Jako trener wywalczyłem 34 medale najważniejszych imprez w Polsce i na świecie. Aż 24 krążki zdobyłem z reprezentacją, którą prowadziłem przez 14 lat. To chyba niezły wynik dla kogoś, kto nigdy jakoś szczególnie nie garnął się do pracy szkoleniowca.
Tekst w ramach serii "Trenerzy Mistrzów". Tylko na WP SportoweFakty
Wszyscy zapamiętają mnie z medali i wielkich sukcesów reprezentacji. Ale nie zawsze było tak kolorowo. Najlepszym przykładem sytuacja z Tomaszem Gollobem, do której doszło przed półfinałem Drużynowego Pucharu Świata w 2013 roku. Tomek zmagał się z bólem kręgosłupa i namawiał mnie, by dążyć do odwołania zawodów. Tłumaczyłem mu, że tym razem damy sobie radę bez niego, a on dołączy do nas za tydzień podczas finału. Nie chciałem ryzykować jego zdrowia, a poza tym była okazja przetestowania innych zawodników.
Tomek odpowiedział, że skoro tak uważam, to ok. Temat wydawał się zamknięty, ale później do hotelu przyjechał Grzegorz Ślak, kolega Golloba. Za dwie godziny Tomek oświadczył: - Rezygnuję z występów w kadrze. Definitywnie - usłyszałem.
Później w wywiadzie telewizyjnym powiedziałem, że "Tomek wypił kawę z jakimś Ślakiem i zmienił decyzję". Właśnie przez słowa o "jakimś Ślaku" przez półtora roku byłem posądzany o zniesławienie. Ślak żądał sprostowania i przeprosin na łamach wielu ogólnopolskich gazet i kanałów telewizyjnych oraz zapłaty 50 tysięcy złotych na cele charytatywne. Stawką naszej batalii sądowej mogłoby więc być nawet kilka milionów złotych. Wiedziałem, że Tomek jednym telefonem mógłby zakończyć ten spór, ale z jakichś powodów nie chciał tego robić.
Prawnicy nie mieli dla mnie litości i musiałem zapłacić im za obronę 20 tys. złotych. Ostatecznie sąd uznał, że mogłem tak powiedzieć. Co ciekawe, sam Ślak zeznał, że nie znaliśmy się, co tylko potwierdziło, że słowo "jakiś" nie miało na celu urażenie go.
Ostatecznie jednak Tomek faktycznie zakończył karierę w kadrze, a my przez siedem lat nie zamieniliśmy ze sobą nawet zdania.Do pojednania doszło w ciekawych okolicznościach, przed kamerami Canal+ podczas Grand Prix Polski w Gorzowie. Jak dowiedziałem się, że na antenie będzie Gollob, mocno się zestresowałem. Ostatecznie wyszło świetnie, a my wspólnie żartowaliśmy na wizji. Po transmisji mieliśmy chwilę, by porozmawiać, i ustaliliśmy, że nie wracamy do przeszłości. No i fajnie, bo Tomka zawsze darzyłem wielkim szacunkiem i uważam za najlepszego żużlowca w historii Polski.
***
Najpoważniejszy test w mojej trenerskiej karierze przeszedłem jednak nieco później.
Już kładłem się spać na zimowym zgrupowaniu kadry w Szklarskiej Porębie. Nagle słyszę jakiś rumor. Wstaję, patrzę przez okno, a tam chłopaki pakują się właśnie do dużej taksówki. Cholera - myślę - a oni gdzie o tej porze? Wybiegam z pokoju, staję w drzwiach hotelu i krzyczę do nich: - Zapłaćcie taksiarzowi za fatygę i do łóżek.
Odwróciłem się na pięcie i wróciłem do siebie. Wtedy do mnie dotarło, że jak nie posłuchają, to będę miał kłopoty. Za niesubordynację nie mogę ich zawiesić, bo przecież w tej taksówce siedziało trzy czwarte mojej kadry! Zresztą nie mógłbym się nikomu przyznać do tego incydentu, bo zlekceważenie dość jasnego polecenia trenera przez większość reprezentantów to tak naprawdę koniec jego kariery.
Nie byłem pewny, czy moja interwencja zrobiła na nich wrażenie. Ale wrócili. Następnego dnia na śniadaniu cisza. Było czuć, że są źli, bo popsułem im plany. Ale ja byłem zadowolony, żartowałem, jak niby zapobiegłem ich gorszej dyspozycji na pierwszym z dzisiejszych treningów.
Choć z zawodnikami zawsze miałem kumpelskie relacje, to jednak okazało się, że liczą się ze mną bardziej niż myślałem.
***
Tuż po skończeniu kariery sportowej jako zawodnik byłem przekonany, że to definitywne rozstanie z żużlem. Zająłem się badylarstwem. Miałem sporo ziemi pod Częstochową, wybudowałem tam dwie wielkie szklarnie i... w październiku sadziłem goździki, potem frezje, aż w marcu przychodził czas na tulipany. A latem pomidory i ogórki. Jesień... tradycyjnie chryzantemy. Biznes kręcił się znakomicie, a kiedyś po jednym udanym sezonie goździków można było postawić ładną chałupę. Początek był łatwy, bo w ziemi nie było pasożytów, szło gładko. Szybko zapominałem o żużlu.Najgorzej w tej robocie było wtedy, gdy brakowało dobrego węgla. Każdy hodowca to wie: palenie mułem powoduje, że w największe mrozy musisz dorzucać co dwie godziny. Spać się nie da.
Do żużla jednak wróciłem. Przypadkowo. Przed jednym z meczów w 1993 roku zajechałem na trening Włókniarza. Choć nie byłem na bieżąco, już po kilku minutach powiedziałem kilku osobom, że z takimi przygotowaniami na wygraną nie mają co liczyć.
"Dostaniecie srogi wpier***" - zawyrokowałem ekspercko, bo widziałem, jak zawodnicy męczą się na trudnej nawierzchni przygotowanej niby po to, by utrudnić zadanie rywalom.
Przepowiednia się sprawdziła, a ja po meczu zostałem wezwany do klubu.
- Skoro jesteś taki mądry, to weź drużynę i się wykaż - usłyszałem od prezesa.
Nie traktowałem tego w kategorii życiowej szansy, bardziej jako pomoc klubowi. Zgodziłem się prowadzić zespół do końca sezonu za darmo.
Zaczęliśmy wygrywać, a ja szybko zrozumiałem, że to może być mój sposób na życie. Zwłaszcza że w ogrodnictwie zapanował kryzys, z Holandii zalały nas tanie kwiaty, wezwałem więc złomiarzy i dogadaliśmy się, że dostaną całe żelastwo jak tak posprzątają, że w ziemi kawałka szkła nie znajdę. Dziś w tym miejscu są mój dom i ogród.
***
Zawodników traktowałem jak kumpli bez względu na różnicę wieku. Na początek współpracy zawsze ich chętnie zapraszam do swojego domu. Tam mogę poznać prawdziwe oblicze każdego.
Jest wesoło, bo mamy psy, jest ich co najmniej siedem, czasem więcej, jak są szczeniaki. To nasza pasja, jeden z naszych pupili Borys został swego czasu mistrzem świata.
Ale największe wrażenie robił Kura, czyli moja gadająca papuga, która czasem płata figle. Kiedyś był u mnie późniejszy mistrz świata Artiom Łaguta z żoną. Awelina koniecznie chciała nagrać sobie filmik, jak rozmawia z papugą. Kura nie miała wtedy dobrego dnia, po niezliczonych próbach, widocznie zmęczona odwróciła się do niej i wypaliła: "Spierd****!".
Kura, poza oczywiście żoną, ma w naszym domu do powiedzenia najwięcej. Rano drze się: "Marek, wstawaj!". Czasami też tresuje nasze psy, wydając im tradycyjne komendy: "leżeć" czy "aport". Jej ulubione powiedzonko to "Marek, łysa glaco".
Pieski też czasem rozrabiają. Bo trzeba wiedzieć, że teriery rosyjskie służyły kiedyś na przykład do pilnowania więźniów w łagrach. Te nasze nie są przyzwyczajone do innych ludzi, więc musimy się pilnować, gdy ktoś nas odwiedza. Zbyt frywolnie w ich otoczeniu zachowywał się choćby Sławomir Drabik. Wychodził w podziurawionych spodniach.Uwielbiam sport w każdej postaci. Jeżdżę na nartach, uczę tego zawodników, jako pierwszy wprowadziłem do zajęć letnich żużlowców kolarstwo. Daje to kondycję i też jest jazdą na dwóch kółkach. Mam 74 lata, a w zeszłym roku przejechałem na rowerze 11 tysięcy kilometrów.
***
Być może największym sekretem mojej udanej kariery trenerskiej jest to, że zawsze wiedziałem, jak dotrzeć do zawodnika i przekonać go do swoich pomysłów. Najtrudniej było przed finałem Drużynowego Pucharu Świata w Lesznie w 2007 roku, gdy nie tylko zawodnicy, ale także kibice i lokalni działacze wywierali naciski, by w składzie się znalazł Damian Baliński, a nie naturalizowany Norweg Rune Holta. Ja jednak wiedziałem, że jeśli mamy walczyć o zwycięstwo, to tylko z Holtą.
W półfinale pojechaliśmy bez niego, gładko wygraliśmy, co jeszcze bardziej rozochociło moich krytyków. Do tego w studiu Canal+ tuż przed finałem ekspert Adam Skórnicki stwierdził, że bardziej ucieszy go srebro naszej drużyny bez Holty niż złoto z nim w składzie. Ja jednak wiedziałem, że muszę przede wszystkim przekonać do pomysłu Tomasza Golloba.
- Wiesz, kto miał najlepszy czas podczas treningu? - zagaiłem Golloba.
- Ja? - odparł.
- Miałeś dobry czas, ale najszybszy był Holta - skłamałem, bo nawet nie mierzyłem tego dnia czasów.
Ostatecznie Gollob uwierzył i na odchodne powiedział, że mam jego poparcie. Tyle mi wystarczyło. Ostatecznie Holta zdobył 12 punktów i przyczynił się do naszego wielkiego triumfu. To był mój pierwszy z siedmiu tytułów drużynowego mistrza świata.
Z tej imprezy zapamiętam słowa ówczesnego prezesa Fogo Unii Leszno Józefa Dworakowskiego, który gdy dowiedział się, że w finale Holta zastąpi jego ulubieńca, właśnie Balińskiego, powiedział mi: Naraziłeś nas na dodatkowe koszty, bo musimy załatwić ci ochronę.
Tuż przed finałem zrezygnowałem ze spania w hotelu w Lesznie i noc spędziłem we Wrocławiu. To samo zrobił Holta.
***
Nigdy nie miałem problemów z podejmowaniem trudnych decyzji, ale zawsze pilnowałem, żeby werdykty były sprawiedliwe, a zawodnicy mieli pewność, że nikt nie wpływa na moje powołania. Byłem w stanie postawić się nawet wszechwładnemu prezesowi związku Andrzejowi Witkowskiemu. Przed jednym z finałów zadzwonił do mnie i sugerował, bym nie wystawiał do składu Jarosława Hampela.
- Prezesie, kto odpowiada za wynik? - spytałem
- Ty - odparł Witkowski.
- To w takim razie ja podejmę decyzję, kto będzie jechał - zakończyłem.
I Hampel był naszym najlepszym zawodnikiem. Po zawodach zadzwonił prezes i przyznał się do błędu. Ustaliliśmy, że zawsze możemy ciekawie pogadać, ale nie na temat żużla.
Nie zawsze jednak drużyna popierała moje wybory. Rok później odstawiłem od składu kapitana Macieja Janowskiego. Przyjął to - tak mi się wydawało - ze zrozumieniem, ale więcej do powiedzenia mieli jego koledzy. Piotr Pawlicki zadzwonił do mnie i powiedział, że nie mogę tego zrobić, bo popsuję atmosferę. Mianowałem go więc kapitanem i poprosiłem, by w tym roku to właśnie on przejął rolę lidera. Choć Krzysztof Kasprzak powołany w miejsce Janowskiego nie był lubiany przez kolegów, to spełnił rolę, a my cieszyliśmy się z kolejnego złotego medalu. Do dziś nie mam jednak pewności, czy Janowski wybaczył mi tamtą decyzję.
Zawodnicy ratowali mi posadę nie tylko na torze, ale także w dość nietypowych okolicznościach. Związek od dawna miał przygotowanego Rafała Dobruckiego na moje miejsce, ale jakoś tak się zawsze składało, że gdy moje dni były już policzone, to zdobywaliśmy mistrzostwo świata.
Raz podczas imprezy wręczania Pucharu Fundina stało się coś dziwnego, gdy każdy wychodzący na scenę zawodnik mnie komplementował. Myślałem, że to jakiś żart ze mnie, zmowa. Okazało się, że wiedzieli więcej ode mnie, bo ponoć w tamtych dniach rozważano moje zwolnienie. To miała być manifestacja poparcia dla mnie zrobiona na oczach najważniejszych działaczy.
***
O ile intuicji do zmian w trakcie meczów nikt mi nie odbierze, to już w przypadku podpisywania kontraktów z klubami nie raz nos mocno mnie zawiódł. Przez 30 lat pracowałem w 10 klubach, a zwłaszcza na końcu popełniłem kilka błędów, których do dzisiaj żałuję. Cóż, kto ma miękkie serce, ten musi mieć twardą dupę.
Do Ostrowa Wielkopolskiego przyszedłem, bo namówili mnie znajomi. Miała być fajna atmosfera i duże ambicje. Skończyło się w fatalnym stylu, oskarżeniami o prowadzenie drużyny pod wpływem alkoholu. Nie byłem bez winy, bo po serii sukcesów uwierzyłem, że jestem fajnym gościem, a wokół siebie mam mnóstwo znajomych, którzy chcą dla mnie jak najlepiej. Prawda jednak była taka, że wielu osobom zalazłem za skórę tymi sukcesami i gotowi byli zrobić wiele, by sprowadzić mnie na dno.
Po meczu ktoś z klubu wpadł na idiotyczny pomysł, by wezwać policję, choć przecież było już po meczu, a ja nie byłem związany z klubem umową o pracę. Wcześniej jakoś nikomu to nie przeszkadzało, a ja przecież się nie chwiałem i normalnie prowadziłem zespół. Mój błąd polegał na tym, że dałem się zbadać. Zamieszanie było duże, ale to też sprawiło, że wyciągnąłem wnioski.
Inna sprawa, że zejście ze szczytu do niższej ligi to był błąd, bo tam często prezesi i zawodnicy, gdy biorą trenera z dokonaniami, myślą, że to on wygra im mecze. Oczekują cudów. A tymczasem muszą się uczyć, mieć cierpliwość i nie oczekiwać natychmiastowej zmiany.
***
Skończyłem już z trenerką, teraz będę ekspertem w Canal+ oceniającym zawody. Nie wiem, czy będzie brakowało mi adrenaliny, ale przez wiele lat to było coś, co nakręcało mnie do działania. Najlepiej wspominam takie mecze, jak ten, gdy jako trener pojechałem ze Spartą do rodzinnej Częstochowy. Przed jednym z biegów wyszedłem na tor poprawić pole dla Sławomira Drabika. Wtedy cały stadion krzyczał do mnie: "Wypier*****!".
Na trybunach siedzieli syn i szwagier. Kilka dni później obaj przyznali, że też dali się ponieść emocjom i krzyczeli razem z resztą stadionu.
Jose Mourinho swoimi metodami zaszokował świat, bo - jak tłumaczył - celowo koncentrował na sobie uwagę przed meczem, by zawodnicy mieli spokój. Ja robiłem to wiele lat przed nim.
Marek Cieślak
Czytaj więcej:
Gortat opowiada o pożegnaniu z tatą
Sprzedaje makiety, by mieć na leczenie
KUP BILET na 2025 PZM FIM Speedway Grand Prix of Poland - Warsaw. KLIKNIJ i przejdź na stronę sprzedażową!