Żużel. Ove Fundin mówi o karierze, problemach żużla, mamie w samochodzie oraz Polsce i Zmarzliku [WYWIAD]

WP SportoweFakty / Jakub Janecki / Na zdjęciu: Ove Fundin z reprezentacją Polski po wygraniu DPŚ w 2007 roku
WP SportoweFakty / Jakub Janecki / Na zdjęciu: Ove Fundin z reprezentacją Polski po wygraniu DPŚ w 2007 roku

Ove Fundin wskazuje najważniejszą cechę indywidualnego mistrza świata, którym sam został aż pięć razy. 87-letni Szwed wspomina bogatą karierę, jazdę w Polsce oraz mówi o zaletach i wadach obecnego żużla.

W tym artykule dowiesz się o:

Konrad Mazur, WP SportoweFakty: Moje pierwsze pytanie, takie na rozgrzewkę. Jak się pan czuje? Mamy czas pandemii, co pan porabia na co dzień?

Ove Fundin, były wybitny żużlowiec, pięciokrotny indywidualny mistrz świata: Czuję się świetnie. Staram się trzymać formę. Chodzę na długie spacery i nie zapominam o dobrym odżywaniu. Uważam na siebie, dbam o siebie i bliskich. Oglądam i czytam media. Stosuje się do zaleceń i trzymam dystans (śmiech).

Świetne początki w Szwecji spowodowały, że trafił pan do Wielkiej Brytanii. Można powiedzieć, że zostawił pan wszystko i zdecydował się pan na ściganie w ówczesnej najlepszej lidze świata. Dziś młodzi zawodnicy np. z Australii robią to samo, zostawiają życie na Antypodach i przenoszą się do Polski. Jak pan wspomina początki w lidze angielskiej?

To był 1952 albo 1953 rok. Mieliśmy wtedy wyjazd z drużyną narodową. Pokazywaliśmy się na angielskich torach. Były dwa zespoły: A i B. Ja jeździłem w tym drugim. Byłem bardzo zadowolony, że zostałem tym najlepszym. Większość zawodników z Wielkiej Brytanii była pełnymi profesjonalistami. Pokonanie ich nie należało do najłatwiejszych.

W książce o panu, autorstwa Johna Chaplina można przeczytać, że większość wolnego czasu spędzał pan… w kinie. Wtedy nie było telefonów komórkowych czy Internetu. Jak bardzo pomogło to panu w dalszym życiu żużlowca?

Tak! Masz rację. Zdecydowaną większość czasu przesiedziałem na sali i oglądałem filmy. Łączyłem przyjemne z pożytecznym. Mogłem się zrelaksować a ponadto uczyłem się języka, który był mi bardzo potrzebny w kontaktach z zawodnikami czy promotorami. Przed finałami na Wembley była to dla mnie świetna opcja by się odstresować. Wtedy zamiast myśleć nad startami to zapominałem, co to jest żużel. Każdy próbował mieć swoje sposoby, by zapomnieć, że za chwilę finał.

ZOBACZ WIDEO Tomasz Bajerski gościem "Żużlowej Rozmowy". Obejrzyj cały odcinek!

"Flying Fox", ten pseudonim przylgnął do pana w trakcie kariery.

Tak, ze względu na rude, takie czerwonawe włosy. Zawsze robiłem wszystko najlepiej. Próbowałem przechytrzyć rywali, na tyle ile potrafiłem, tak jak lis, który się skrada. Niektórzy tak mówili.

Zgaduję, że Olle Nygren był dla pana idolem w pierwszych latach kariery. Może był ktoś inny, kto panu pomagał albo na kim się pan wzorował?

Kiedy znalazłem się w żużlu, Olle Nygren to było wielkie nazwisko. Znaliśmy się z motocrossu. Tam był naprawdę dobry. Jak zaczynałem, to marzyłem by mu dorównać, a może w przyszłości go przebić. Nie byliśmy na początku przyjaciółmi, ale rozmawialiśmy, przewinęło się parę żartów. Kiedy dostałem się do pierwszego w życiu finału światowego, zdałem sobie z czegoś sprawę: nigdy tam nie byłem, nie znam toru, nie wiem co zrobić. Żadnego pomysłu jak ustawić motocykl, co zrobić z przełożeniami na Wembley. Tory odbiegały od siebie. Nie miałem przy sobie mechanika. Musiałem to sobie wypracować - tak powiedział Olle. To była ważna lekcja. Pochodzę z małego miasta, gdzie nie miałem za bardzo kogo podpatrywać. Musiałem to zostawić sobie.

Można powiedzieć, że ścigał się pan w latach, gdzie żużel miał swoje prosperity. Żużel w stolicy Anglii, najsilniejsza liga świata. Najważniejsze zawody w roku na Wembley, z ogromną widownią. Żużel powinien być tak samo silny jak wtedy. Jak pan wspomina tamte czasy?

Sześć, siedem torów w Londynie? To chyba mówi samo za siebie. Marzeniem każdego żużlowca było ścigać się w Anglii. Dziś każdy chce jeździć u was. W Anglii musieliśmy zadbać o siebie. Jeśli się nie postarasz, nie zarobisz pieniędzy. Przyjeżdżając do Polski traktowano nas znacznie lepiej. Na wyspach trzeba było się zatroszczyć o transport, sprzęt, hotele, przejazdy itd. Do Polski przyjeżdżaliśmy na gotowe, hotel zarezerwowany, czas wolny, bez stresu i tylko czekaj na porę obiadową (śmiech). Nie do końca to rozumiałem, ale młodzi chłopcy przychodzili i próbowali z nami rozmawiać.

Medaliści finału IMŚ z 1967 roku. Od lewej: Ivan Mauger (brązowy medal), Ove Fundin (złoty) i Bengt Jansson (srebrny)
Medaliści finału IMŚ z 1967 roku. Od lewej: Ivan Mauger (brązowy medal), Ove Fundin (złoty) i Bengt Jansson (srebrny)

Pan i Barry Briggs toczyliście fantastyczną rywalizację o miano najlepszego w drugiej połowie lat pięćdziesiątych. Czy ''Briggo'' był dla pana najtrudniejszym rywalem, czy może znalazł się ktoś jeszcze, kto sprawiał panu problemy, by z nim wygrać.

Każdego chciałem pokonać (śmiech). Mieliśmy wiele świetnych pojedynków. Nie przebieraliśmy w środkach. Na torze byliśmy rywalami, ale poza nim bardzo się przyjaźniliśmy. Barry trzymał swój samochód w moim garażu w Szwecji, nasze żony się polubiły. Barry był godnym rywalem. Jednak nie jedynym, który sprawiał mi problemy na torze. Peter Moore z Australii i Dick Bradley z Bristolu. Śmiałem się, że mieli bardzo długie lewe nogi. Można ich było minąć po dużej, a ja chciałem wciskać się przeciwnikom po wewnętrznej.

Zapytam o mistrzostwa świata. Kilku złotych medalistów, w tym Barry Briggs czy Hans Nielsen, mówili, że pierwszy tytuł smakuje najlepiej. Pan wygrał IMŚ aż pięciokrotnie. Które z tych zwycięstw pamięta pan najlepiej i dlaczego?

Pierwszy triumf na Wembley, aczkolwiek moment, z którego jestem najbardziej dumny w moim życiu, to zwycięstwo w mistrzostwach Szwecji. Jechałem przeciwko Nygrenowi, a także Larsowi Petersonowi. To była ścisła czołówka, a ja ich pokonałem. Miałem bardzo fajny silnik, który spisywał się naprawdę wyśmienicie. Powiedziałem do mechanika, zapamiętaj te ustawienia! We wrześniu tego samego roku wykorzystaliśmy to samo na Wembley, a ja to wygrałem.

Pana zwycięstwo w 1956 roku złamało anglosaską dominację w IMŚ. To był przełom.

Po tym, gdy wygrał zawodnik z innej części Europy, promotorzy zaczęli pytać czy jest szansa na finał mistrzostw świata u nich. Wembley było ogromnym stadionem, w wielkim mieście, osobiście uważałem, że należy się tego trzymać. Otwarcie na nowe kierunki miało dobre strony, ale czy poszło to wszystko tak jak potrzeba? Nie do końca. Gdy skończyłem karierę, to finał w Niemczech organizowano na bardzo skromnym stadionie.

Byliście na równi z Barrym Briggsem w liczbie zdobytych mistrzostw, [b]ale piąty złoty medal wywalczony przez pana na Wembley w 1967 roku pozwolił panu na objęcie prowadzenia w klasyfikacji medalowej. Jakie to było uczucie?[/b]

Niektórzy mówili, aby zdobyć mistrzostwo świata trzeba mieć sporo szczęścia. Podwójna wygrana świadczyła o tym, że udowodniłeś sobie, że jesteś naprawdę dobry. Byłem pierwszy, który zwyciężał trzykrotnie. Stałem się najlepszym z czterema tytułami. Piąty tytuł to było niespotykane uczucie. Byłem niepokonany, do momentu aż zrobili to Ivan Mauger i Tony Rickardsson. Jestem dumny i szczęśliwy z tego, czego dokonałem. Bardzo miło się do tego wraca po tylu latach. Już nawet moje dzieci nie chcą tego słuchać (śmiech). Pamiętam jednak, jak na Wembley przyjechała ze mną mama. Nie wiem, który to był finał, ale nie chciała nawet wyjść z samochodu i całe zawody tam przesiedziała, tak się o mnie bała. Powiedziała: Nie! I koniec. Nigdy mnie nie widziała, gdy się ścigałem.

Rozmawiałem z kilkoma medalistami, m.in. Sverre Harrfeldtem, który powiedział, że jest pan najlepszym zawodnikiem w historii, a Olle Nygren zgodził się z tymi słowami. Nie Ivan Mauger czy Tony Rickardsson, ale właśnie pan.

(śmiech) Aż się zarumieniłem. Grand Prix stwarza wielkie szanse zawodnikom. W moich czasach, gdy chciałeś dostać się do finału, musiałeś przejść przez eliminacje, jednak każda taka eliminacja była jak runda GP. To było bardzo trudne, by nie zaliczyć wpadki i nie odpaść przed czasem. Jestem z tego dumny. Bardzo mi się nie podoba, gdy ludzie mówią, że wystarczyło być najlepszym jednego dnia. To nieprawda. Musiałem zacząć od początku, we wszystkich eliminacjach, od własnego kraju, by dostać się przez finał skandynawski, przez europejski do czołowej szesnastki świata. Wielu zawodników eksperymentowało ze sprzętem. Raz silnik zawiódł, straciłeś bieg i wypadałeś z eliminacji, a w finale cię brakowało. Mam jedno wspomnienie z rund eliminacyjnych. W jednym z biegów motocykl po prostu mi siadł. Wtedy nie miałem zapasowego. Dostałem motocykl od żużlowca z Częstochowy. Niestety nie pamiętam kto to był. Nie należał do najsławniejszych zawodników. To był gest przyjaźni i otwartości. Dzisiaj żużlowcy raczej nie przepadają za sobą. Miałem kiedyś rozmowę z Jasonem Crumpem. Spytałem go: Jest was tak wielu, chłopaków z Australii. Pomagacie sobie? On na to: Nie, my się nie znosimy (śmiech).

Jak pan myśli, jaka cecha jest najważniejsza, by zostać mistrzem świata na żużlu?

Trudno powiedzieć. Determinacja. Tak uważam. Upór i dążenie do bycia najlepszym. Jednak jest coś jeszcze. Musisz nauczyć się przegrywać. Nie zostaniesz najlepszym, jeśli nie będziesz wiedzieć, jak to jest być z tyłu. Praca nad sobą. W żużlu pojawiali się młodzi zawodnicy przed i po dwudziestce. Spora część po prostu dla zabawy. Jedni woleli się spotkać, a inni wyskoczyć na piwo. Wolałem się trzymać od tego z daleka. Chciałem jeździć najwięcej jak się tylko da.

A jeśli miałby pan dać swoją radę dla młodych zawodników, którzy chcą zostać mistrzami świata w przyszłości?

Tak jak wspominałem. Trzeba brać każdą możliwość jazdy. Skupienie i oddanie w tym co się robi. Przygotowanie na sto procent. Motywacja i determinacja.

Jaka była najgroźniejsza sytuacja, którą widział pan na własne oczy albo doświadczył w trakcie kariery. Żużel, szczególnie w pana czasach, był bardzo niebezpieczny, wielu przypłaciło to zdrowiem a nawet życiem.

Ściganie w Australii w latach pięćdziesiątych było naprawdę pasjonujące. Dużo akcji skończyło się tragicznie. Straciłem kolegę z zespołu podczas ligowego meczu w Anglii. Najgorsze było złamanie kości w stopie. Podczas jazdy stopa znalazła się blisko silnika i nie miałem szans uciec. Jedna kraksa skończyła się stratą przytomności. Na szczęście kontuzji nie było wiele.

Przytrafiła się panu jakaś ciekawa historia z życia żużlowca? Bengt Jansson przypomniał taką sytuację, gdzie dał mu pan taki wybór, że w sumie go nie miał.

(śmiech) To trudne pytanie. Mam wiele wspomnień, wciąż dyskutuje i spotykam się z ludźmi sportu, ale nie potrafię wybrać jednej kluczowej sytuacji. Na pewno nie byłem dobrym zawodnikiem dla drużyny, w sensie atmosfery. Potrafiłem brać najlepsze pola i wygrywać bieg, a partner z pary miał przyjechać przynajmniej trzeci. Bengt Jansson był jednym z tych zawodników, co nigdy nie dali z siebie stu procent, choć potrafił naprawdę wiele. Czasem rozmawialiśmy na ten temat i trochę żałuje, że nie odpuściłem tego biegu i nie pozwoliłem mu wygrać (śmiech). Pierwszy tytuł był naprawdę wyjątkowy. Natomiast tylko raz w życiu pozwoliłem oddać komuś punkty. To był finał w Malmoe. Jeden z działaczy szwedzkiej federacji prosił mnie, abym odpuścił ostatni bieg. Złoto i tak było moje, a Goete Nordinowi potrzebne było zwycięstwo by znaleźć się na podium. Powiedział, daj spokój, będziemy mieli trzech Szwedów na podium, co ci szkodzi? Zrobiłem to, ten jeden jedyny raz.

Ove Fundin z trofeum za wygranie Drużynowego Pucharu Świata, nazwanym jego imieniem
Ove Fundin z trofeum za wygranie Drużynowego Pucharu Świata, nazwanym jego imieniem

Nygren wspominał o swoich podróżach. Pan też łączył jazdę na żużlu ze zwiedzaniem.

Widziałem naprawdę wiele. Natomiast nie po drodze mi było z Rosją, choć bardzo chciałem tam jeździć. Jeśli próbowałeś swoich sił na lodzie, to oczywistym dla ciebie kierunkiem była jazda właśnie tam. Zagraniczni zawodnicy byli tam zapraszani naprawdę rzadko i trudno było się tam dostać. Jednego razu zamiast pojechać na imprezy żużlowe do Australii czy RPA, postawiłem na ice racing. To była najłatwiejsza droga, by zobaczyć Rosję. Chciałem się nauczyć jeździć na lodzie, ale zima była tak łagodna, że nie było śniegu, więc z marszu pojechałem na zawody do Rosji. Ścigałem się w Moskwie i Ufie.

Obecne maszyny w porównaniu z tymi, na których się pan ścigał, dzieli przepaść technologiczna. W pana czasach pojawiały się nowe silniki, była rywalizacja nie tylko na umiejętności ale i na maszyny.

Nie ścigałem się na obecnych maszynach, więc nie chcę się wypowiadać na ich temat, nie startowałem też na tzw. leżakach. Oglądam zawody i widzę różnicę. JAP-y miały zupełnie inną specyfikę i inaczej wchodziło się w łuki. Tych manewrów, które robi się na leżących silnikach nie dało się zrobić. Któryś z Anglików poprosił mnie kiedyś, czy może się przejechać na moim motocyklu. Gdy już wsiadł, to miał poważne problemy by pokonać łuk. To co skupia moją uwagę, to koszty w żużlu. Obecnie jest naprawdę trudno dla młodego zawodnika, by się wybić. Silnik prosto z fabryki JAP-a kosztował dokładnie 95 funtów. Dziś najlepsi kładą nacisk na jeszcze lepszy sprzęt. Byłem jednym z pierwszych, co używał silnika ESO. Zaoferowali mi kontrakt i motocykle dostawałem za darmo. Zawodnicy nie byli z tego zadowoleni, Peter Craven prosił mnie, abym tego nie używał, bo ESO jest bardzo szybki i łatwiej na nim wygrać. Do jazdy po Wembley JAP był jednak o wiele lepszy.

Jakie pana zdaniem są wady i zalety dzisiejszego żużla?

Brak żużla na wielkich stadionach. Jest tak naprawdę Warszawa, Cardiff i nic więcej. Żużel przeniósł się do małych miast i wsi. Przykład? Malilla, która miała rundy Grand Prix. Gdzie to jest? Przecież tu jest las. Chciałbym znowu oglądać żużel w wielkich miastach. Macie niesamowity stadion w Warszawie, w wielkim mieście, stolicy waszego kraju. Mój ulubiony stadion to jednak Toruń. Bardzo mi się podoba. Ten obiekt jest tylko i wyłącznie dla żużla. Żużel jest wciąż bardzo drogi na młodych chłopaków, co chcą zostać gwiazdami żużla. Polska to jedyny kraj, w którym żużel to silny i popularny sport. W Szwecji wszystko się zmniejszyło. Jeszcze kilka lat temu gazety miały na pierwszych stronach wiadomości z żużla, a w radiu mówiło się o wynikach ligowych i wyczynach żużlowców. Dzisiaj są tylko wzmianki.

Wcześniej żużel był bardzo popularny, spora liczba zawodników go uprawiała. Szwedów jest coraz mniej, a kluby uzupełniają kadry młodymi Polakami. Zenon Plech jest dla was bardzo ważną postacią. Wielka szkoda, że nie ma go wśród nas, ale pamięć o nim będzie cały czas, bo żużel wciąż żyje w waszym kraju, a o nas, Szwedach niedługo zapomną. Żużel to nadal wspaniały sport, by go oglądać i emocjonować się nim. Telewizja robi naprawdę świetną robotę, żeby to wyglądało na wysokim poziomie. Żużel wciąż ma w sobie rezerwy i może być ciekawszy od Formuły 1, tam czasami nie wiesz kto jest pierwszy, a kto ostatni. Żużel jest prostszy, ale nie komplikujmy go bardziej.

Co pan sądzi o rywalizacji w Grand Prix?

Oczywiście mam swoich ulubieńców i chciałbym żeby wygrywali, ale nie powiem ci kto (śmiech).

Kto pana zdaniem jest najlepszym żużlowcem w historii pod względem umiejętności, kontroli motocykla, mijania, startów, ale i samego podejścia?

Wow! To jest naprawdę trudne pytanie. Nikt nie ma takiego prawa odpowiedzieć, kto jest najlepszy w historii. Dlaczego? Bo żużel to różne pokolenia, różne typy motocykli i style ścigania. Nie mam wątpliwości, że znajdą się osoby, które powiedzą, że to przedwojenni zawodnicy byli najlepsi, Lionel van Praag, Jack Parker czy bracia Cordy i Jack Milne. Powinniśmy być wdzięczni za to, co każdy mistrz, medalista dał tej dyscyplinie. Nie miałem idola, w którego byłbym zapatrzony jak w obrazek, ale Ronnie Moore był znakomitym żużlowcem, nie tylko indywidualnie ale drużynowo. Wspaniały człowiek. Nie powiem jednak, że był najlepszy w historii, ale dla mnie był najlepszy.

Bartosz Zmarzlik to pierwszy polski dwukrotny mistrz świata. Jakby go pan opisał? Padają opinie, że będzie w stanie dogonić Tony'ego Rickardssona.

Kiedyś widziałem go jak był jeszcze młodym żużlowcem. Powiedziałem, że na motocyklu wyprawia nieprawdopodobne rzeczy. Nie znam go osobiście. Jestem jednak przekonany, że daje z siebie absolutnie wszystko. On żyje tym sportem całym sobą. Polscy żużlowcy mają przewagę, że mają świetne tory do nauki, a kluby poświęcają im naprawdę dużo uwagi. Nie są zdani tylko na siebie. Nie ukrywam, że byłem trochę zazdrosny o to, nawet w pierwszej części mojej kariery. Patrzyłem na przygotowanie polskich i rosyjskich zawodników - sprzęt, mechanicy, opieka ze strony klubu, armia albo policja lepiej patrzyły na kluby sportowe i pomagano w ten sposób.

Finały mistrzostw świata odbywały się w Malmoe czy Ullevi w Goeteborgu. Grand Prix organizowano w Sztokholmie. To były obiekty, gdzie mogło się zmieścić wielu widzów. Teraz Grand Prix ogranicza się do Malilli i Hallstavik. Jak pan się zapatruje na przyszłość szwedzkiego żużla. Nygren powiedział, że żużel już umarł, kluby zbankrutowały, a co najlepsze sprzedano.

Zgadzam się. Żużel jest, ale w marginalnej wersji tego co było. Tak jak wspominałem, żużel musi być na wielkich stadionach. W Szwecji chłopcy mają naprawdę trudno by się wybić. Mam nadzieję, że to się zmieni. Polska oferuje dobre pieniądze, a Szwecji jest trudno rywalizować, skoro stadiony w Polsce są pełne a w Szwecji frekwencja spada. W Polsce możesz zarobić i z tego żyć.

Sporo powiedział pan o Polsce, a jakie są pana wspomnienia z naszym krajem? Może zostały w głowie jakieś nazwiska, albo rywalizacja na torze?

Wracając do lat pięćdziesiątych, to pamiętam Szwendrowskiego. Kupczyński to był dla mnie dobry znajomy, dobrze się rozumieliśmy. Trudno mi wymawiać te nazwiska (śmiech), ale nie zapomniałem. Marian Kaiser, Antoni Woryna, Andrzej Wyglenda. Bronisław Ratajczyk, menadżer polskiej ekipy. Byłem świadkiem na jego ślubie. Wielkie wrażenie zrobiły na mnie motocykle podstawione pod kościół i jak to zostało zorganizowane. Zenon Plech, choć nigdy nie rywalizowaliśmy o tytuł, uważam, że był znakomity, bardzo specyficzny. Odniosłem wrażenie, że momentami był jak dzieciak (śmiech), takie miał poczucie humoru. Nie tylko żużlowcy, ale Polaków bardzo miło wspominam, są uprzejmi i serdeczni. Jerzy Szczakiel według mnie był najbardziej niedocenionym żużlowcem w historii i mówienie o tym, że mu się udało zdobyć złoto jest bardzo krzywdzące. On był dobry.

Pana ulubione tory, z którymi zetknął się pan w trakcie kariery?

New Cross w Anglii. Skłamałbym, jeśli nie wybrałbym Wembley. Żaden ze szwedzkich torów. Bardzo podobała mi się Częstochowa.

Kończąc naszą rozmowę zapytam, czy jeszcze o czymś pan marzy, co chciałby pan jeszcze w żużlu zobaczyć?

Chciałbym aby żużel wrócił do dawnych lat świetności, wtedy gdy ja się ścigałem. Żeby w żużlu było więcej sportu, a mniej biznesu.

Zobacz także:
- Celowanie bronią i morderstwo. Przerażające wspomnienia Marka Lorama
Termiński o kryzysie w żużlu, powiększeniu PGE Ekstraligi i otwarciu stadionów [WYWIAD]

Komentarze (5)
avatar
RECON_1
23.02.2021
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Musze orzyznac ze swietny wywiad,ostatnie zdanie mi sie najbardziej spodobalo,ale.nie ma co liczyc na to ze wroci sport.do zuzla a nie biznes. 
avatar
speed01
22.02.2021
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Ciekawy wywiad. Smutne jednak jest to stało się z żużlem na przestrzeni dekad... 
avatar
smok
22.02.2021
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Świetny wywiad. Bardzo wiele spostrzeżeń Mistrza mnie zaciekawiło. 
avatar
spidłejfan
22.02.2021
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Bardzo fajny wywiad. Oby więcej takich ! 
avatar
Kolinski
21.02.2021
Zgłoś do moderacji
0
4
Odpowiedz
Pytanie na pograniczu niemowlaka a przedszkolaka....Ten pan już odpowiedział na to pytanie w wywiadzie Czytaj całość