. Wypchnął mnie, trudno, musiałem to zaakceptować. Przegrałem, ale miałem jeszcze dwa biegi, gdzie jeden wygrałem. Bruce był poza zasięgiem. Les Collins miał cholernie dobre zawody. Ogólnie szanuję go jako żużlowca, cały klan Collinsów i ich pasję do żużla. Pewnie całe podium byłoby amerykańskie, gdyby Les nie był wtedy tak znakomity. Straciłem więcej punktów niż Les. Wszystko było w moich rękach. Nie wiadomo, jakby to się skończyło, jakby Bruce był wykluczony, a Carter w powtórce wygrał. Byłem bardzo szczęśliwy z osiągniętego wyniku. Choć byliśmy kumplami, to każdy miał swoją misję do wykonania, zrobić najlepszy rezultat, ale tak samo cieszyłem się z drugiego złota Bruce'a. Tym bardziej, że potem ogłosił swój koniec w żużlu i start kariery w Hollywood.

Co znaczy dla pana ten brąz?

Przede wszystkim, że to zrobiłem coś dobrze w dziedzinie, którą kocham. Dałem z siebie wszystko. Nie tylko w tym finale, ale przez wszystkie lata. Byłem dumny z tego, że mam na plastronie amerykańską flagę, a obok stoję z szanowanymi przez wszystkich rywalami. Wiem, że mogłem zrobić zdecydowanie więcej, ale jestem dumny ze swoich osiągnięć.

Wasza relacja z Bruce'em Penhallem ma długą historię. Łączy was wiele dobrego, ale i też tragedia, którą przeżyliście.

Z Brucem dorastaliśmy, spędziliśmy wiele wspólnych lat. Bruce stał się moim bratem. Połączyła nas wspólna tragedia. On stracił rodziców, a ja moją mamę Joyce. Mieliśmy dom na wzgórzach, a Bruce mieszkał ode mnie jakieś 40 minut jazdy przy plaży w Balboa. Przyjeżdżał do mnie na wakacje i wygłupialiśmy się razem przez dwa miesiące. Zaczęliśmy od małych motocykli, było też pływanie, inne rozrywki. Bruce jest dla nas jak członek rodziny, a mój tata choć w części potrafił zastąpić jego ojca, LeRoya. Nasi ojcowie brali udział w wyścigach motor boats racing. Brat Jerry z kolei ścigał się w wyścigach terenowych. To niesamowite, jak to wszystko między nami utrwaliło. Jak ta więź się utrzymała. Myślę, że jesteśmy też wyjątkowymi ludźmi, bo startowaliśmy w dwóch różnych motosportach i osiągaliśmy sukcesy.

Jak pan pamięta tamten straszny dla pana dzień?

Powinienem być w tym samolocie. Mój ojciec ze względu na sprawy biznesowe wrócił do domu. Tego dnia było okropnie i przeraźliwie zimno. Burza śnieżna. Była nas siódemka, a w samolocie tylko sześć miejsc. Ja z moim kolegą miałem siedzieć razem z nim, gdzieś na tyłach, ale mieliśmy jeszcze znajomych, którzy znaleźli lepsze wyjście z tej sytuacji i zabraliśmy się razem z nimi. Tak zrobiliśmy. Kilka godzin później pojechaliśmy do domu, a gdy zapukaliśmy do drzwi mój tata i siostra byli oszołomieni. Dowiedzieli się już, że samolot rozbił się, a ja i Rick mieliśmy być na jego pokładzie.

Lata osiemdziesiąte to wspaniały czas dla amerykańskiego żużla. Zdobyliście sporo medali indywidualnie, parowo, drużynowo. Byliście w stanie postawić się duńskiej reprezentacji. Np. podczas zawodów w Sydney, na torze Liverpool. W 1982 zostaliście najlepszą parą na świecie. Co panu nasuwa się po tylu latach?

Tor był fantastyczny! Było sporo materiału, po którym można było się napędzić. Lubiłem to bardzo. Złoty medal był dla mnie czymś wyjątkowym. Byliśmy po prostu najlepsi, bez cienia wątpliwości. Wygraliśmy wszystkie wyścigi i pokazaliśmy kto tu rządzi! Schwartzie (Bobby Schwartz – dop.red.), mój partner z tamtych zawodów, on już posmakował tego złota, a ja zastąpiłem Bruce’a. Pasowaliśmy do siebie. On jechał wąsko, a ja szeroko. Na starcie brał wewnętrzne pola, a ja szukałem przyczepności po dużej. Szybko zamykaliśmy drzwi rywalom i odjeżdżaliśmy.
W 1983 roku był pan jednym z faworytów do podium w finale IMŚ w Norden, obok Kenny'ego Cartera czy Billy'ego Sandersa. Was wszystkich pogodził Egon Müller.
 
Ten dzień zdecydowanie nie należał do mnie. Wyprzedzanie nie należało do łatwych. Kilku z nas nabrało się na to i nie oszacowaliśmy dobrze, ile tego materiału leży na zewnętrznych. Stąd każdy później szukał ścieżki przy krawężniku. W pierwszym biegu dobrze wyszedłem ze startu, ale nie miałem żadnych szans złapać Michaela Lee, wpadłem w luźny materiał i straciłem dystans. Zepsułem, co się dało. Miałem źle dobrane przełożenia, powinny być większe, ale niestety to była moja decyzja i wziąłem za nią pełną odpowiedzialność.

Panu udało się zdobyć medal IMŚ, natomiast pana kolega Kelly Moran został z niczym, choć przyznawał pan, że z was wszystkich, to on miał najwięcej talentu. Ivan Mauger uważał, że Kelly jest lepszy od niego, ale zachowuje się jak błazen i wolał współpracę z Kennym Carterem.

Kelly miał niesamowity styl. Pracował całym ciałem na motocyklu, a dziury na torze mu nie przeszkadzały. On robił z nich pożytek, a inni w tym czasie straciliby kontrolę nad motocyklem. Nie ważne po której części toru jechał, potrafił zaatakować przeciwnika w momencie, którym się nie spodziewasz. Niektórzy mówili, że jeździ w oszalały sposób, ale to był zmysł jazdy i finezja. Miłośnik życia. Gotowy do poświęceń dla wielu. Niestety dużo tracił poza torem. Było za dużo fajek i alkoholu.

Udało się panu też kilka razy dotrzeć do naszego kraju, choć jeszcze nie mógł pan ścigać się w barwach polskich klubów.

Tak, pamiętam. Kibice i pełne stadiony były niesamowite. Doświadczenie na polskich torach było bardzo fajne. Pierwsze wrażenie, gdy przylatywałeś do Polski albo Czechosłowacji. O jej! Żołnierze pilnują i obserwują. Już pierwsze wrażenie było takie, że przecież to wszystko szare i ponure. W tym miejscu nie ma życia! Oczywiście to nie jest wina Polski, tylko polityki tamtych czasów. Może to też powód, dlaczego ludzie cieszyli się, gdy przyjechali Amerykanie. Chcieli od nas naklejki, koszulki, wszystko. Wcale nie dziwiła mnie ich reakcja, ale tam panowało żużlowe szaleństwo! Byliśmy wdzięczni, że możemy się tu ścigać i daliśmy ludziom trochę emocji.

Każdy kto startował w latach osiemdziesiątych i myśli o Polsce, od razu ma w skojarzeniach Edwarda Jancarza i Zenona Plecha. Jakie są pana wspomnienia?

Zenon (śmiech). Byłem trochę młodszy od niego, ale ten facet był momentami przerażający. Miał niesamowite poczucie humoru. Jako zawodnik, klasa sama w sobie. Polscy żużlowcy byli bardzo dobrzy, ale brakowało im lepszego sprzętu. Wyniki nie do końca oddawały ich umiejętności.

Z pańskiej kariery możemy odnotować triumf w Zlatej Prilbie w Pardubicach. To wciąż prestiżowy i wyjątkowy turniej.

Jestem w szoku, że nikt poza mną z USA tego nie dokonał. Hancock był drugi, ktoś tam jeszcze stanął na podium, ale nie spodziewałem się, że przez tyle lat to się nie zmieni. Ogólnie ten tor był niesamowity, wielki, szeroki. Minąłem Ole Olsena po szerokiej i strasznie się cieszyłem. Startowałem w tym turnieju jeszcze wcześniej, ale chyba nawet nie wszedłem do finału. Może to nie było moim największym marzeniem wygrać, ale dostałem zaproszenie i jestem z tej nagrody dumny. Stoi na honorowym miejscu, a żona zmienia koło niego kwiaty, a znajomi chcą to ciągle przymierzać na głowę (śmiech).

Koniec kariery? Bardzo szybki, zaledwie w wieku 25 lat, próbował pan wrócić na chwilę, ale szybko dał sobie pan spokój.

Tak. Miałem paskudne złamanie kostki podczas zawodów w Long Beach. Żużel traktowałem jako pracę, ale kosztowała mnie ona wiele czasu, tu samolot, tam podróż. Rodzina na tym cierpiała i chcieli, żebym był bliżej domu. Po kolejnej kontuzji odczuwałem naciski z ich strony. Ponadto za dużo zacząłem się zastanawiać. Przestałem czuć satysfakcję. Nie chciałem uprawiać żużla na siłę. Zamiast otwierać manetkę gazu, to zacząłem ją zamykać. Gdzieś tam krążyły myśli, czy nie podjeżdżam za blisko, czy nie wchodzą za ostro itd. Nie byłem najlepszy, ale coś w tym żużlu zrobiłem. Powiedziałem dość. Skończyłem z tym. Ojciec też chciał, żebym skończył i pracował razem z nim.

Śledzi pan dzisiejszy żużel? Może ma pan swojego ulubionego zawodnika?

Nie. Szczerze, mój etap w tym sporcie już się skończył. Utrzymuję kontakty z chłopakami z tamtych lat. Przeglądam zdjęcia, z gazet, z Instagrama, Facebooka, nawet zapominam nazwisk. Moja wiedza na temat obecnego żużla ogranicza się do tego, co osiągał w ostatnim czasie Greg Hancock. Raz czy dwa do roku mogę obejrzeć ściganie w Costa Mesa, ale to już nie to samo, gdzie po parku kręcili się Moranowie, Schwartz, Beckerowie. Nie wiem, a może po prostu już się starzeję (śmiech). Żużel był moją pasją. Tamten speedway miał swój smak. Greg skończył karierę i wspiera swojego syna i wiem, że zrobi wszystko, by mu pomóc jak najlepiej wejść do czarnego sportu. Wilbur ma najlepszego nauczyciela żużlowego na świecie i mam nadzieję, że dorówna osiągom ojca. Spotkałem się też z Nicolem i Beckerem, to są inteligentne chłopaki, ale jeszcze wiele pracy przed nimi.

Zobacz także:
Wojownik z gryfem na piersi, który musiał przedwcześnie zakończyć karierę. Ryszard Dołomisiewicz kończy 55 lat
Po bandzie: Prezes Grzyb niczym prezydent Trump [FELIETON]

Źródło artykułu: