Stal Gorzów do play-off sezonu 2014 wjechała jako wicelider tabeli i w półfinale pokonała rywala zza miedzy, Falubaz Zielona Góra, co już było świętowane dość hucznie. Najlepsze miało jednak dopiero nadejść, bo klub stanął przed szansą zdobycia pierwszego od 31 lat złota Drużynowych Mistrzostw Polski. Przeciwnikiem w finale była Fogo Unia Leszno, czwarty zespół sezonu zasadniczego, który na drodze do decydującego dwumeczu dwukrotnie pokonał Unię Tarnów.
Pierwszy mecz zakończył się wynikiem 46:44, więc do Gorzowa leszczynianie pojechali z minimalną zaliczką. Gorzowianie u siebie nie pozostawili żadnych złudzeń, bardzo szybko wyprowadzając kilka mocnych ciosów. Po dwunastu wyścigach mistrzostwo było już pewne, na Stadionie im. Edwarda Jancarza zapanowała ogromna radość, a świętowanie po zakończonym pojedynku trwało jeszcze długo.
Z rozrzewnieniem tamten wieczór wspomina Władysław Komarnicki, który już wtedy nie był u sterów Stali, ale jako honorowy prezes śledził rywalizację z trybun. - To była taka wisienka na torcie ciężkiej mojej pracy przez jedenaście lat. Byłem głęboko poruszony dlatego, że ten ząb czasu robił coś takiego, co się nazywa tęsknotą do tego złotego medalu. Pamiętam też ogromną radość, tę najważniejszą, czyli tych kibiców, których zawsze uwielbiałem. Ja wiem, że każdy chwali swoich kibiców, ale proszę uwierzyć, że przeżyłem z nimi niesamowitą przygodę i bardzo się cieszyłem razem z nimi. To będzie się pamiętać do końca życia - przyznał obecny senator RP.
ZOBACZ WIDEO Matej Zagar gościem "Żużlowej Rozmowy". Obejrzyj cały odcinek!
Przed erą Ireneusza Macieja Zmory to właśnie Komarnicki rządził w gorzowskim klubie, ratując go przed bankructwem i wprowadzając do Ekstraligi. - To była kontynuacja tego, co stworzyłem. Zaczęliśmy od ogromnego zadłużenia. To był taki marsz, którego ukoronowaniem było to, co stało się tamtego dnia - tak mówił były działacz o zdobyciu tytułu drużynowego mistrza Polski.
W Gorzowie nie zapomniano o zasługach dawnego prezesa, dlatego czynnie brał on udział w świętowaniu złotego medalu. Komarnickiemu wcale nie było jednak łatwiej z racji tego, że mógł się przyglądać z boku wydarzeniom na torze. - Przeżywałem to strasznie. Emocje targały mną dlatego, że ciężko pracowaliśmy, by znaleźć się w tym miejscu. Tego się nie da opowiedzieć. Stworzyłem w życiu cztery firmy i one nie zajęły mi pięćdziesiąt procent czasu i ciężkiej pracy, ile zajął mi klub. Dzisiaj płaci się wielkie pieniądze, jest telewizja, główny sponsor. Wtenczas nie było ani złotówki, a jak wchodziliśmy do Ekstraligi, to nawet prezydent nie dał ani złotówki, bo klub był jeszcze zadłużony i nie mógł dać. Nie ma co porównywać tamtych czasów do obecnych - powiedział.
- Te emocje targały mną podwójnie, bo były to dni ciężkiej pracy, którą wykonałem z zespołem ludzi. To nie tak, że zrobiłem to sam. Faktem jest jednak to, że namówiłem przeszło dwustu przedsiębiorców i przez ten czas zbudowałem Business Speedway Club, który do dzisiaj jest podstawą klubu - dodał, wspominając swoją pracę.
Mistrzostwo świętowano w dość niecodzienny sposób. Na tor wyjechał bowiem czołg, przy czym dla wielu kibiców nie był on tego dnia tak zaskakującym widokiem, bo w jego towarzystwie ówczesna "Stalowa Armia" celebrowała wygraną w dwumeczu półfinałowym nad lokalnym rywalem z Zielonej Góry. - Przejechaliśmy po stadionie rundę honorową. Tyle radości, gestów... To rzadko się zdarza. Byłem dumny jak paw, że byłem razem z kibicami. Mówiąc kolokwialnie: nikt łaski mi nie robił, zapraszając mnie. Radowałem się bardzo, ponieważ i władze Gorzowa, i cały zarząd oraz wszyscy kibice przeżywali radość. Ja z toru nie schodziłem przez prawie godzinę dlatego, że wszyscy kibice chcieli bym do nich podbiegał i składał autografy - wspominał Komarnicki, który też miał okazję przejechać się militarnym pojazdem.
Nieodłącznym elementem triumfów u honorowego prezesa jest cygaro. - Zapaliłem to cygaro jako cygaro zwycięstwa. Ja rzadko palę, a ludzie myślą, że robię to codziennie. Palę tylko wówczas, jak coś ważnego się wydarzy, jak jest jakiś ogromny sukces. Czy to w rodzinie, czy w biznesie. Tamto cygaro chyba smakowało mi najbardziej ze wszystkich - zdradził.
Podczas tak wielkiego wydarzenia padł nawet pomysł, by zapalić dwa. Swego czasu sam Komarnicki zapewniał, że przy odpowiedniej okazji zużyje dwa cygara. - Jak skończyłem cygaro, to zaczęli mnie kibice namawiać, żebym wyciągnął następne. Nie spałem całą noc, bo emocje to jedno, a wypalić dwa cygara drugie. Moje serce kołatało niesamowicie. To są mocne cygara. Nigdy tego zapomnę - wyjaśnił obecny polityk Koalicji Obywatelskiej.
Były prezes cieszył się także z faktu, że nie ucierpiała jego marynarka. Spłonęła bowiem ta należąca do Ireneusza Macieja Zmory, ówczesnego prezesa. Obecny senator miał jednak możliwość poczuć woń swojej palonej odzieży w 2007 roku. - Moją spalili, jak wchodziliśmy do ekstraklasy. Takich rzeczy się nie żałuje. Te wspomnienia nie tylko mnie zapadły w pamięci, ale wszystkim ludziom, z którymi się znam. Do dziś mam znakomity kontakt z wieloma osobami. Często ludzie do mnie piszą, dzwonią i to mnie bardzo raduje. Jak ludzie mnie zatrzymują i chcą ze mną rozmawiać, to są to piękne rzeczy - zakończył Władysław Komarnicki.
Zobacz również: Daszek przeszkadzał mu w perfekcyjnych startach
Niemożliwe nie istnieje. Kilka dni po sporej kompromitacji sprawili jeszcze większą niespodziankę!