Andrzej Bargiel: Cel przychodzi sam

Strach jest bardzo ważny, bo powstrzymuje przed robieniem szaleństw. Gdy się czegoś boję, nie robię tego. Strach oznacza, że czegoś nie znam wystarczająco dobrze. Że tracę kontrolę. A na to nie mogę sobie pozwolić - mówi nam Andrzej Bargiel.

Paweł Kapusta
Paweł Kapusta
Andrzej Bargiel podczas zjazdu Materiały prasowe / Materiały prasowe / Andrzej Bargiel podczas zjazdu
Paweł Kapusta, WP SportoweFakty:  - Jesteś szaleńcem? 

Andrzej Bargiel, narciarz wysokogórski, himalaista, pierwszy człowiek w historii, który zjechał na nartach z K2: - Gdybym był szaleńcem, to bym tu z tobą nie siedział. Już bym pewnie dawno nie żył.

Ale czasem tak o tobie mówią. "Pozytywny szaleniec".

Dla osoby, która nie ma wiele wspólnego z górami, zjazd na nartach z K2 czy Mount Everestu może się wydawać szaleństwem. To, co robię, jest jednak składową wielu czynników. Musi być w tym ogromne doświadczenie, kompetencje, wiedza, analiza danych. Dopiero na bazie tych wszystkich składowych można takie rzeczy robić bezpiecznie. Generalnie jest to bardzo trudne. Są wąskie okna, w których możesz realizować cele. Tego wszystkiego nie widać na obrazkach. I stąd się biorą powierzchowne oceny.

Świadomie godzisz się ze śmiercią. Odpływasz. Poddajesz się temu, nie masz możliwości z tym walczyć. Nikomu tego nie życzę. To straszne uczucie. Dodatkowo jeśli odcina ci powietrze na tak potężnym zmęczeniu, jest cholernie trudno. Nie jest tak, że gdy już cię przysypie, to jesteś w stanie sobie zrobić przestrzeń, odkopać się. Nie ruszysz nawet małym palcem. Miałem szczęście, że przytrafiło mi się to podczas zawodów.


Pytanie o szaleństwo nie jest jednak wcale takie głupie. Świat nie zna wielu, którzy najpierw weszli na K2, a później stamtąd zjechali na nartach. Nikogo poza tobą. Nie możesz się dziwić, że dla normalnego śmiertelnika to oznaka szaleństwa.

Może i masz rację. Już samo podjęcie próby byłoby dla większości czymś, co trudno byłoby im objąć rozumem. Na takie wyzwania szykowałem się wiele lat. To były lata ciężkich treningów, zdobywania doświadczenia w górach. W końcu doszedłem do chwili tuż przed startem pierwszej wyprawy. Poczułem, że jestem gotowy. Że mogę spróbować.

Pierwszy kontakt z K2 miałem bardzo dawno temu. Widziałem tę ścianę, gdy zjeżdżałem z Broad Peaku. Już tamten zjazd był czymś bardzo trudnym. Jechałem, przyglądałem się i powtarzałem w myślach: "Ktoś to kiedyś zrobi. To może się udać". Byłem jednak bardzo daleki od dopuszczenia do siebie myśli, że tym kimś będę ja. Musiałem do tego dojrzeć. Zawsze staram się obierać racjonalne cele. I bezpieczne, czyli zawsze muszę mieć wpływ na to, co dzieje się wokół mnie.

ZOBACZ WIDEO: Rafał Kot krytycznie o szkoleniu młodych skoczków. "Przepaść sprzętowa jest ogromna. Nie ma zaplecza"
Pewnie często słyszysz takie pytania: Po co? Dlaczego?

Pasja. Chęć ciągłej eksploracji. W górach spędzam mnóstwo czasu, zawsze szukałem tam przeróżnych wyzwań. To nie jest tak, że dawno temu postanowiłem: pewnego dnia zjadę na nartach z K2. Zaprowadziła mnie tam konsekwencja, upór w tym, czym się zajmowałem i zajmuję. Ja w tym żyję, to mój świat. Dzięki temu to wszystko stało się dla mnie bardziej przyjazne, łagodne. Po prostu ludzkie.

Nigdy sobie nie mówię, że chcę koniecznie zrobić coś szalonego, ryzykownego. Nie rzucam się na to. Cel zawsze przychodzi sam. Jest naturalnym efektem przygotowań i posiadanych umiejętności. Sprowadza się to choćby do tego, że z wielkimi górami, z trudnymi warunkami w jakimś zakresie się oswoiłem. Czuję się tam naturalnie. W końcu zyskałem przekonanie, że można tam przekraczać bariery. Że mogę tam działać. Poza tym eksploracja, odkrywanie nowych miejsc jest szalenie pociągające.
Andrzej Bargiel podczas jednej z wypraw w Himalaje. Andrzej Bargiel podczas jednej z wypraw w Himalaje.
A strach? Czujesz strach?

Strach jest bardzo ważny. Właśnie on powstrzymuje nas przed robieniem szaleństw. Gdy się czegoś boję, po prostu tego nie robię. Bo to oznacza, że czegoś nie znam wystarczająco dobrze, nie czuję sytuacji, tracę kontrolę nad wydarzeniami, a na to nie mogę sobie pozwolić. Dopiero gdy przejdę cały proces przygotowawczy, gdy czuję się komfortowo w otoczeniu, strach znika. Dopóki jest, nie podejmuję się takich wyzwań.

Twoja granica strachu jest jednak bardzo przesunięta.

To tak nie działa. Rozumiem to zupełnie inaczej: jako proces. Jako coś, co musisz poznać. Porównuję to do samochodu rajdowego, do którego wsiadasz pierwszy raz w życiu. Siedzisz w nim, próbujesz jechać, ale nie szarżujesz, bo zaraz możesz się rozbić. Ale jak wsiadasz do takiego auta, mając już 20-letnie doświadczenie, masz zupełnie inną świadomość. Wiesz, w którym momencie możesz pojechać szybciej, kiedy musisz maksymalnie zwolnić. Wiesz, jak się ten samochód zachowa.

Ale w twojej branży nie wszystko możesz przewidzieć.

OK, ale myśląc w ten sposób, nie jesteś w stanie przewidzieć wszystkiego też w normalnym, codziennym życiu. Poznałem kiedyś Davo Karnicara. To człowiek, który jako pierwszy zjechał na nartach z Everestu. Dokonał niesamowitej rzeczy, a zginął w zeszłym roku, ścinając drzewo koło domu. Takich sytuacji jest mnóstwo. Nigdy nie masz stuprocentowej pewności, że akurat tobie się nic podobnego nie przydarzy.

W swojej pasji minimalizuję ryzyko. Nie akceptuję go. Możesz czasem sobie na to pozwolić, ale musisz mieć potężne doświadczenie i wiedzę, by na przykład na bazie znaków, które daje ci przyroda, podejmować decyzje.

Jak cienka - albo jak wyraźna - jest granica dzieląca ambicję i rozsądek?

Kluczem jest dystans do tego, co robisz. I to dystans już na samym starcie. Że nie jest to najważniejsza rzecz na świecie. Że z perspektywy świata, z perspektywy twojego życia nie ma absolutnie żadnego znaczenia, czy na tę górę wszedłeś i zjechałeś, czy jednak ci się to nie udało. Że to tylko pasja i marzenie, a twoje życie jest największą wartością. To mi pozwala podchodzić do wyzwań bez chorych ambicji i presji. Dzięki temu potrafię się zatrzymać.

Nigdy nie miałeś momentu, w którym przekroczyłeś granicę?

Tu, niżej - w Alpach, Tatrach - podejmujemy czasem większe ryzyko. Robi się to, by się rozwijać. Wiesz, że w pogotowiu czeka śmigłowiec, że są koledzy, którzy ci pomogą. Jeździsz szybko, skaczesz… Bez tego ryzyka, szukania limitów, się nie rozwiniesz.

Dam ci prosty przykład: jest coś takiego jak freeride. Czyli jazda pozatrasowa. Spada metr śniegu, bierzesz narty, łopatę, sondy, zakładasz plecak lawinowy z poduszką i jeździsz. Podejmujesz ryzyko, bo wiesz, że nawet jeśli coś się stanie, to cię "wypluje", poza tym nadejdzie pomoc. A tam, w Himalajach, gdybyś się na takie coś zdecydował i zeszłaby lawina, to koniec. Lecisz 10 kilometrów w dół. Po prostu tam nie możesz sobie na to pozwolić. Musisz czekać na odpowiednie warunki, szukać właściwych momentów. Do tego stopnia, że wyczekujesz idealnej godziny, w której musisz się przemieścić w konkretnym segmencie. W zależności od temperatury, wiatru, nasłonecznienia, czasu od ostatnich opadów… Tych składowych jest wiele więcej. A czasem, gdy nie ma innej opcji, musisz umieć odpuścić.

Po prostu staram się sobie wyobrazić sytuację: przygotowujesz się do wyprawy przez wiele miesięcy, zbierasz ekipę, grube tysiące złotych, lecisz w Himalaje. I w pewnym momencie musi zapaść decyzja: odpuszczamy. Jak w lecie 2019 roku, gdy zrezygnowałeś ze zjazdu z Everestu.

W mojej karierze kluczem było stworzenie systemu, w którym organizujemy wielkie wydarzenie. Jest sztab ludzi odpowiedzialnych za marketing, który zapewnia czytelnikom w relacjach możliwość zobaczenia tych miejsc. Pozwala mieć Himalaje na wyciągnięcie ręki. Ja w tym czasie skupiam się tylko na sporcie.

Taki układ jest zdrowy, bo ewentualny sukces bądź porażka nie ma nic wspólnego z tym, czy ostatecznie uda mi się bądź nie uda zjechać. Ucieczka od tego mechanizmu była jednocześnie ucieczką od potencjalnie złych rzeczy. Od przekraczania granic, których normalnie tam przekroczyć nie masz prawa. Łamanie tych zasad prowadzi do tragedii.

Wiele razy zdarzyło ci się znaleźć w górach w dramatycznej sytuacji?

Paradoksalnie raz zdarzyło mi się zgubić na Kasprowym. Byłem bardzo młody, nadeszła śnieżyca. Ogłoszono piąty stopień zagrożenia lawinowego. Piąty stopień był wówczas najwyższym, oznaczał zagrożenie dla okolicznych wiosek. Dziś skala ma tylko cztery stopnie. Wieczorami pomagałem bratu remontować mieszkanie. Wyszedłem z domu, minus 20, potężny wiatr, w ogóle nie było widać drogi. Dwa metry za sobą nie widziałeś już swojego śladu. Okazało się, że jeśli pod odpowiednim kątem przejdziesz przez Przełęcz pod Zakosy, która oddziela Goryczkowy od Kasprowego, jesteś w stanie przejść na drugą stronę grani. Wylądowałem więc tam, zupełnie nie wiedząc, że tam jestem. Mój brat był już wtedy ratownikiem TOPR. Znałem to środowisko. Na centrali było 40 osób i naczelnik zakazał wyjścia do akcji, bo były tak trudne warunki. To tylko pokazuje, jak nieprzewidywalne potrafią być góry. Znałem przecież to miejsce, a i tak wpadłem tam w spore problemy.

Na szczęście po namowach kierowca ratraka wyjechał na trawers Kasprowego i dostrzegłem w oddali błyski reflektora. Na dodatek naprzeciw wyszli mi koledzy skialpiniści, którzy spali na Kasprowym. Przemarznięty, ale cały i zdrowy, dotarłem do górnej stacji, a następnego dnia o poranku ogłoszono piąty stopień zagrożenia lawinowego.

Pod lawiną znalazłeś się w 2006 roku.

To były mistrzostwa świata w skialpinizmie. Przedostatnie podejście, duża temperatura. Śmigłowiec uruchomił całe zbocze, nawis. Mokry śnieg zaczął się kotłować. To nic przyjemnego. Odcina cię, a ty się z tym po prostu godzisz, bo nie masz innego wyjścia. Gdy śnieg jest mokry, ciśnienie w lawinie jest tak potężne, że wszystko ci rozrywa, ściska. Musiałem się z tym oswoić. Czasem musisz wywołać lawinę, by móc zjechać jakimś zboczem. Innym razem akceptujesz, że lawina schodzi, ale ty jedziesz od niej szybciej, bo to lawina puchowa, nie ma szans cię dogonić. Najtrudniejsza sytuacja jest w momencie, gdy ktoś zrzuci na ciebie tę lawinę, a ty nie jesteś na to przygotowany.

O czym się myśli w takich chwilach? Przed oczami przelatuje całe życie?

Świadomie godzisz się ze śmiercią. Odpływasz. Poddajesz się temu, nie masz możliwości z tym walczyć. Nikomu tego nie życzę. To straszne uczucie. Dodatkowo jeśli odcina ci powietrze na tak potężnym zmęczeniu, jest cholernie trudno. Nie jest tak, że gdy już cię przysypie, to jesteś w stanie sobie zrobić przestrzeń, odkopać się. Nie ruszysz nawet małym palcem. Miałem szczęście, że przytrafiło mi się to podczas zawodów. Wówczas wokół jest mnóstwo ratowników, psów, śmigłowców. Każdy zawodnik jest też wyposażony w sondy, plecak lawinowy. Szybko mnie zlokalizowano, byłem pod śniegiem półtorej minuty.

Dla ciebie tych kilkadziesiąt sekund trwało zapewne wiele dłużej.

Na sam koniec odcięło mi prąd. Nie miałem czym oddychać, więc zacząłem tracić przytomność. Całe szczęście, że odnaleziono mnie tak szybko.

Na kolejnej stronie przeczytasz między innymi o dramatycznych akcjach ratunkowych w TOPR z udziałem Andrzeja Bargiela, ludzkiej głupocie w górach oraz "szaleństwie" jego kolegi - płetwonurka jaskiniowego.

Czytaj też: 
Legia Warszawa - Cracovia. Gospodarze wygrywają i są bliżej tytułu mistrzowskiego
SSC Napoli stłamsiło i pokonało Torino FC. Widoczny Arkadiusz Milik, pełna partia Piotra Zielińskiego

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×