Żużel. "Urodzony" 30 lutego, a koledzy mieli te same zdjęcia w paszportach. Historie byłego reprezentanta Polski

Sławomir Dudek obecnie pomaga w karierze swojemu synowi Patrykowi. Były zawodnik na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych startował w reprezentacji Polski i ostatnio opowiedział o tych czasach.

Stanisław Wrona
Stanisław Wrona
Sławomir Dudek na prowadzeniu WP SportoweFakty / Jarek Pabijan / Na zdjęciu: Sławomir Dudek na prowadzeniu
Z pewnością okres jego występów pod wieloma względami różnił się od obecnego. W pewnym stopniu można było jednak również porównać czasy "minione" do aktualnych. Czy były reprezentant Polski zapamiętał jakieś ciekawsze i luźniejsze historie z czasów swoich występów?

- Była sytuacja, związana z moim pierwszym wyjazdem za granicę. Właśnie dzięki kadrze mogliśmy wyjechać na takie zawody międzynarodowe. Miało to miejsce, gdy startowałem jako junior i jechaliśmy do Szwecji. Dokładnie nie pamiętam, o co chodziło, ale chyba trzeba było mieć skończone wówczas 18 lat, a ja z racji tego, że urodziłem się pod koniec roku, to kończyłem je dopiero 30 grudnia. To był warunek, żeby dostać paszport. One wtedy nie były prywatne, tylko tak jakby "służbowe". No i wpisali mi datę, żeby to było później lepiej podrobić. Ostatecznie wyszło tak, że moją datą urodzenia był 30 lutego, tak jakby pozbyto się "iksa" z miesiąca. Później wystarczyło dostawić ponownie "iks" do tej rzymskiej dwójki i miałaby wyjść dwunastka. Jechaliśmy i tak mówiłem: "Kurczę, 30 lutego to taka mało znana data (uśmiech)"  - opowiada Sławomir Dudek.

Jak się okazuje przerobienie daty urodzin, nie było jedyną sytuacją, która miała miejsce przy okazji wyjazdu za granicę, a konkretnie do Szwecji.

ZOBACZ WIDEO Czy Paweł Miesiąc to zawodnik na PGE Ekstraligę? Ekspert komentuje

- Doszło też do sytuacji, w której w dwóch paszportach były te same dwa zdjęcia, tego samego zawodnika. Okazało się, że przy różnych nazwiskach ktoś wkleił identyczne fotografie. Zrobił się duży problem, dopiero na granicy ktoś to zauważył - w Świnoujściu przed wjazdem na prom. Był dylemat, co mieliśmy zrobić, gdyby ktoś to zobaczył. Zaczęło się kombinowanie i przesiadanie, żeby nie siedzieli oni przypadkiem w jednym aucie. Wtedy jeździliśmy jeszcze osobówkami z przyczepami. Jeden zawodnik wsiadł do pierwszego auta, a drugi do ostatniego, żeby nie skojarzono tych dwóch zdjęć i aby nikt nie zwrócił na to uwagi. (…) Co prawda chyba Polacy ze służb celnych się zorientowali. Oni stwierdzili, że nas wpuszczą, ale nie wiedzieliśmy, jak to potraktują Szwedzi. Ostatecznie się udało, szczęśliwie wszyscy wjechaliśmy na ten prom, przejechaliśmy granicę i wróciliśmy. Takie pomyłki można chyba dzisiaj zaliczyć do małych ciekawostek - dodał.

W czasie jednego z kolejnych wyjazdów zagranicznych doszło z kolei do sytuacji, w której posłuszeństwa odmówił sprzęt. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło.

- Była jeszcze jedna historia, gdy jechaliśmy na Węgry, na eliminacje do mistrzostw świata z Jarkiem Szymkowiakiem i mechanikiem Andrzejem Jarząbkiem. Podróżowaliśmy wtedy jednym, moim busem, miałem Forda Transita. Wszystko szło pięknie, zostało nam jakieś 200 kilometrów do celu, czyli do Kaposvaru, gdzie odbywały się te zawody. Niestety wtedy miała miejsce awaria naszego sprzętu. Rozwaliła się skrzynia biegów i zaczęła się walka z czasem, żeby na te zawody zdążyć. Wszyscy zawodnicy już byli przygotowani w parkingu, a my przyjechaliśmy na lawecie, tzn. dokładniej to bus, a my w czterech w kabince takiej Avii. Był w niej kierowca, a my we trzech siedzieliśmy na jednym krzesełku - mówi o sytuacji, związanej z eliminacjami do półfinału kontynentalnego do IMŚ, Sławomir Dudek.

Cała sytuacja została opanowana, a dodatkowo po zawodach udało się również naprawić uszkodzony samochód.

- Trzeba było wysiąść, rozpakować auto, przebrać się, brać udział w treningu i szykować się, bo po południu były zawody. Można powiedzieć, że nie było łatwo. Mieliśmy jednak taką przygodę na Węgrzech. Wtedy już powoli zaczynali się pojawiać sponsorzy. Były to czasy pana Morawskiego, wchodziło zawodowstwo. Dzięki temu, że jeden sponsor też pojechał na Węgry, to później jeździliśmy i szukaliśmy skrzyni biegów do mojego auta - z Węgier do Austrii, gdzie ją kupiliśmy. Przyjechaliśmy, sami to zamontowaliśmy i dopiero mogliśmy wrócić do domu. Takie przygody zatem miały miejsce.

Czasy się zmieniają, a wraz z nimi zawodnicy występujący w kadrze. Jak można porównać zatem dawne występy do obecnych?

- Podobieństwa są. Kolor zawsze jest biało-czerwony i jest orzełek (uśmiech). Myślę, że tak samo, jak wtedy dla mnie, tak teraz dla chłopaków, jest to zaszczyt. Na pewno każdy dąży do tego, żeby w tej kadrze jednak wystartować, co pozwala na udział w ważnych imprezach - podkreślił.

Sławomir Dudek odniósł się również do dopingu, na który mogli liczyć kadrowicze w czasie jego występów. Zaznaczył, że polscy fani pojawiali się wszędzie za granicą. Przypomniał również okres przed swoimi startami, gdy aby zobaczyć występ reprezentacji, należało zjawić się na stadionie wiele godzin przed zawodami.

- Wiemy, że mistrzostwa świata przyciągały rzesze kibiców i stadiony były pełne. Sam jeździłem na imprezy tego typu, jak np. na Drużynowe Mistrzostwa Świata w 1984 roku. Byłem wtedy jeszcze młodym chłopakiem. Na żużlu nie startowałem, a jechaliśmy do Leszna. Człowiek był ok. 8 godzin przed zawodami na trybunach, żeby pilnować sobie miejsca. Polacy zawsze dopingowali, tych ludzi było najwięcej. Na pewno teraz jest im łatwiej jeździć wszędzie. Za "moich" czasów trudniej było gdzieś jechać, nawet na pojedyncze finały mistrzostw świata, np. do Anglii, bo były mniejsze możliwości. Z pewnością jednak zawsze polscy kibice byli i nas dopingowali na naszych zawodach. Jeśli porównamy obecne czasy do tamtych, to pod tym względem nie ma dużej różnicy - opowiada Sławomir Dudek.

Całość obszernego wywiadu ze Sławomirem Dudkiem można znaleźć na stronie polskizuzel.pl.

Czytaj także:
WP SportoweFakty patronem Żużlowej Reprezentacji Polski
Jest nowy wicelider! Stal spadła na trzecie miejsce

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×