Zacznę od tego, że od lat jestem zwolennikiem pozycji juniorskich i to dla krajowych zawodników w PGE Ekstralidze oraz niższych rozgrywkach. Wiem, że znajdą się osoby, które będą argumentować, że najlepsza liga świata powinna skupiać wyłącznie światową czołówkę, że szkolić należy gdzie indziej.
Jednak gdybyśmy nie mieli parasola ochronnego nad polskimi juniorami, to spora część klubów totalnie odpuściłaby szkolenie. Nie będę ich wymieniać z nazwy, ale kibice doskonale znają ośrodki, które z prowadzeniem szkółek są na bakier i robią wszystko, by ściągnąć młodego i najlepiej utalentowanego żużlowca z innego klubu.
W teorii w Polsce mamy idealny system szkolenia. Od lat funkcjonują kluby miniżużlowe, do tego w ostatnim okresie popularyzują się też pit-bike'i. Doszły do tego motocykle, a nawet zawody na motocyklach o pojemności 250 ccm. Na kluby narzucono obowiązek wyszkolenia odpowiedniej liczby adeptów. Każdy z ośrodków dzielnie walczy, aby wypełnić ten limit i nie otrzymać kar. Większości się to udaje, ale...
ZOBACZ WIDEO Grzyb mówi, że Apator będzie czarnym koniem. Co na to Tomasz Bajerski?
W praktyce mamy obecnie juniorów, dla których problemem coraz częściej jest przejechanie czterech okrążeń. Obserwując ostatnie spotkania ligowe nie tylko ja, ale najpewniej większość kibiców, chwyta się za głowę widząc popisy niektórych jeźdźców z I-ligowych rozgrywek.
Na przestrzeni lat poziom szkolenia poleciał nam na łeb na szyję. Widząc wybrane upadki z ostatnich dni jestem w szoku, że niektórzy żużlowcy posiadają licencje. Być może to kwestia szykowania twardych torów i trenowania wyłącznie na takich nawierzchniach. Jak wiemy, pogoda ostatnio nie rozpieszcza, przez co mecze rozgrywane są w trudniejszych warunkach. Może to przyczyna tych wszystkich upadków i walki z torem, a nie z rywalami?
A może kluby, świadome problemów z wypełnieniem limitów szkoleń, inwestują w zawodników, których tak naprawdę jazda na motocyklu przerasta? Bo nie ukrywajmy, że spory procent z obecnych 16- czy 17-latków, zgłaszając się do szkółki na początku XXI wieku, zostałby po prostu skreślonych. Wszystko przez to, że zawodnicy uznani zostaliby za nierokujących. Teraz są przyjmowani z otwartymi ramionami, bo innych śmiałków brak.
I w tym chyba tkwi główny problem polskiego żużla. Zbyt mało chętnych garnie się do szkółek. Możemy zmieniać przepisy, podnosić limity, ale nie da to większych efektów. Będziemy nadal szkolić na sztukę, jak głoszą krytycy obecnego systemu. Trzeba nad tym pomyśleć i zmienić obecny stan rzeczy. Nie wystarczy już ogłosić naboru do szkółki na stronie internetowej klubu. Nie pomoże też lakoniczny komunikat z głośników podczas spotkań ligowych.
Coraz częściej mówi się o tym, że młodzież odsuwa się od sportu. Nie chodzi wyłącznie o jego uprawianie, ale też oglądanie w telewizji. Pojawił się e-sport, który ma swoich fanów. Są social media i platformy streamingowe, które angażują młodsze roczniki. Sport, a więc i żużel, musi się coraz mocniej rozpychać i domagać "atencji". Musi też zmienić sposób, w jaki wychodzi do dzieci.
Mamy teraz okres pandemii koronawirusa, przez który trudno chociażby organizować wizyty w szkołach, tworzyć prezentacje żużlowe w galeriach handlowych czy też zapraszać na pikniki z zawodnikami. Jeśli jednak czegoś nie zrobimy, to skutki tego odczekujemy za kilka lat, gdy braknie adeptów ze szkółek z lat 2020-2021. Efekt będzie taki, że będziemy mieć ekstraligowe drużyny rezerw, ale nie będzie miał kto w nich jeździć.
Czytaj także:
Robert Lambert szybki jak strzała
Poprawia się stan zdrowia Andrieja Karpowa