To był hit internetu! Jego bohater miał szalone przygody w Polsce. Teraz opowiedział o nich!

YouTube / Wizja TV / Na zdjęciu: John Cook
YouTube / Wizja TV / Na zdjęciu: John Cook

- Dawaj mi ten motocykl Dawaj mi tę maszynę, szybko! - krzyczał na stadionie w Gorzowie. Czas uciekał, a on nie był gotowy do wyścigu. W końcu ustawił się na swoim polu startowym, ale w sposób nietypowy, a nagranie zostało hitem żużlowego internetu!

W tym artykule dowiesz się o:

Był 21 maja 2000 roku, półmetek rundy zasadniczej w Ekstralidze. Pergo Gorzów podejmuje Atlas Wrocław. Po 14. wyścigach 44:40 prowadzą gospodarze. Przyjezdni mogą jeszcze uratować remis, a przy sporym pechu miejscowych, nawet wygrać. Szybko jednak okazuje się, że nic z tego.

Reprezentujący Atlas John Cook przed decydującym wyścigiem ma problemy z motocyklem. Amerykanin starał się znaleźć dość nietypowy sposób jak wystartować, ale to się nie udało (

). Sędzia Wojciech Grodzki wykluczył go z powtórki, a mecz zakończył się triumfem Pergo 48:42.

Konrad Mazur, WP SportoweFakty: Bez wątpienia był pan gwiazdą żużlowego internetu, gdzie próbował pan wystartować w wyścigu bez motocykla.

John Cook, były amerykański żużlowiec: Tak! Grzebaliśmy wcześniej w sprzęcie i wstawialiśmy nowe komponenty. Miałem problem z gaźnikiem. Do tego przyblokowała mi się manetka gazu. Emocjonalnie pokazywałem: "dawaj mi ten motocykl! Dawaj mi tę maszynę, szybko!" Czas uciekał. "Coś za długo to trwa!" A ja pomyślałem sobie: "a dam sobie radę!" Ustawiłem się do biegu i chciałem ruszyć. Miałem dobry ubaw. Zrobimy sobie żużel bez motocykli! Dawać!

ZOBACZ WIDEO Żużel. Patryk Dudek: ciężko będzie bić się o pierwsze miejsce. Najważniejsze utrzymanie

Pana koledzy z lat 80-tych, czyli Penhall, Moranowie czy Sigalos nie wystartowali w polskiej lidze, pan się tego doczekał. Pierwszy wybór padł w 1993 roku na Apator Toruń.

Tylko jedno spotkanie. W jednym z biegów miałem problem. Silnik zaczął wariować. Pomyślałem, co jest do jasnej cholery? Zerwał mi się łańcuch. Wściekłem się niesamowicie. Na pewno był to dla mnie pewien zawód, nie tak sobie wyobrażałem start w Polsce. Wielka różnica między czasami, gdy ścigaliśmy się w latach 80-tych w Polsce, a tym co było dziesięć-piętnaście lat później. Ja też byłem trochę rozdarty, bo byłem zaangażowany w skutery wodne, jeździłem w Szwecji, a Polska nie do końca była u mnie priorytetem.

A jakie są pana pierwsze skojarzenia ze słowem Polska? Piękne dziewczyny, alkohol, dobre jedzenie, coś innego?

Tylko te dwie pierwsze kwestie! (śmiech). Wrocław to bardzo dobry moment dla mnie (Cook startował tam w latach 1999-2000 - dop. red.). Przyjaźniliśmy się z Gregiem Hancockiem, startowaliśmy razem w Szwecji. Był jeszcze Billy Hamill, to nas jednoczyło. Wejście do takiego zespołu jak Wrocław, gdy ma się możliwość korzystania z uczestników Grand Prix, Jimmy Nilsena czy Briana Andersena, było wielką sprawą. Greg polecił mnie i wylądowałem we Wrocławiu. Podjąłem się jazdy, ale wiedziałem, że będą ode mnie oczekiwać wielu punktów. Pamiętam ich! Darek Śledź, Bodzio Spólny, Rafał Haj, inni mechanicy! Cały zespół był bardzo życzliwy, wiele dobrego wnosili. Nie miałem żadnych problemów. To była wielka sprawa ścigać się na takim stadionie, na którym odbywały się wielkie imprezy sportowe.

Wrocław się panu podobał, a jakie wspomnienia zostały stamtąd?

Wrocław miał bardzo ważny mecz. Jechaliśmy w parze z Gregiem. Dla mnie czymś normalnym było, że jeździmy ze sobą, jesteśmy z tego samego kraju, znamy się, to pierwsze co robisz to patrzysz, gdzie jest twój kolega i masz mu pomóc na tyle, ile potrafisz. On trafił mnie tylnym kołem, a mną zachwiało. Pytam go po biegu, co to miało być? ''Sorry Cookie, takie miałem instrukcje. Jedź i zrób trzy punkty, nie ważne co by się działo.'' Mielibyśmy 5:1, ale to moje zdanie. Miał przywieźć trójkę za wszelką cenę. Taka była dla mnie różnica w jeździe w polskiej lidze.

Coś jeszcze?

Wrocławianie poprosili mnie abym został na stadionie na następny dzień po jednym z meczów. Miałem testować silniki dla klubu. Jeden był oddany przez Grega, drugi klubowy. Powiedziałem, że mogę zostać, ale kto mnie zawiezie na lotnisko? Mam ligę w Szwecji. "Nie martw się Cookie, o wszystko zadbamy!" I co zrobili? Zawieźli mnie karetką. Ludzie patrzyli się na nas i pewnie myśleli: "co do jasnej cholery?" Sygnały dźwiękowe, jak do ciężkiego wypadku. Trasa była wyboista, ale dotarłem.

Z drużyną Stanów Zjednoczonych ścigaliście się na wysokim poziomie, będąc poważną konkurencją dla Danii w latach 80-tych. Nie zdobył pan złota, będąc blisko kilkukrotnie.

Oczywiście najlepiej pamiętam pierwszy start w reprezentacji, w Lesznie w 1984 roku. Pierwszy raz pojawiłem się na stadionie, gdzie ludzie w maksymalnej liczbie siedzą ściśnięci jak w puszce. Zapierające dech w piersiach. Wydarzyło się tam kilka szalonych spraw.

Amerykański styl był znacznie inny niż np. duński, gdzie traktowano żużel bardzo poważnie. Kalifornijczycy kojarzą nam się z relaksem, luzem, swobodnym podejściem.

No tak, pewnie pytasz o hotel. Myślę, że nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, co zrobiliśmy. Wypiliśmy parę drinków z chłopakami. Erik Gundersen, Hans Nielsen, Tommy Knudsen i Ole Olsen, który ich pilnował, w porównaniu do nas, byli o wiele bardziej profesjonalni niż my. Nas trzymał John Scott, nasz angielski menadżer, który wiedział z czym to się je. Dziś to wygląda znacznie lepiej. Reklamy napojów energetycznych są na porządku dziennym. Wtedy był tytoń. Mieliśmy z tego pieniądze, ale nie takie jak dziś.

Kowboj. Tak pana nazywali w trakcie kariery. Nie dość, że z Ameryki, to jeszcze ze specyficznym stylem zachowania.

John Berry mnie tak nazwał. Później sprawdziłem, że Anglicy mówią na to gypsy (lekkoduch, partacz, ktoś roztrzepany). Wiem, że powinienem być trochę mądrzejszy w tamtych latach. W porównaniu do Dennisa Sigalosa czy Billy Sandersa nie miałem takiego finansowania, co oni. Oczywiście pieniądze zarabiało się na torze, ile zgarniesz punktów, tyle będzie. Trochę żałuje, że nie mieliśmy takiej rozpoznawalności jak jest dziś w NASCAR. Oni zdobywają z tego pieniądze. Własne t-shirty, inne gadżety. W Ipswich byłem jednym z lepszych, obok Dennisa czy Billy’ego, a nie mieliśmy z tego większych korzyści. Mogłem się bardziej postarać by z tej popularności wyciągnąć więcej. Ten pseudonim przypadł mi do gustu. Kowboj na żużlowym rumaku.

Do tego amerykańskie imprezy. Kelly Moran był taką postacią, że potrafił się bawić całą noc, a następnego dnia czarował na torze. Korzystaliście z życia.

Każdy pił, ale przeżywaliśmy, przykładowo odreagowywaliśmy, to co czuł "Siggy", przez kontuzję, której doznał. W Lesznie narobiliśmy tyle hałasu. Jedynie co, to możemy przeprosić za tę sytuację. Mieliśmy wiele imprez. To nie tyczyło się tylko nas, chłopaków z USA, ale wszystkich. To nie było raz, czy dwa. Imprezowaliśmy z Anglikami, był Phil Collins i inni. Wiele rozmów, śmiechu, żartów i zabawy, ale następnego dnia wracaliśmy do rzeczywistości, a każdy z nas był inną osobą. Byłem przyjacielem Berniego Perssona, wicemistrza świata, wpłynął na mnie w kolejnych latach kariery. Dał mi do zrozumienia: "nie pij przed zawodami". On sam wspominał taką historię, że miał później kłopoty na torze, bo źle się czuł. "Hej! Nie pamiętam tego upadku!" Alkohol nie jest w żadnym wypadku dobrą rzeczą w sporcie. Jednak pamiętam, że bardzo smakował nam czeski Budweiser.


Proszę powiedzieć, jak wyglądały pana żużlowe początki?

Zaczynałem od motocrossu i wszystko się wokół tego kręciło. Stamtąd przeszedłem do żużla. Moja rodzina była od początku zaangażowana w sport motorowy. Spróbowałem swoich sił w żużlu, wraz z moim bratem. W 1979 roku wziąłem się do tego poważniej. Krótko potem wypatrzył mnie Ian Thomas, promotor klubu z Hull i znalazłem się tam z Kellym Moranem i Dennisem Sigalosem. Przetarli dla mnie szlaki na brytyjskich torach. Dziś ten sport jest inny, ale staraliśmy się wspólnie z chłopakami z Kalifornii trzymać razem.

Kto dla pana był wzorem z pierwszych latach?

Ivan Mauger, który był kapitanem drużyny w Hull. Ivan miał na mnie wielki wpływ. Nauczył mnie wielu rzeczy, choćby jak ważne jest ustawienie sprzęgła, a sprzęt miał być dla mnie bronią. On i Barry Briggs byli mocno zaangażowani w żużel w Stanach i w Anglii. Ivan zaprosił mnie do siebie do Nowej Zelandii. To było naprawdę piękne.

USA to kraj, który stwarza wielkie możliwości. Dlaczego postawił pan akurat na żużel? To była jedyna droga, którą chciał pan obrać?

Teraz ograniczamy się do kilku torów w Kalifornii. W tamtych czasach byliśmy podzieleni na klasy i momentami potrafiliśmy jeździć przez pięć wieczorów w tygodniu. Pomyślałem, o jej. To świetne. Mieliśmy się na czym skupić. Jeździliśmy w Costa Mesa, San Bernardino, Acott, Ventura, Victorville. Wtedy nie było to takie oczywiste, ale obecnie możliwości, by zrobić karierę w motosportach są naprawdę wielkie. Gokarty, NASCAR, motocross, sprint cars. Żużel jest bezpieczniejszy, ale inne sporty dają większą frajdę i mają trochę więcej koni mechanicznych.

Oczywistym kierunkiem dla Amerykanów były starty w lidze angielskiej. Trafił pan w dobre miejsce. Wspomniał pan, że wiele nauczył się od Maugera, ale rówieśnicy też tam byli.

Tak. To było coś fajnego jeździć w jednej drużynie z kolegami z tego samego kraju. Klub był sponsorowany przez rosyjski koncern samochodowy. Dla nas to było trochę dziwne, my z Ameryki, a tu sponsorują nas Rosjanie. Ivan Mauger pełnił rolę naszego nauczyciela i kapitana. Shawn Moran odszedł do Sheffield jakoś w połowie sezonu, a my sobie wzajemnie pomagaliśmy sprzętowo. Dennis Sigalos był lepszy od nas, dużo mnie nauczył i pomógł.

Potem przeniósł się pan do Ipswich.

Świetne lata. Pięć sezonów, które znakomicie wspominam. Odeszliśmy z Hull z ''Siggym''. Tam jeździł Billy Sanders, gwiazda tego zespołu. Tor w Ipswich był znacznie mniejszy, bardzo mi przypasował. Zmieniłem też sprzęt, co okazało się dla mnie istotne. Potem miałem roczną przerwę, kontrakt zawiesiliśmy, a ja czułem się osobiście zszokowany tym, co stało się z Dennym Pyaettem (umarł w wyniku silnych silnych obrażeń głowy odniesionych na torze - dop. red.). Bardzo to przeżyłem. Wróciłem do Stanów, dopiero potem doszliśmy do porozumienia i ponownie jeździłem w Ipswich.

W 1985 roku zakwalifikował się pan do finału światowego. Jak pan pamięta ten dzień, gdy pojechał pan w szesnastce najlepszych.

Ten rok był dla mnie najlepszy w karierze. Odjechałem najwięcej zawodów w życiu, bodajże 107. Ścigałem się na wszystkich torach w Anglii i miałem znakomite przygotowanie. Jazda w jednodniowym finale była o wiele inna, widzę to po minionych latach. Było trochę presji. Zacząłem bardzo dobrze, bo na drugim miejscu, ale popełniłem błąd i w głupi sposób straciłem punkty. Bardzo ważne, jak się później okazało. W czwartej serii wygrałem bieg, mimo że start został powtórzony, a jechali ze mną Knudsen, Nielsen i Castagna. Sam finał był dla mnie niesamowity. Tor bardzo mi się podobał. Znacznie lepiej mi szło, gdy warunki torowe były cięższe. Przed finałem na Odsal padało, a to mi pomogło. Trochę wyrw, nierówności, dla mnie to było coś, co lubię.

No właśnie, a jakie tory przypadły panu do gustu?

Kumla, spędziłem tam sporo czasu. Na pewno Bradford, ze względu na finał, ale też lubiłem ten specyficzny tor. Było ich znacznie więcej. Uwielbiałem tory, gdzie nawierzchnia była ciężka i odmoczona.

Następna szansa na start w finale mistrzostw świata pojawiła się w Amsterdamie. Był to finał wyjątkowy, bo dwudniowy. Zakończył pan zmagania na ósmym miejscu. Był niedosyt?

Kelly Moran pełnił rolę mojego mentora. Używałem Goddena. To był całkiem dobry motocykl. Nie byłem stałym bywalcem finałów IMŚ. Cieszyłem się z jazdy w finale, starałem się wyeliminować presję, bo to do niczego nie prowadziło.

Co pan może powiedzieć o swoich rodakach? Lata osiemdziesiąte to był znakomity czas dla amerykańskiego żużla.

Wiele świetnych wspomnień. Jednego dnia walczyliśmy w lidze przeciwko sobie jak godni przeciwnicy, ale w reprezentacji szliśmy za sobą jak bracia. Bobby Schwartz, niesamowity zawodnik, który wniósł do mojej kariery wiele dobrego. Z Brucem Penhallem spędziliśmy trochę czasu, staramy się trzymać kontakt, choć nie tak często jak kiedyś. Kelly? To inna historia. Naturalny, wrodzony talent, którego miał nawet za dużo. On i Shawn nie musieli się tykać motocykli. Wsiadali i jechali. Po prostu to czuli.

Kojarzymy pana z typem wesołka w trakcie kariery, ale czy wybrałby pan jakąś sytuację, która się panu podobała? Coś zabawnego?

Eh! Raczej nie zabawna, a tragiczna. Strata Denny'ego Pyaetta była czymś strasznym. Od początku marzyłem, by zostać zawodnikiem klasy światowej. To był bardzo trudny moment. Gdy rozpoczynasz karierę marzysz by być tym najlepszym, ścigać się na wysokim poziomie, skończyć z żużlem bezpiecznie w jednym kawałku i z sukcesami. Nie zawsze tak jest. Gdy widzisz, że zdrowie tracą Leigh Adams, Tomasz Gollob czy Darcy Ward, to naprawdę robi ci się smutno. Bardzo głęboko przeżyłem, gdy straciliśmy Billy'ego Sandersa (popełnił samobójstwo we własnym garażu, trując się spalinami - dop. red.). To było okropne.

Część kibiców pewnie nie pamięta, ale był pan jedynym Amerykaninem, który został... indywidualnym mistrzem Szwecji.

Mój syn Fred urodził się w Szwecji, mieszkałem tam, jeździłem i miałem rezydenturę. Miałem kontrakt w Kumli, a menadżer powiedział mi: "będziesz jeździć z licencją Svemo". Używałem jej do jazdy w Europie, mimo że mam amerykański paszport. To był finał z 1992 roku. To była wielka rzecz, będąc Amerykaninem wygrać mistrzostwa innego kraju i zostawić w tyle Pera Jonssona, Henrika Gustafssona czy Jimmy Nilsena. Oni byli na topie.

Czy uważa pan, że pana kariera mogła potoczyć się inaczej? Czy jakby miał pan szansę, zmieniłby pan coś?

Nie zmieniałbym zbyt dużo. Myślę, że lepiej bym wyszedł na tym, gdyby w moich czasach było Grand Prix. W najlepszym sezonie mogłem pojechać nawet o medal. Na szczęście w żużlu nie miałem zbyt wielu kontuzji. Byłem rozdarty między Jet Ski (wyścigi skuterów wodnych) a żużlem. Moja kariera po 2000 roku nie była taka jak być powinna. Nie pamiętam, żebym opuścił w swojej karierze jakieś ważne zawody dla mnie. Niczego nie żałuję. Cieszę się, że kibice w Polsce o mnie pamiętają, z całego serca ich pozdrawiam i dziękuję za tę rozmowę.

Zobacz także:
Mecz o złoto, a jego nie ma! "Po prostu w to nie wierzę"
Po bandzie: Żużel to sport niewinnych ludzi [FELIETON]

Źródło artykułu: