Żużel. Po bandzie: Konflikt wokół słowa - Discovery [FELIETON]

WP SportoweFakty / Arkadiusz Siwek / Na zdjęciu od krawężnika: Woffinden, Sajfutdinow, Zagar (z tyłu) i A.Łaguta
WP SportoweFakty / Arkadiusz Siwek / Na zdjęciu od krawężnika: Woffinden, Sajfutdinow, Zagar (z tyłu) i A.Łaguta

- Biznesmenom prowadzącym kluby sportowe często się wydaje, że skoro płacą, to robota na torze musi być wykonana. Te firmy rządzą się jednak innymi prawami, o czym wiedzą już m.in. Termiński i Grzyb - pisze w swoim felietonie Wojciech Koerber.

"Po bandzie" to cykl felietonów Wojciecha Koerbera, współautora książki "Pół wieku na czarno", laureata Złotego Pióra, odznaczonego brązowym medalem PKOl-u za zasługi dla Polskiego Ruchu Olimpijskiego.

***

I znów mamy w żużlu konflikt interesów. Tym razem dotyczy interpretacji angielskiego słowa - Discovery (odkrycie). Otóż część kibiców naiwnie liczyła, że szefowie tej medialnej grupy to ekscentryczni filantropi, którzy zamierzają odkrywać żużel na nowo tam, gdzie podupadł i odkrywać nowe kierunki jego rozwoju. Tymczasem okazuje się, że grupa chce odkrywać nowe możliwości zarobku, ukrywając speedway w płatnym playerze. Przynajmniej takie są przecieki. Specjalnie mnie to nie dziwi, tym bardziej że - nie zapominajmy - zarobki w cyklu indywidualnych mistrzostw świata poszły w górę. Ktoś się zatem musi na nie złożyć.

Powtórzę zatem po raz kolejny - za bardzo uczepiliśmy się przekonania, że za globalny rozwój speedwaya musi wziąć odpowiedzialność operator cyklu Grand Prix. Otóż operator to biznesowy partner rozgrywek, natomiast promocją i ekspansją dyscypliny winna się zająć w pierwszej kolejności Międzynarodowa Federacja Motocyklowa. Kłopot w tym, że dla działaczy FIM-u żużel jest w świecie motorsportu dyscypliną ostatniego wyboru. W każdym razie operator jest od zarabiania, bo przecież też zatrudnia ludzi, których należy opłacić. A największe pieniądze musi wziąć dyrektoriat. Organizatorzy gal sportów walki również nie robią ludziom prezentów, tylko swój produkt sprzedają tak, by okazał się rentowny. Nawet promotorzy freakowych eventów poszli w PPV i, o dziwo, sobie radzą.

ZOBACZ WIDEO Żużel. Skąd w Toruniu pieniądze na Dudka i Sajfutdinowa? Klub odpowiada

Telewizor nie jest już narzędziem zapewniającym dostęp do świata nieograniczonego, lecz tylko częścią zestawu, do którego należy dokupić niejeden dekoder oraz kilka haseł. I za każde osobno zapłacić.

Od pewnego czasu jesteśmy pod wrażeniem umowy telewizyjnej, jaką PGE Ekstraliga  podpisała z właścicielem praw na kwotę blisko ćwierć miliarda złotych. Ale to nie znaczy, że właściciel zrobił to z głębi serca dla dobra żużla. Powodowany był tylko jednym - korzyścią biznesową. Gdyby nie miał tyle, by starczyło dla klubów, ale przede wszystkim na pokrycie własnych potrzeb, to by w ten interes nie wchodził. Proste jak rachunek ekonomiczny.

Czas pandemii, jak wiadomo, nie wszystkich przewrócił. Co prawda kilka biznesów legło w gruzach, jednak kilka urosło. Na przykład szefowie firm produkujących szczepionki mogą sobie dziś kupić większość wysp i wysepek na ziemi, które nie znalazły jeszcze nabywców, a i kanały sportowe zapewne nie straciły, skoro kibiców wywiało ze stadionów przed telewizory.

To biznesowe podejście do życia rzadko sprawdza się jednak w sprawach stricte sportowych, choć, jak zauważam, wielu się udziela. Choćby Przemysławowi Termińskiemu, który co rusz podkreśla, że wersja 2022 Apatora Toruń to samograj na złoto. Biznesmenom często się wydaje, że skład papierowych gwiazd poprowadziłaby do tytułu nawet miejska urzędniczka przez służbowy telefon stacjonarny na swoim biurku. A później zdziwieni, gdy się okazuje, że to jednak bardziej skład węgla i opału. Nawet jeśli senator Termiński wydaje te opinie pół żartem, to wiemy, że w przeszłości miewał problemy, by zrozumieć porażki teoretycznie wyżej notowanych zawodników.

Duży problem ze zjawiskiem miał również Marek Grzyb tuż po wejściu w świat speedwaya. Otóż wydawało mu się, że powinno być jak w firmie - skoro płaci, to robota musi być na torze wykonana. Koniec, kropka. Stąd na dzień dobry zrugał w parku maszyn mistrza świata Zmarzlika, za co najwyższej ceny nie zapłacił. Jeszcze. Dopiero później zrozumiał, że prezes klubu nie zawsze stoi wyżej zawodnika. Nie w tej firmie.

Myślę, że o tej porze roku zespół z aspiracjami sięgającymi mistrzowskiego tytułu powinien już znać nazwisko swojego menedżera czy też trenera.

Ludziom się też wydaje - z tego, co dostrzegam - że po zainstalowaniu na ekstraligowych obiektach osławionego odwodnienia liniowego nie odwołamy już z powodu kiepskiej pogody żadnego spotkania. A według mnie nie zmieni się nic bądź niewiele, bo przecież w czasie deszczu kałuże nadal będą się tworzyć, a nawierzchnie mięknąć. Co w połączeniu z obecnymi standardami oznaczać może jedno - odwołanie widowiska. I słusznie, bo przecież nie o to chodzi, by jeździć po wodzie, jak w minionej epoce. Ani to bezpieczne, ani mądre. A dla kibica przyjemne, siedzieć na deszczu i moknąć. Odwodnienie liniowe mam też w domu pod prysznicem, ale jak puszczę sobie z góry wodę, to jestem cały mokry i kafelki pod stopami też są mokre. Także zachowałbym wstrzemięźliwość i pohamował zbyt wielkie oczekiwania względem tych przydatnych skądinąd instalacji.

Gdy wieje, to nie skaczą - mimo wiatrochronów i siatek przy skoczniach. A gdy pada, to nie skręcają w lewo. Mimo odwodnienia liniowego.

A ściąganie marnych dwudziestoparolatków przez ekstraligowych potentatów? To też czysty biznes, a nie jakieś tam wyciąganie pomocnej dłoni do wszechstronnie nieutalentowanych chłopaków. Po prostu trzeba nimi wypełnić regulamin u24 Ekstraligi, a przy okazji nie trzeba też im zbyt dużo płacić. Czytam, że Betard Sparta wzięła już drugiego Niemca z upadłego Wolfe Wittstock, co przypomina mi końcówkę lat 80., gdy wrocławski klub, wówczas ostatni w najniższej lidze, nawiązał współpracę z Unią Leszno, najlepszym klubem najwyższej ligi. I wydostał z ekipy mistrzów Polski... najgorszych jeźdźców. Którzy w składzie Unii się nie mieścili, natomiast w Sparcie okazali się postaciami wiodącymi. Sprowadzenie takich nazwisk jak Marek Bzdęga i Arkadiusz Zielonko położyło podwaliny pod powolną odbudowę dobrego imienia klubu. Bo bywało i tak, że nie wygrał w sezonie ani meczu.

A teraz, po latach, Sparta znów wyciąga najgorszych zawodników. Tyle że nie z Leszna, a z Wittstocku. Kto wie, może po wprzęgnięciu ich w spartańskie tryby i zaaplikowaniu odpowiednich odżywek uda się wydobyć z tych chłopaków coś pięknego. I będą to wielkie odkrycia.

Wojciech Koerber

Zobacz także:
Żużel? Mistrz olimpijski ma obawy
Quiz. Reprezentanci kraju, medaliści i solidni ligowcy. Sprawdź, czy pamiętasz imiona byłych polskich zawodników!

Źródło artykułu: