"Po bandzie" to cykl felietonów Wojciecha Koerbera, współautora książki "Pół wieku na czarno", laureata Złotego Pióra, odznaczonego brązowym medalem PKOl-u za zasługi dla Polskiego Ruchu Olimpijskiego.
***
W mediach afera. Oto nie ma zgody co do tego, w jakiej kondycji Marek Grzyb przejmował latem 2019 roku Stal Gorzów. Czy na potężnym minusie, czy może ledwie na minusiku, biorąc pod uwagę zaciągnięte wcześniej przez klub milionowe zobowiązania. Czy z szafy wypadały mu trupy na golaska, czy może w markowych ciuchach z kieszeniami wypełnionymi sianem. Sam zainteresowany twierdzi, rzecz jasna, że wykonał kawał dobrej roboty i z pewnością tak jest. Choć inni zainteresowani też się próbują bronić dzielnie.
Co do bieżącej działalności, Marek Grzyb bez wątpienia ma jedną wielką zaletę, którą zawodnicy cenią sobie ponad wszystkie inne. Płaci. A jeśli płaci, to żaden żużlowiec głośno złego słowa nie wypowie. Wręcz przeciwnie. Natomiast co do całej marketingowej otoczki - też się rzuca w oczy.
ZOBACZ WIDEO Żużel. PGE Ekstraliga 2020: jak przygotować sprzęgło
Świetnie wiecie, że żużel jest całkiem niezłą trampoliną do kariery. Bo jeśli się porządnie wybijesz, to możesz wylądować na Wiejskiej w Warszawie. Nawet w izbie wyższej. Jak panowie Dowhan czy Komarnicki. Którzy swoich naśladowców mają.
Od zawsze następców upatrywałem w dwójce częstochowian - Michale Świąciku i Marku Grzybie właśnie. Ich medialna ofensywa jest po prostu wysoce zauważalna, gdyby porównać ją z działalnością innych panów, trzymających klubowe stery. I trzeba przyznać, że prezes Michał nie zostaje w tyle. Mianowicie ostatni okolicznościowy film Włókniarza, z urodzinowymi życzeniami dla prezesa (dołączam się!), trwał ponad siedem minut i wzięło w nim udział liczne grono aktorów. Czym odpowie gorzowski marketing?
Tak sobie nieco dworuję, bo trudno nie zwrócić uwagi na ten "ofensywny marketing". Człek ze mnie prosty, jednak termin taki poznałem, gdy wpadłem do salonu samochodowego kolegi. Zerkam tam na stojak z osiągami jednego modelu, na to wyjątkowo zachęcające spalanie i zagaduję kumpla:
- No nie gadaj, Paweł, że tak mało to pali?
- Nie, nie Wojtku. To tylko tzw. agresywny marketing.
I prezes Grzyb również stara się podkreślać działalność socialową agresją, od pewnego czasu przy pomocy agencji reklamowej. Stąd tyle efektownych haseł o budowaniu wielkości klubu, o stalowej armii, że wszystko dla was, drodzy kibice etc. Takie budowanie oddanej, lokalnej społeczności. Choć wolałem, gdy prezes pisał osobiście i od serca. Lepiej się można wtedy poznać.
Marek Grzyb jest bez wątpienia człowiekiem, któremu biznesowo się powiodło. Pieniądze w życiu to jednak nie wszystko. Spójrzcie na takiego Trumpa. To opływający w dostatek junior starszy, ktoś mógłby zapytać - po co mu ten Biały Dom i ta harówka. Jak to po co. Bo oprócz forsy ambitni mężczyźni szukają też władzy, popularności, nakarmienia ego i uwielbienia narodu. Spełnienia. Chcą zostać poniesieni w lektyce na barkach miłującego ludu. Proste.
Wiecie, czego brakuje do szczęścia prezesowi Markowi? Roberta Dowhana. Tzn. równie otwartego szefa Falubazu, z którym mógłby wymieniać listy otwarte. I podszczypywać się sympatycznie, jak przed laty Dowhan z Władysławem Komarnickim. Jak Kargul z Pawlakiem. Ludzie dowcipy na ten temat trawestowali.
Z Zielonej Góry wyjechał samochodem prezes Robert, a z Gorzowa prezes Władysław. Spotkali się gdzieś w połowie drogi, lecz w tak nieszczęśliwy sposób, że zderzyli się autami. Doszło do stłuczki, bo zapatrzyli się na siebie. Wyskoczyli zatem z pojazdów i zaczęli machać na siebie łapkami. W końcu jeden z nich mówi:
- Cholera, przecież świetnie ubezpieczone mamy te auta. Co się będziemy stresować. Napijmy się.
Wyciągnął więc prezes flaszkę i dał się napić adwersarzowi. Gdy ten przystał na propozycję i konkretnie pociągnął, usłyszał:
- Aaa, może jednak zadzwońmy lepiej po tę policję...
Swego czasu grubo rywalizowali też Andrzej Rusko i Leszek Tillinger, który wyciągnął z Wrocławia Piotra Protasiewicza. Przy czym nie była to jeszcze era mediów społecznościowych. A gdyby nawet była, to obaj obserwowaliby zapewne rzeczywistość z jakiegoś fikcyjnego konta. I z ukrycia zarządzali ciągiem zdarzeń.
Barwną postacią był też leszczyński Rufin Sokołowski, choć na Wrocław niespecjalnie miał wtedy armaty. Ale za to makiawelista był z niego niezły i orator dużej klasy. Złote myśli rodziły się w jego ustach z łatwością. Marek Cieślak opowiadał raz, gdy przyjechał do Leszna z Polonią Piła i wygrał tam ważne spotkanie. Miejscowi kibole otoczyli park maszyn i tak się uczepili płotu, że czuć było ruchy tektoniczne. Goście musieli poprosić o eskortę, by o własnych siłach opuścić Stadion im. Alfreda Smoczyka. Ochrona się jednak nie pojawiła, za to kamienie lecące w kierunku ich samochodów. Więc gdy nieco później ocaleni szefowie Polonii wyrazili gdzieś w przestrzeni publicznej ubolewanie z powodu bierności władz Unii, Rufin odpowiedział mniej więcej tak:
- Nie występowaliśmy o żadną ochronę, ponieważ policjanci w Lesznie mają ważniejsze problemy na głowie niż eskortowanie pijanej ekipy z Piły.
Tego typu pomówienie musiało rozjuszyć prezesa Wilczyńskiego. Gdy zaczął grozić Sokołowskiemu odpowiedzialnością karną, ten nie gasił pożaru benzyną, lecz w charakterystyczny dla siebie sposób:
- To prawda, powiedziałem, że ekipa pilskiej Polonii była pijana. Ale ze szczęścia.
I tak to jest z tymi prezesami. Nie zawsze wiadomo, komu ufać i kto gra w otwarte karty. Jak to w życiu czasem bywa, jednych doceniamy zbyt szybko, innych zbyt późno. Spójrzcie na takiego Żelka Żyżyńskiego, dziennikarza, który kilkanaście lat zajmował się piłką nożną w Canal+. Wcześniej głównie pisał, też o innych sportach. Pamiętam, że jakoś w 2007 roku spędziliśmy razem tydzień w węgierskim Szombathely, gdzie siatkarska kadra Raula Lozano walczyła o olimpijskie przepustki do Pekinu. Ale mniejsza z tym. Otóż Żelek ogłosił ostatnio, że z bólem serca zawiesza dziennikarską działalność telewizyjną i na dwa lata wyjeżdża z rodziną do pracy na Zanzibar. Że go przekonał znajomy, by popracował tam na rzecz turystów. I wtedy dopiero, zauważyłem, jego popularność sięgnęła szczytów. Przez ten Zanzibar. Zaczęto z nim robić wywiady, zapraszać do programów, do zakładów pracy...
Natomiast wracając do prezesów - to, że ktoś potrafi robić pieniądze, nie jest żadnym grzechem. Zrozumiałem to na pogrzebie Janusza Kierzkowskiego, pierwszego polskiego mistrza świata w kolarstwie (torowym) i medalisty olimpijskiego z Meksyku (1968). Nota bene, w przeszłości też członka Sparty Wrocław, bo i taka sekcja mieściła się w klubowych strukturach. Janusz to był świetny anegdociarz, a po zakończeniu kariery pięknie się też odnalazł w biznesie. No i gdy kapelan przemawiał we Wrocławiu nad jego piórnikiem, to znaczy nad trumną, zaczął wymieniać mnóstwo zasług Janusza, które położył dla siebie i dla narodu. Aż w końcu przeszedł do najważniejszych konkretów, przemawiając charakterystycznym, drżącym głosem kaznodziei:
- Syyynu! I potrafiłeś też zarabiać pieniądze!
Żałuję tylko, że nad moim grobem nie padną raczej podobne słowa...
Wojciech Koerber
Zobacz także:
- Marek Grzyb: Miałem moralny problem z transferem Vaculika [WYWIAD]
- Michał Świącik: Nie czuję się winny, bo znam prawdę. Było duże ciśnienie, żeby ukarać Włókniarz [WYWIAD]