[b]
Konrad Mazur, WP SportoweFakty: Żużel w Norwegii nie jest dziś popularny. Kiedyś zawodników z tego kraju było więcej, w tym kilku znanych, m.in. Lars Gunnestad, Sverre Harrfeldt czy pan. Jak zaczęła się pana żużlowa przygoda?[/b]
Arnt Forland, były żużlowiec z Norwegii: Mieszkałem zaledwie kilka metrów od toru, na którym można było trenować żużel. Rodzice zabrali mnie tam prawdopodobnie jak miałem dwa lata. Za każdym razem słyszałem hałas dochodzący stamtąd, a było to w okolicach Sandnes. Znałem się z zawodnikami i szybko mi się to spodobało. Swoje pierwsze zawody odjechałem w 1983 roku. Wtedy obowiązywał przepis, że musiałeś mieć skończone 18 lat, by ścigać się w lidze. Tak było ze mną czy Larsem Gunnestadem.
Zawodnik na którym się pan wzorował to...
W Norwegii nie było takiego. Nie miałem kontaktu z dawnymi liderami żużla w moim kraju. Nie ukrywam, że podobała mi się jazda Bruce'a Penhalla i Dennisa Sigalosa.
ZOBACZ WIDEO Żużel. Patryk Dudek gościem "Żużlowej Rozmowy". Obejrzyj cały odcinek!
Rok 1989 był dla pana bardzo ważny, bo pierwszy raz w życiu został pan Indywidualnym Mistrzem Norwegii. Co dla pana znaczy wywalczony tytuł i jakie to było uczucie być najlepszym we własnym kraju?
Czułem dużą satysfakcję, radość i pewność siebie. Trzy lata wcześniej zająłem drugie miejsce, rok później byłem drugi. Miałem takiego kolegę sąsiada, z którym dorastaliśmy wspólnie i spędzaliśmy wiele czasu. Po tym finale, gdzie byłem trzeci powiedział mi: "jesteś skończony, nigdy nie zostaniesz mistrzem". Powiedziałem mu: "wyluzuj, zrobiłem kolejny krok w swojej karierze, będzie dobrze!" Potem mieliśmy z tego taki ubaw, gdy wygrałem mistrzostwa. To był wielki sukces, ale osiągnąłem go też dzięki pomocy wielu osób. Mój styl? Myślę, że nie byłem ani startowcem, ani walczakiem na dystansie. Nie bałem się trudnych sytuacji. Rozkładało się tak w miarę równo.
A jak pan widział norweski żużel w swoich czasach?
Kiedy zaczynałem swoją jazdę to trenowaliśmy na torze trawiastym, a w zimie przenosiliśmy się na ice racing. Jeśli chodzi o ligę, to mniej więcej do 1983 roku to wyglądało całkiem przyzwoicie. Mieliśmy dwie dywizje, wielu, naprawdę wielu zawodników, z którymi można było się ścigać. Startowało nawet kilku obcokrajowców, co podnosiło poziom ligi. Wszystko potem się popsuło. Dlaczego? Trudno powiedzieć.
Sverre Harrfeldt i Lars Gunnestad mówili, że bardzo trudno jest być żużlowcem w Norwegii. Dlaczego?
Było i jest bardzo trudno. Pozyskanie sponsora graniczy z cudem. Dużym minusem jest to, że żużlowa federacja jest połączona z motocrossem, a speedway jest na najniższym poziomie w hierarchii. Żużel nie należy do priorytetów władz. Nie ma zbyt wielu klubów w Norwegii. Jest za mało szkolenia i ścigania wewnątrz klubów i pomiędzy nimi. Może jeden klub podchodzi do tego poważnie, a inne mają braki. Kluby potrzebują liderów, tj. osób, które umiejętnie to poprowadzą, takich menedżerów z prawdziwego zdarzenia.
Pana kariera nie zamknęła się jednak we własnym kraju, ale przeniósł się pan do Szwecji. Na pewno pomogło to panu, że Szwecja jest blisko Norwegii i logistycznie dało się to dobrze rozegrać. Jak pan wspomina jazdę w Elitserien i Allsvenskan?
Trafiłem do Kaparny Goeteborg. Później tak się to potoczyło, że w swoim najlepszym sezonie (1989) prawie skończyłem z jazdą w ogóle, ale zdobycie tytułu w Norwegii bardzo mi pomogło i działacze Valsarny Hagfors dali mi szansę. Jeździłem tam praktycznie do końca kariery. Klub nie był żadną potęgą w lidze, ale z roku na rok czyniliśmy postępy. Byliśmy na dnie i dojechaliśmy przez tych kilka sezonów do Elitserien, zdobywając mistrzostwo. To była piękna droga, która skończyła się dla nas bardzo szczęśliwie. Ze swoim zespołem byłem na dobre i na złe. W pierwszym sezonie opuściłem może dwa spotkania, a w kolejnych latach jeździłem tyle ile się dało. Pierwsze cztery lata w Valsarnie były dla mnie najlepsze w życiu.
Z kim pan się ścigał i jednocześnie przyjaźnił przez ten długi czas?
Marvyn Cox, do dzisiaj utrzymujemy kontakt. Nasza drużyna była niesamowita. Nie byliśmy zlepkiem indywidualności, ale grupą, która się ze sobą trzymała, pracowała, wspierała. To było wspaniałe. Był tam m.in. Tony Rickardsson.
To był czas, kiedy Rickardsson wyrastał na nową gwiazdę szwedzkiego żużla. Wtedy po raz pierwszy został mistrzem świata. Jaki był wtedy w pana opinii?
Tony to bardzo silna osobowość. Ciężko pracował nad wszystkim. Był perfekcyjny w tym co robi. Interesował go każdy szczegół, aby tylko było lepiej i lepiej. Chciał być przed wszystkimi z przodu. Startowałem też z Tomaszem Gollobem. Bardzo nieśmiały (śmiech). Fantastyczny żużlowiec z chęcią pomagania innym.
Wróćmy do pana. Bez wątpienia pana największy sukces na arenie międzynarodowej to udział w Indywidualnym Pucharze Mistrzów, skupiających aktualnych IM państw. W tak doborowym towarzystwie był pan gorszy od czwórki żużlowców. Co pan pamięta z tamtych zawodów?
Niezbyt dużo (śmiech). Jedynie to, że mogłem w tych zawodach być trzeci. Walczyliśmy z Simonem Wiggiem o wygraną i byłem przed nim ok. metr. Jestem więcej niż sto procent pewny, że przyjechałem z przodu. Sędzia zdecydował jednak, że więcej punktów należy się jemu. Szkoda słów (śmiech). Nieznany Norweg pokonuje gwiazdę Wigga, to by było coś. Gdzieś nawet znalazłem zdjęcie, że to ja miałem rację, a nie arbiter. Lonigo, całkiem dobry tor. Pamiętam, że przyjechałem tu kilka razy, a pierwszy raz w 1986 roku. To były moje debiutanckie zawody międzynarodowe. Ścigaliśmy się wtedy w sześciu. W pierwszym biegu jechaliśmy przeciwko Australii i USA. Byłem okropnie zdenerwowany. Jadę pierwszy raz na tym torze, w dodatku w szóstkę. Patrzyłem się na zielone światło, gdy puściłem sprzęgło, to z przodu byłem zupełnie sam, a jechali wtedy Phil Crump, Shawn Moran czy Bobby Schwartz, a ja ich wyprzedziłem na starcie. Lonigo było bardzo zagadkowe, wielki tor, ale lepiej dla ciebie gdy trzymałeś się po wewnętrznej.
A Polska, jakie pan ma pierwsze skojarzenia z tym państwem?
Startowałem w Drużynowych Mistrzostwach Świata w Polsce, a także w rundzie kwalifikacyjnej we Wrocławiu. Prywatnie też przyjeżdżałem wiele razy. W Polsce jest wspaniałe jedzenie, które trudno zapomnieć. Tęsknie za tym krajem. Moi przyjaciele i ja zwiedzamy kraj, ale łączymy to z żużlem i wybieramy się na rundy Grand Prix. Byłem u was pod koniec lat osiemdziesiątych, a to co widzę teraz, to ogromna różnica. Polska zmieniła się na lepsze. Usługi są profesjonalne, a ludzie bardzo mili i serdeczni.
Co panu się najbardziej podobało w żużlu, z czego jest pan dumny?
Wiele sezonów odjechanych w Valsarnie bez opuszczenia meczu. Jeśli dobrze pamiętam, to wypadłem ze składu na dwa spotkania z samego początku, potem za każdy razem znajdowałem się w składzie. Byłem kontuzjowany, czy też miałem grypę to wsiadałem na motor i jechałem. Poświęcałem się dla drużyny, żyłem tym. Pierwszy tytuł IM Norwegii był dla mnie wyjątkowy.
Czytelnicy są spragnieni ciekawych historii żużlowców. Gdyby miał pan jedną opowiedzieć, co to by było?
Niektóre rzeczy nie nadają się do publikowania (śmiech). Może jedna! W 1989 startowałem też w longtracku. Sponsor zafundował mi silnik od fińskiego tunera. Ten przyjechał specjalnie do Norwegii, aby mi pomóc. Wcześniej musiałem odbyć jakieś wyścigi kwalifikacyjne. Tuner przyszedł do mnie kilka minut wcześniej. Był pijany w trupa (śmiech). Nie mógł chodzić. Powiedział, zmieniamy silnik przed biegiem! Było bardzo mało czasu. Zrobiłem próbny start i przez minutę wydawał straszne dźwięki. Potem poprawił pewne ustawienia i było dobrze. Po pierwszym biegu powiedziałem, że jest całkiem ok, a on mówił, że to jeszcze nie to. Nie odkręciłem jednak maksymalnie gazu, bo miałem złe doświadczania sprzed roku i bałem się powtórki, chciałem pojechać ostrożniej, ale skuteczniej. Powiedział: Dobra! To teraz jedziesz na pełny! Pojechałem, ale manetkę odkręciłem tak na trzy czwarte. Wróciłem do parku maszyn i dalej twierdził, że silnik źle pracuje. Sęk w tym, że nie jechałem na pełnym gazie. Wrzasnął na mnie. Ty cholero! Miałeś jechać na maksa! - Dobra dobra - powiedziałem. Jutro w zawodach pojadę jak chcesz.
Nigdy nie wystartował pan w polskiej lidze. Pana rodacy, Lars Gunnestad, Rune Holta i Einar Kyllingstad ścigali się w Polsce, a jeździliście w podobnym czasie. Miał pan jakieś oferty?
Nie było poważnej oferty, a może to ja nie odebrałem tego tak jak trzeba? Mieliśmy zgrupowanie w Polsce, pojawiły się zapytania, ale ja za bardzo w to nie wierzyłem. Nikt w Polsce z obcokrajowców jeszcze nie jeździł. Dopiero Hans Nielsen to wszystko zaczął. Po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że miałem szansę jeździć u was, a nie wykorzystałem tego.
W 2004 roku wystartował pan z dziką kartą w Grand Prix Norwegii. Zawody odbywały się w hali w Hamar. Jak pan pamięta tamten dzień?
Dobre doświadczenie. Jedna uwaga, to była już końcówka sezonu, a ja już skończyłem swoje starty. Jechałem lepiej niż innym się wydawało. Na starcie było bagno, a na trasie mało przyczepnie. Kształt toru bardzo mi się podobał. Dobranie ustawień na ten tor stanowiło sporą zagadkę. Każdy to mówił. Lubiłem małe, techniczne tory. Nie wiem, czy to był dobry wybór, bo w Norwegii trudno było zebrać dużo ludzi w jednym miejscu. Trudno sprawić by w takiej sytuacji żużel był tu dochodowy. Brakuje gwiazd i popularnych zawodników.
Czy z perspektywy czasu patrząc na swoją karierę zmieniłby pan coś?
Zrobiłbym wszystko by jeździć w Wielkiej Brytanii. Miałem wiele ofert, ale nigdy z nich nie skorzystałem. Powinienem był też bardziej się postarać i spróbować sił w Polsce. Wszyscy zawodnicy zobaczyli co się stało w ostatnich latach. Żużel jest profesjonalny, a nie przywiązywaliśmy wagi do tego, by zatrudniać mechaników i poświęcać ten czas na lepsze przygotowania fizyczne czy mentalne.
Czym się pan zajął po karierze?
Zająłem się hydrauliką, a także montażem rur. Przez dziesięć lat pracowałem w Norwegii. Od kilku lat przebywam jednak w Szwecji, w Hagfors, w miejscu bardzo mi bliskim. Działam w branży metalowej. Pracuje jak większość ludzi. Wychodzę rano do pracy, a wracam wieczorem. Speedway to był bardzo intensywny i szybki czas w moim życiu, teraz zwolniłem. Moje życie jest stałe, stabilne i bez niespodzianek, zupełnie inaczej niż w żużlu.
Śledzi pan obecny żużel?
Oczywiście! Kocham żużel i bardzo dobrze mi się ogląda w telewizji. Jeżeli mamy możliwość to jeździmy ze znajomymi na turnieje do Polski. Grand Prix przyprawia mnie o dreszcze. Patrząc na Zmarzlika czy Woffindena nie można mieć innych odczuć. Wspaniali ambasadorzy tego sportu. To poezja dla uszu. Prawdziwa symfonia.
Jak bardzo odczuwa pan pandemię?
Wolny czas spędzam w lesie, który mam bardzo blisko. Spaceruję, jeżdżę rowerem na długie dystanse. Cieszę się naturą, która mnie otacza. To ma też swoje zalety w czasie pandemii. Nie ma tu wielkich skupisk ludzi, żyje się skromnie i na wolniejszych obrotach.
Zobacz także:
Patryk Dolny: Prezesi powinni przejść szkolenie z psychologii sportu. Chcą być jednoosobową orkiestrą [WYWIAD]
Żużel. Ostatni finał IMŚ w Chorzowie. Napięcie między Duńczykami i zwycięstwo Hansa Nielsena