Edward wielki brat - rozmowa z Grażyną Wilk, siostrą Edwarda Jancarza

Grażyna Wilk jest młodszą siostrą Edwarda Jancarza. Gdy w Gorzowie Wielkopolskim po raz kolejny ścigano się ku pamięci tego żużlowca, ona wspomina popularnego "Eddy'ego" z prywatnego punktu widzenia. Jak to było być bratem światowej klasy sportowca w trudnych dla Polski czasach, opowiada w poniższym wywiadzie.

Sandra Rakiej: Edwarda Jancarza kibice znają i pamiętają jako wielkiego mistrza. Jaki był w normalnych relacjach międzyludzkich, wobec swojej młodszej o osiemnaście lat siostry?

Grażyna Wilk: Przede wszystkim Edward był bardzo opiekuńczym bratem. Ze swoich wyjazdów zawsze przywoził mi jakąś pamiątkę. Gdy wracał z zawodów, a ja już spałam, to i tak mnie budził. Musiał powiedzieć, jak mu poszło i wręczyć mi jakiś drobiazg.

Robił pani prezenty pod choinkę?

- Zawsze! Pamiętam, że kiedyś przywiózł mi z Australii wielką maskotkę - misia koalę. Nakręcał się i wchodził po drzewie. Strasznie się cieszyłam, bo w Polsce takich rzeczy nie było.

Czy w tamtych trudnych dla Polaków czasach rodzinie odnoszącego sukcesy żużlowca żyło się lepiej?

- Przyznam szczerze, że było wtedy lepiej. Edward nikomu z nas na nic nie żałował. Gdy sobie coś upatrzyłam, to zazwyczaj to od niego dostawałam. Często mówił po prostu "idź sobie siostro, kup". Tłumaczyłam mu, że będę się krępować, nosząc lepsze ciuchy od koleżanek, ale on upierał się, że mam ładnie wyglądać.

A jakim autem wtedy jeździł?

- Białym mercedesem.

To musiał być wtedy wielki szok w Polsce, zwracał uwagę wszystkich ludzi...

- Dokładnie tak było. Gdy Edward przyjeżdżał do domu, to zanim jeszcze wyszedł z auta, od razu przybiegały wszystkie dzieciaki. On z Anglii przywoził pełny samochód zielonych, miętowych gum do żucia. Takich w Polsce w ogóle nie było, pamiętam ich charakterystyczny, mocny smak. Edward rozdawał więc je wszystkim dzieciom, a kilka zostawiał dla mnie. Jego powrotów z Anglii oczekiwali również moi koledzy z klasy, bo wtedy ja przynosiłam te gumy do szkoły i rozdawałam rówieśnikom.

Czy Edward był otwartym człowiekiem, lubił rozmawiać, żartować?

- Generalnie zawsze mówił tylko o żużlu. Zdarzało się, że opowiedział jakiś dowcip, ale nie trwało to więcej niż dziesięć minut. Później pokręcił się chwilę po domu, nie wytrzymywał i wracał na stadion. W domu rozmawiało się tylko o żużlu.

Nie interesował się innymi sportami?

- Żadna inna dyscyplina go nie interesowała. Nawet nie przygotowywał się biegając czy ćwicząc. Oczywiście kiedyś kupił sobie ciężarki i trochę się gimnastykował, ale to, co się liczyło to tylko żużel. Nie uznawał innych sportów, nie kibicował piłkarzom czy siatkarzom.

W domu był zapewne gościem.

- Wpadał jak po ogień! Przyjechał, zjadł obiad i z powrotem na żużel. Gdy zostawał na dłużej to było to dla nas święto.

Czy na takie święta przygotowywało się na przykład jego ulubione potrawy?

- Tak, ale nie chciał nic nadzwyczajnego. Miał po prostu swój ulubiony rosół.

Przychodziła pani kibicować mu na stadion?

- Ja byłam na każdych zawodach i tą pasję odziedziczyły moje dzieci. Zdarzało mi się także widzieć jego niektóre wypadki. Gdy leżał na torze starałam się pohamować łzy i nie panikować, ale do domu wracało się bardzo ciężko.

A reszta rodziny?

- Nasza mama nie mogła przychodzić na zawody. Po prostu przynosiła strasznego pecha. Za każdym razem, gdy ona oglądała Edwarda na stadionie, to on wtedy musiał mieć jakiś wypadek. Dlatego mama zostawała w domu, a ja mogłam kibicować na żywo.

Edward Jancarz

Przewiózł kiedyś panią na motorze?

- Raz! Strasznie się wtedy bałam, ale on posadził mnie na motorze i kazał go mocno objąć. Uspokajał mnie, że na pewno nic się nie stanie, że będzie fajnie.

Zawsze się panią opiekował?

- Kiedyś kupił mi psa. Żadnego rasowego, tylko normalnego kundla. Powiedział mi, że mam z nim wszędzie chodzić, bo on mnie będzie bronił. Edek bał się, żeby nikt mnie nie zaczepiał, a pies faktycznie siedział zawsze koło mnie.

Edward był wielką gwiazdą, nie męczyła go popularność?

- Nigdy nie było problemu, gdy na meczu ktoś go poprosił o autograf. Wtedy rozdawał podpisy bez problemu, pozował do zdjęć. Jednak, gdy był rozpoznawany na ulicy to się męczył. Mówił, iż go trochę denerwuje to, że każdy go zna.

Duszą towarzystwa raczej nie był, w domu też nie był zbyt rozmowny?

- Mój brat był osobą raczej skrytą. Rzadko zdarzało się, żeby żartował. Zwierzał się tylko naprawdę dobrym kolegom. Był natomiast strasznie uparty. Gdy zaczynał coś robić i mu to nie wychodziło, to zostawił to na chwilę, ale zaraz wracał i próbował jeszcze raz. Nawet, gdy nie mógł rozpalić grilla, to zniechęcał się na moment, ale później próbował tak długo, aż w końcu mu się udało.

Co czuje pani teraz, gdy codziennie przejeżdża obok pomnika brata i gdy cały Gorzów świętuje jego pamięć podczas memoriału?

- Ten turniej jest dla naszej rodziny świętem. To taka druga wigilia. Cieszę się, że kibice o nim pamiętają, ale oczywiście, że ja tęsknię... Często wspominam, bo chciałoby się mieć tego brata przy sobie. Nie raz spoglądając na pomnik, pojawi się w oku łezka...

Jakie jest pani najczęściej powracające wspomnienie związane z bratem?

- Chyba właśnie to, gdy przyjeżdżał z zawodów i budził mnie w nocy, żeby powiedzieć jak mu poszło. Chciał żebym zobaczyła, że wrócił do domu cały i zdrowy. Kiedyś nawet, gdy mocno spałam, poszedł po wiadro wody i mnie oblał, żebym wstała. Albo innym razem, gdy bawiliśmy się w chowanego, a on mnie zamknął w szafie, poszedł pracować przy motorach i o mnie zapomniał. Wyszłam dopiero po kilku godzinach, gdy wróciła mama.

A on miewał bezsenne noce?

- Zdarzało się, szczególnie przed ważnymi zawodami. Gdy rywalizował o jakieś mistrzostwo, to przeżywał tak mocno, że nie mógł spać. Jeżeli udało mu się zmrużyć oczy nad samym ranem, to wszyscy musieliśmy chodzić na palcach, żeby go nie obudzić.

Jak reagował na pojedynki z Zieloną Górą?

- Oj, Falubaz zawsze przynosił emocje. Samych zawodników z Zielonej Góry Edek bardzo lubił, mówił, że są fajni. Gdy przyszedł mecz wiedział jednak, że będą gwizdy, okrzyki i twardsza walka. Bardzo się wtedy stresował.

Wierzył w Boga?

- Tak, gdy tylko miał możliwość, to w niedzielę przed meczem chodził do kościoła. Pamiętam nawet, że przed każdym biegiem, zanim wyjechał na tor, musiał się przeżegnać.

Jak zareagował więc na to, gdy po tragicznym upadku wiadomo było, że trzeba skończyć karierę?

- Bardzo się wtedy załamał. Próbował jeszcze działać w sporcie. Został trenerem w Krośnie. Jednak wszystko co robił, miało na celu to, żeby wrócić na motor. Pragnął tego całym sercem, bo żużel był jego życiem.

Podziękowania za pomoc przy rozmowie dla Jacka Dreczki.

Kibice przygotowali specjalną oprawę na niedzielny memoriał

Komentarze (0)