Przez ostatnie 20 lat przez jego zakład przewinęło się mnóstwo gwiazd telewizji i sportu, a on sam mocno przyczynił się do powstania w naszym kraju mody na tatuaże. Jego grafiki ozdabiają ciała m.in. Agnieszki Chylińskiej, Dawida Kownackiego, Arkadiusza Malarza i ponad 50 żużlowców z Jarosławem Hampelem i Januszem Kołodziejem na czele.
To już jednak przeszłość, bo od nieco ponad pół roku Fludziński martwi się już tylko o to, by... przeżyć kolejny dzień. Ostatnio do problemów z sercem doszła depresja oraz niekontrolowane napady lęku.
- Przez kilkadziesiąt lat byłem przekonany, że moje problemy z dusznością wynikają z astmy. Brałem leki i uznałem, że sprawa jest pod kontrolą. W sierpniu trafiłem do szpitala w ciężkim stanie, a pierwsze diagnozy nie dawały mi szans na przeżycie choćby dwóch tygodni. Okazało się, że mam niewydolność serca z frakcją wyrzutową na poziomie 10 procent (norma to 60-70 procent - dop. aut.). Gdy usłyszałem, że zostało mi kilka dni życia, chciałem uciekać ze szpitala. Nie byłem jednak w stanie zrobić choćby kroku - wspomina traumatyczne chwile Fludziński.
ZOBACZ WIDEO Tai Woffinden w sportach walki? "Ogłoszę szczegóły niebawem"
Choć jeszcze kilka dni wcześniej grafik palił średnio dwie paczki papierosów dziennie, to po fatalnej diagnozie do dziś nie dotknął papierosa ani butelki z alkoholem. Rzucenie używek przyszło mu jednak zaskakująco łatwo. Jego stan zdrowia był już na tyle słaby, że po prostu nie pozwalał na zaciągnięcie się papierosem. Przez kilka miesięcy tatuażysta miał zakaz poruszania się dalej niż na kilka metrów, a nawet krótka rozmowa sprawiała, że łapał zadyszkę, która - przy jego problemach - stawała się zagrożeniem dla życia.
Dawali mu czternaście dni życia
- Pamiętam, jak podczas pierwszego echa serca lekarze komentowali między sobą to, co widzą na ekranie i mówili tylko "martwe”, "tu martwe”, "tu też martwe”. Później poradzono mi, bym jak najszybciej pozamykał wszystkie sprawy na tym świecie. Pierwsza diagnoza to było 14 dni życia, a w momencie opuszczenia szpitala rokowania poprawiły się do trzech miesięcy - wspomina Fludziński.
Lekarze nie dawali mu praktycznie żadnej nadziei, bo przy tak poważnych problemach z sercem, dłużej niż pół roku potrafi przeżyć zaledwie jeden na dziesięciu pacjentów. Ratunkiem mógł być przeszczep serca, ale na to kategorycznie nie zgadzał się sam zainteresowany.
- Nie miałbym żadnego problemu, gdyby chodziło o przeszczep nerki, ale na pewno nie serca. Dla mnie to nie jest zwykły narząd, a siedlisko duszy i wspomnień. Świadomie podjąłem decyzję, że wolę umrzeć za chwilę, niż mieć świadomość, że żyję z sercem innego człowieka. Nie chcę, by w nocy budziły mnie koszmary z życia innej osoby - tłumaczy powody swojej decyzji.
Ostatecznie właściciel Seagull Tattoo miał dużo szczęścia, bo terapia mocnymi lekami okazuje się skuteczna. Od diagnozy minęło już dziewięć miesięcy, a frakcja wyrzutowa nieco się zwiększyła. Choć stan bezpośredniego zagrożenia życia minął, to sytuacja zdrowotna wciąż nie jest dobra.
"Jakbym siedział na krześle elektrycznym"
Życie w ciągłym strachu i oczekiwanie na śmierć sprawiło, że artysta nabawił się depresji, a powrót do zdrowia - poza problemami z sercem - uniemożliwiają mu ataki paniki, które pojawiają się nawet kilka razy dziennie.
- Przez kilka miesięcy właściwie tylko czekałem na śmierć. Czułem się, jakbym siedział na krześle elektrycznym lub stał z workiem na głowie nad zapadnią. Każde świśnięcie w klatce piersiowej sprawiało, że byłem pewny, że to już koniec. Strach, gdy czuje się własną śmierć, jest nie do opisania - opowiada nam. - Na to nie ma mocnego. Można być pogodzonym ze śmiercią, ale gdy przychodzi ten moment, to i tak niesamowicie to przeraża. Ja w ostatnich miesiącach takich momentów miałem setki, a może nawet ponad tysiąc. W gorszych dniach przytrafiało mi się to kilka razy dziennie, a każdy taki atak potrafi trwać nawet kilkanaście minut, podczas których zupełnie tracę nad sobą kontrolę. Najbliżsi już wiedzą, że chcę umrzeć w samotności i wychodzą z pomieszczenia, gdy znów mi się to przytrafia. Są także poinstruowani, by w żadnym wypadku nie dzwonić na pogotowie - mówi Fludziński.
Strach przed kontaktami z lekarzami artysta ma od dziecka, kiedy to kilkukrotnie był ratowany przez ratowników medycznych. Powodem problemów z oddychaniem za każdym razem była rzekoma astma. Traumatyczne wspomnienia z tamtego okresu sprawiły, że już na zawsze każdy lekarz będzie się kojarzył Fludzińskimu z walką o życie i wywoływał strach.
Pomoc okazała się dodatkowym problemem
Tatuażysta dostał niską rentę, a także wsparcie osoby do opieki, która przychodzi trzy razy w tygodniu. Nawet to okazało się być jednak problemem, bo wizyty obcej osoby praktycznie za każdym razem powodowały dodatkowe ataki paniki. Zresztą takim sytuacjom do dziś sprzyjają wszystkie spotkania z ludźmi. Dużą traumą była choćby wizyta na komisji inwalidzkiej, gdzie atak był tak poważny, że droga powrotna do domu - zamiast 15 minut - trwała ponad trzy godziny.
Jakby tego było mało, do problemów zdrowotnych doszły także finansowe. Tatuażysta już wcześniej nie mógł się dogadać z właścicielami lokalu, w którym mieścił się jego salon, więc niedawno zdecydował się definitywnie go zamknąć. Powrót do jakiejkolwiek pracy uniemożliwiają mu także wspomniane już napady paniki. Co gorsza, dość szybko skończyły mu się oszczędności.
- Ludzie myślą, że mam nie wiadomo ile pieniędzy, ale gdy zachorowałem, szybko okazało się, że tak nie jest. W październiku poznałem, co to głód, bo na koncie nie miałem ani złotówki. W potrzebie nie zostawili mnie jednak najbliżsi, czyli była żona, córki, brat Marek, który mieszka w Szwecji i przyjaciel Michał Drymajło, który pomógł mi tak mocno, że w ramach podziękowania wysłałem mu niedawno swój motocykl. To jednak tak naprawdę nic w porównaniu do wsparcia, jakie otrzymuję od niego. To mój anioł stróż - przyznaje Fludziński.
Scenariusz pogrzebu na razie musi poczekać
Sytuacja zdrowotna jest już lepsza, a to powoduje, że artysta coraz częściej patrzy w przyszłość. Wrócił do regularnego oglądania transmisji z żużlowych torów, a także planuje... wydanie własnej biografii.
- Pracujemy nad tym z redaktorem Piotrem Olkowiczem, a im dłużej rozmawiamy, tym mocniej dochodzimy do wniosku, że moja historia to gotowy materiał na dobrą książkę. Choć 22 lata mojego życia jest związane z tatuowaniem ludzi, to opowieści z tym związane będą tylko małym fragmentem całości. Choć mam dopiero 49 lat, to zdaję sobie sprawę, że tym, co przeżyłem, można byłoby obdzielić przynajmniej kilka osób. Prowadziłem życie prawdziwego rock’n’rollowca i jestem świadomy, że porządnie sobie zapracowałem na mój obecny stan - mówi.
Mało kto wie jednak, że w przeszłości wychowywał się w domu dziecka, z którego zresztą uciekł przed maltretującym go dyrektorem. - Dziś nie mam do niego żalu, bo mam taki charakter, że wybaczam. Mam dobrą pamięć i lubię rozśmieszać ludzi, więc chciałbym to wszystko opowiedzieć z humorem - zapowiada.
Całe szczęście Fludziński już znacznie rzadziej myśli o własnym pogrzebie, który po diagnozie lekarzy zdołał kompleksowo zaplanować i dokładnie poinstruować nie tylko najbliższych, ale także znajomych, prowadzących dom pogrzebowy. Artysta nawet w takiej chwili chciał zadbać o samopoczucie swoich gości i zaplanował ceremonię, jakiej w Polsce nie było już dawno.
- Miałem przygotować jeszcze kilka niespodzianek na swój pogrzeb, ale obecnie nie jest to już chyba tak pilne jak myślałem. Podsumowałem swoje życie i wyszło, że na razie zrealizowałem około 80 procent marzeń, więc teraz czas na kolejne - mówi z optymizmem Fludziński.
Czytaj więcej:
Abramowicz złamie obietnicę?!
Red Bull wyda miliony na inwestycje