Sprawił sensację w GP, ale nie wykorzystał potencjału. Jeden z jego głównych błędów wiąże się z Polską

WP SportoweFakty / Jarek Pabijan / Na zdjęciu: Martin Dugard na pierwszym planie
WP SportoweFakty / Jarek Pabijan / Na zdjęciu: Martin Dugard na pierwszym planie

- Nie byłem wystarczająco rozpoznawalny by się przebić - uważa Martin Dugard. Były angielski żużlowiec wspomina karierę i moment, w którym wygrał rundę Grand Prix.

W tym artykule dowiesz się o:

Konrad Mazur, WP SportoweFakty: Proszę nam przybliżyć. Jak wyglądały początki Martina Dugarda w roli żużlowca?

Martin Dugard, były angielski żużlowiec, triumfator rundy GP: Pamiętam, że gdy miałem cztery lata rodzina, przyjaciele kręcili się wokół stadionu w Eastbourne. Oczywiście mój ojciec, Bob Dugard był bardzo zaangażowany w żużel, więc było czymś naturalnym dla mnie, że trafię do tego sportu. Dostałem mały, żużlowy motocykl, który ojciec polecił zrobić bratu Petera Johnsa, Alanowi. Z roku na rok robiłem systematyczne postępy, aż znalazłem się w drużynie, by jej pomagać.

Podobne pytanie zadałem Neilowi Middleditchowi. Jego ojciec także jeździł na żużlu i stał się legendą w swoim klubie. Niech pan powie, jaką najważniejszą lekcję przekazał panu ojciec i pamięta ją pan do dzisiaj?

Ciągle się starał, bym wyszedł na jak najlepszego żużlowca. Jego starania i zaangażowanie pokazywały jego charakter, że był ambitny i chciał dla mnie jak najlepiej. Był bardzo krytyczny wobec przygotowań czy jazdy. Popełniłem błąd? Od razu chciał to korygować. Był bardzo stanowczy wobec mnie. Wszystko co robił, było w moim interesie. Powtarzał ''Tego nie powinieneś robić. Dlaczego? Bo w przyszłości się to na tobie odbije''. Po latach uważam, że miał rację. Ale w tamtych latach było się młodym, mniej rozumiało, trochę olewałem, to co mówił. Na odczepne mówiłem ''nie przejmuj się, będzie jak chcesz''. Z pewnością jeśli bym go bardziej słuchał, byłbym znacznie lepszym żużlowcem.

ZOBACZ WIDEO Żużel. Powiew optymizmu u Emila Sajfutdinowa. W końcu upora się z problemami?

Ojciec był pierwszym nauczycielem, a żużlowiec, w którego był pan wpatrzony?

Gdy wchodziłem w następny etap swojej kariery to imponował mi mały, amerykański żużlowiec, Kelly Moran. Mieszkał ode mnie jakieś 10 minut. To był fantastyczny zawodnik. Traktowałem go jako dobrego kolegę, często był u nas w domu, wybieraliśmy się na różne przejażdżki. Kelly i jego brat Shawn Moran mieli swój oryginalny styl, choć Shawn był znacznie twardszy, bardziej się starał, a Kelly’emu przychodziło to z dużą łatwością, niczego się nie bał, to był naturalny talent w tym sporcie. Tego nie dało się skopiować. Niestety miał swoje problemy, uwielbiał pić. U siebie w kraju był prawdziwą gwiazdą.

Udanie rozpoczął pan swoją karierę. W latach 1988-89 był pan odpowiednio trzecim i pierwszym żużlowcem Wielkiej Brytanii do lat 21. Jak pan pamięta tamte finały? Co dla pana znaczą te medale?

Nigdy nie podchodziłem do żużla na zasadzie, że jakieś zawody są ważniejsze. Za każdym razem przystępowałem do spotkań tak samo. Bawiłem się żużlem. Nawet jeśli były to zawody mistrzowskie, to nigdy nie przykładałem do tego większej wagi, a myślę, że powinienem. Niewiele było osób, które mogły mi pomóc. Był Dean Barker, który był moim mechanikiem z doskoku, bo też chciał jeździć. Jon Cook, który wkrótce został promotorem. To nie było profesjonalne podejście, ale starałem się robić wszystko jak najlepiej, raz wychodziło to lepiej, a innym gorzej. W tamtym czasie nie było mowy o mechanikach na stałe, a liczyłeś na najlepszych przyjaciół. Mimo wszystko uważam ten tytuł za wielki sukces.

Eastbourne Eagles, to klub, z którym należy pana identyfikować. Co dla pana znaczy Eastbourne i co pan najlepiej wspomina z okresu, gdy pan tu jeździł?

Pierwszy rok traktowałem jako naukę. Przejechałem pół sezonu. Kolejny był dla mnie bardzo dobry. W 1987 był jednym z najlepszych, a później przeszedłem do Oxford. Najbardziej zapadły mi w pamięć spotkania z National Knockout Cup. Jeździliśmy na wielu torach, było ich wtedy 35, dla porównania jest dziś ich ok. 20. Doświadczenie i nauka z tego płynąca była dla mnie bardzo pożyteczna. Jazda i podróż na różne obiekty, gdzie widzisz innych ludzi sprawiała mi wielką frajdę.

A Oxford Cheetah? Jakie wspomnienia stamtąd płyną?

Oxford to był duży krok w mojej karierze. Poznałem Hansa Nielsena, Simona Wigga czy Marvyna Coxa. Oni byli tutaj już kilka lat przede mną i mieli więcej doświadczenia. Przy nich czułem się jak nowicjusz. W pierwszych latach sporo nauczyłem się od Marvyna. Hans Nielsen? Niesamowity. Zawsze wyciągali do mnie pomocną dłoń. Nie stali obok, tylko gdy miałem pytania chętnie podpowiadali. Hans był znakomicie zorganizowany, myślę, że nawet zbyt profesjonalny jak na tamte czasy (śmiech). Często podróżowaliśmy, miał wszystko zaplanowane, co do minuty. Nie dopuszczał żadnych spóźnień czy błędów.

Które tory w pana kraju najbardziej przypadły panu do gustu?

Myślę, że specjalizowałem się w małych torach. Oxford, Wolverhampton, Reading. Dużych torów u nas było naprawdę mało. Obecnie właściwie wszystkie już zniknęły. Belle Vue było znacznie inne, niż obecnie.

A ten, którego pan nie znosił?

Peterborough. Miałem tam kilka dobrych występów, ale to nie było to. Myślę, że trzeba było tam jeździć regularnie, żeby złapać, o co tam chodzi. Ścigali się tam dobrzy zawodnicy, jak Jason Crump czy Ryan Sullivan, zawodnicy z Grand Prix, tym bardziej było mi trudno o dobry występ.

Cenił pan sobie jazdę we własnym kraju, ale zagranicą też się pan pokazał. W 1991 roku nastąpił debiut w polskiej lidze. Jak to się stało, że trafił pan do Rybnika?

Tata miał powiązania biznesowe z firmą z Rybnika i uznaliśmy, że najlepiej będzie jeździć tutaj. To był czas, że Polska wychodziła z komunizmu, pojawiały się efekty zachodu. Często przyjeżdżaliśmy dzień przed meczem, ojciec załatwiał biznesowe sprawy, a ja mogłem zobaczyć fabryki. Tak naprawdę niewiele ścigałem się zagranicą, było kilka spotkań w Niemczech. Żyliśmy inaczej i przyjeżdżając do Polski byłem lekko zaskoczony, co tu zobaczyliśmy. Jednak za każdym razem Polacy pokazywali swoją gościnność i serdeczność. Oni było zakręceni na punkcie żużla. Wielka szkoda, że nie mogliśmy tego zaadaptować do warunków żużla w moim kraju. Polska po trzydziestu latach znajduje się na właściwym miejscu. To co się stało z polskim żużlem jest naprawdę wyjątkowe. Ten pierwszy sezon zapamiętam z jednego powodu. Zawodnicy jeździli naprawdę twardo, szło się ostro, niektórzy tylko czekali by wlecieć w dziurę i dostać dodatkowej prędkości. W Anglii jeżeli się kogoś dotknęło, ten szybko się przewracał i był wykluczany. Nie znałem kraju, ale musiałem być przygotowany do trudnych warunków, bo nikt nie odpuszczał. Rybnik? Duży, szeroki, szybki i miejscami nierówny tor, ale przypadł mi do gustu. Był bardzo powtarzalny, a kibice, którzy oglądali nasze mecze byli wspaniali.

W 1992 roku zmienił pan klub i przeniósł się do Lublina. Jak do tego doszło?

Jeździliśmy z Hansem dla Oxford i pewnego razu zapytał mnie, czy nie chciałbym jeździć w Lublinie. Powiedział, że nie może być na wszystkich meczach, a oni szukają kogoś na jego miejsce. To była umowa na kilka spotkań. Co bardzo mi pasowało. Nie byłem entuzjastą podróżowania po Europie i szukania jazdy gdziekolwiek. Miło, że jeździł tam też Leigh Adams. Nie podobało mi się tylko jedno. Odległość od lotniska. W Rybniku miałem blisko, to była bardzo krótka jazda. Natomiast do Lublina musiałem się dostać z Warszawy, co było niezłą przeprawą jak na tamte lata. Lublin? Wypełniony kibicami stadion, co było świetne. Choć tor był duży, to przypominał mi angielskie tory. Powiedziałbym, że te wąskie łuki i proste są takim odwzorowaniem torów na wyspach tylko w powiększonej wersji. Niestety nie zwiedziłem miasta, a może mi się to jeszcze kiedyś uda.

Znalazła się jakaś osoba w Rybniku bądź Lublinie, z którą miał pan lepszą relację?

Niestety nie. Spędzałem w Polsce mało czasu. Lot, trasa, spotkanie, hotel, powrót i jazda u siebie. Mimo, że z nikim się szczególnie nie zaprzyjaźniłem, to dało się odczuć, z twarzy i reakcji innych, że jestem tu mile widziany. Łatwiej mi było się porozumieć z Hansem czy Leigh.

Ostatnim pana klubem był GKM Grudziądz. Pamięta pan coś z tego okresu?

Na pewno było miło spędzić tam trochę czasu. Wiem, że nie był to krótki okres. Pojechałem dobre mecze, ale mam wrażenie, że oczekiwano ode mnie czegoś więcej. Był ze mną w zespole Billy Hamill. Na szczęście nie miałem daleko na lotnisko.

Martin Dugard w niebieskim kasku
Martin Dugard w niebieskim kasku

Cały pana dorobek w polskiej lidze to raptem 17 spotkań. To jest naprawdę ciekawe, dlaczego tak mało jeździł pan w Polsce?

Powiedziałbym, że nie byłem taką legendą jak inni zawodnicy. Nielsen, Hamill, Hancock, Ermolenko, to były jedynki w swoich klubach. Ja nigdy do takiego poziomu nie doszedłem. W moim klubie jeździł Nielsen, to on był najlepszy, najpopularniejszy i rozchwytywany. Widocznie, nie byłem wystarczająco rozpoznawalny, by przebić się na stałe do Polski. Problemem było też to, że w Polsce był limit zawodników, a wszystkie zespoły chciały mieć tych topowych żużlowców. W pewnej chwili byłem tylko opcją rezerwową. Z drugiej strony, nie miałem parcia by ścigać się więcej w Polsce. Wiele frajdy sprawiała mi jazda na angielskich torach. Dobrze się z tym czułem. Teraz tego żałuję. Powinienem bardziej przyłożyć się do ścigania nie tylko u siebie, ale promować siebie w innych miejscach. A Polska była miejscem, w którym należało szukać więcej szans. Z innych torów, które poznałem w Polsce podobał mi się Toruń.

A jaka jest pana opinia na temat Polski jako kraju? Co panu się u nas podoba?

W ostatnim roku odwiedziłem Polskę i bardzo miło mi się podróżowało, bardzo łatwo, szybko można się przedostać kilkaset kilometrów dalej. Nie widzę już większej różnicy między Polską a Niemcami. Czuje się tu bardzo komfortowo. Polska wygląda na czysty, miły do życia kraj, o zachodnich standardach. Jedzenie? Na pewno inny smak niż w Anglii, ale wszystko wydaje się w porządku.

W Anglii był pan jednym z czołowych żużlowców, ale nigdy nie udało się zostać najlepszym indywidualnie. Najbliżej był pan w 1992 roku, ale przegrał pan z Garym Havelockiem. Jaka jest tego przyczyna, że nigdy nie wygrał pan złota?

Nie mam żadnych argumentów, by powiedzieć, że byłem najlepszy. Gary Havelock był po prostu świetny. Zdobycie tytułu to było super trudne zadanie. Mając takich przeciwników jak Havelock, Screen, Wigg, Louis, Smith czy Doncaster już się zastanawiasz jak ich pokonać. Byli wystarczająco dobrzy zagranicą. Nie szukałbym niczego szczególnego, dlaczego nie zdobyłem złota. Po prostu była duża konkurencja, a w finale miałeś trudnych przeciwników. Zdobyłem kilka medali, co mnie cieszy. Finał krajowy, był znacznie trudniejszy wtedy niż obecnie. Porównałbym to trochę do rywalizacji w waszym kraju. Macie 6-7 znakomitych zawodników, a stawkę uzupełniają następni bardzo dobrzy. Część z nich ma wspaniałe występy w lidze, ale nigdy nie zostanie mistrzami.

Jeździł pan też dla reprezentacji. Nigdy nie udało się panu wygrać DMŚ, ale jeden występ na pewno pan pamięta, ten w Kumli. Co pan może powiedzieć o tym występie?Zdobył pan 12 punktów.

I jedno zero (uśmiech). To było bardzo ciekawe doświadczenie. Dzień wcześniej sporo padało. Znalazłem odpowiednie ustawienia i nie powiem, ale czułem się na tym torze bardzo dobrze. Inni zawodnicy narzekali, ale ja się odnalazłem. Tor był wymagający, co mi bardzo odpowiadało. Pokonałem chyba wszystkich przeciwników. Byłem bardzo szczęśliwy. Niestety ostatni bieg też był dla nas bardzo ważny, bo każdy punkt się liczył. Przegraliśmy srebrny medal. Żałuje, że nigdy wygrałem mistrzostwa z drużyną. Mieliśmy jeszcze szansę w 2000 roku, ale to nie był mój dzień.

Nie sposób nie zapytać Martina Dugarda o rok 2000 i występ w Coventry. Pojechał pan z dziką kartą i wygrał pan te zawody. W jednodniowych finałach panu nie szło, a jakie to uczucie triumfować w Grand Prix, nie ukrywajmy, będąc sensacją tego turnieju.

Ten dzień był zupełnie inny niż w każdym innym meczu czy zawodach. Dowiedziałem się, że wystąpię z dziką kartą kilka tygodni wcześniej. Jakoś tydzień przed zawodami poproszono mnie bym pojechał jako gość w zespole Wolverhampton w meczu w Coventry, na Brandon Stadium. Zdobyłem 12 albo 13 punktów, co było dla mnie dość dobrym wynikiem. Trening przed Grand Prix nie miał dla mnie znaczenia. Wiedziałem później jakiego motocykla użyć, jakie dobrać przełożenia. Pojechałem do domu, miałem trzy godziny drogi. Wszystko ułożyło się dla mnie dobrze. Puszczałem sprzęgło i robiłem kolejny, dobry start. Nie opuściłem stadionu przed pierwszą w nocy. Spędziłem tam wiele godzin, ale ten wieczór był naprawdę przyjemny.

Finał? Z pewnością Ryan Sullivan nie spodziewał się mnie, że wyprzedzę go po zewnętrznej. Wydaje mi się, że mieliśmy podobną prędkość, ale ja wykorzystałem sytuację po szerokiej. Gdyby to miało się stać okrążenie później, to na pewno bym go nie dogonił. Odjechałem wtedy siedem biegów, więc mój sprzęt był już wykończony. Ta noc była bardzo intensywna i pełna wrażeń. I tak czasem wracam do tego i myślę sobie. Nieźle pojechałem, prawda? (śmiech).

Być może odpowie pan tak samo, ale jaki jest pana ulubiony wyścig z całej kariery?

To był Knockout Cup. Wciąż się uczyłem, a ja byłem najlepiej punktującym w zespole. Pokonać taką gwiazdę jak Dave Jessup to był dla mnie wspaniały wyczyn. W moim zespole był też Gordon Kennett. To byli klasowi, międzynarodowi zawodnicy.

Na pewno były rzeczy, które chciałby pan zmienić w swojej karierze. Jeśli nadarzyła by się szansa, to co by pan zrobił?

Zmieniłbym swoje podejście do żużla. Więcej bym od siebie wymagał i więcej się starał, by być lepszym żużlowcem. Więcej czasu poświęciłbym na jazdę w Polsce. Wtedy centrum żużla był mój kraj. Gdybym teraz zaczynał karierę to swoją bazę ustanowiłbym w Polsce, co byłoby właściwym posunięciem.

Czy w trakcie pańskiej kariery nadarzyła się sytuacja, która była z pana perspektywy śmieszna?

Spotkaliśmy się z Shanem Parkerem na zawodach w Austrii. Przygotowywał się do startu, a widziałem, że pod jego motocykl zaczęły spadać śruby i nakrętki. Byłem przerażony. Potem zaczął wrzeszczeć na mnie, że mi wycieka paliwo, a ja krzyczałem, że to wszystko od niego. Dwa okrążenia później przestałem jechać i byłem kompletnie zawstydzony.

Żużel to też kontuzje, którą najbardziej utkwiła panu w pamięci?

Mieliśmy zderzenie z Andy Smithem w Kings Lynn. On skręcał w lewo, a ja nie miałem pola manewru, poszliśmy w bandę, a ja w konsekwencji złamałem obojczyk. W sumie łamałem oba obojczyki trzy-cztery razy. Nadgarstek też mocno ucierpiał. W sumie miałem dużo szczęścia.

Kariera jednak się skończyła, jak pan spędzał lata bez żużla?

Początkowo zajmowałem się rodzinnym biznesem. Później jeden z przyjaciół poprosił mnie o udział w projekcie budowlanym, którego wartość wynosiła 17 mln funtów. 2,5 roku spędziłem na zarządzaniu budynkiem i pilnowaniem wszystkiego. To była duża odpowiedzialność. Oczywiście staram się teraz pomagać Tomowi Brennanowi. Moja partnerka, a jego mama odeszła od nas w te święta. Opiekowałem się nią przez ostatnie trzy lata. Życie zaczyna się dla mnie na nowo. Ale jaka czeka mnie przyszłość? Nie wiem. Jak wiesz, mam dwóch synów Connora i Kelsey’a. Ten drugi bardzo lubił żużel, ale to nie było jego przeznaczenie. Wydaje mi się, że bardziej chciał to poczuć i doświadczyć, niż profesjonalnie się ścigać. Nie miał wystarczająco odwagi i pewności by być żużlowcem. Sprzedał motocykle.

Czy chciałby pan jeszcze coś przekazać polskim fanom?

Dziękuję za wsparcie podczas moich występów w Polsce i życzę wam wielu emocji na stadionach. Żeby żużel w Polsce rozwijał się tak jak dotychczas, aby nigdy nie zagubił się tak jak angielski. Wierzę, że tak będzie cały czas.

Zobacz także:
Pod tym względem nikt nie przebije zawodnika Unii Leszno. Legendy wierne swoim klubom

Komentarze (1)
avatar
PABL0
31.01.2022
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
Dugard narzeka na wymagania polskiej ligi do połowy lat '90-tych, ale wygrana w GP w 2000 roku otworzyła mu ponownie drogę do naszej Ekstraligi i to chwilę po tym sukcesie. Rozdzwoniły się tele Czytaj całość