Newspix / GIXTER / Na zdjęciu: Anna Czerwińska

"Wchodzę na Everest i mam ciemno przed oczami". 20 lat temu Anna Czerwińska zdobyła najwyższą górę świata

KG

Anna Czerwińska próbowała cztery razy. W decydującym momencie spadła na nią tragedia, a zejście z Mount Everestu zamieniło się w dramatyczną walkę o życie jej i partnera.

Anna Czerwińska była drugą - po Wandzie Rutkiewicz - Polką, której udało się wejść na najwyższy wierzchołek świata. W bazie dowiedziała się, że jest najstarszą kobietą, która tego dokonała. Zamknęła również projekt Korony Ziemi - udało jej się zdobyć najwyższe góry wszystkich kontynentów. Opowieści himalaistki wysłuchał Dominik Szczepański, współautor "Spod zamarzniętych powiek" - biografii Adama Bieleckiego i autor "Czapkinsa. Historii Tomka Mackiewicza".

Mysza

- Witek, co się dzieje z Myszą? - pytam mojego współpracownika w Polsce przez telefon satelitarny. Jest połowa maja 2000 r. Zieleń Tengboche kuje w oczy, gdzieś w dole huczą wody Dudh Kosi i Imja Kholi. Zeszliśmy odpocząć przed ostateczną rozgrywką z Everestem. Wioska leży poniżej 4000 m, w końcu można normalnie oddychać. Dookoła pełno historii - tędy przechodziło wiele ważnych wypraw, a w okolicznym klasztorze na mnicha kształcił się pierwszy zdobywca Everestu Tenzing Norgay.

Wszystko już przygotowane, wystarczy porządnie się wyspać, wrócić do bazy i zaatakować najwyższy szczyt Ziemi. Dla mnie to już czwarty raz - trzykrotnie próbowałam od północy, od Tybetu, ale bez skutku. Tym razem wydaje się jednak, że góra jest do wzięcia. Jedynie Everestu brakuje mi do zamknięcia projektu Korony Ziemi - na pozostałe najwyższe szczyty innych kontynentów już weszłam.

ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Ministerstwo Zdrowia opublikowało specjalny film
 

Martwi mnie tylko to, że Mysza nie odbiera telefonu. Ma 86 lat, jest zdrowa, na ile człowiek w tym wieku może czuć się dobrze. Główka pracuje do czwartego miejsca po przecinku. Owszem, ostatnio przestała chodzić na zakupy, trochę się zasiedziała, ale na nic nie choruje. Przez ostatni rok spałam na karimacie pod jej łóżkiem na wypadek, gdyby w nocy czegoś potrzebowała. Gdy zadzwoniłam do sąsiadki, powiedziała, że Mysza trafiła do szpitala na jakieś badania. Niczego więcej się od niej nie dowiedziałam. Żadnych badań przecież nie planowałyśmy, dziwne.

- Witek, co z Myszą? - pytam raz jeszcze.
- Mysza umarła – słyszę odpowiedź, a świat wyjeżdża mi spod nóg.

Prędzej bym się spodziewała, że Everest się przewróci niż że mama umrze. Była najważniejszą osobą w moim życiu. Nigdy nie zabraniała mi jeździć w góry, zawsze mnie w tym wspierała, w żadnym facecie nie znalazłam tyle oparcia, ile w niej. Była w domu, gdy pakowaliśmy się na wyprawy, znała moich przyjaciół, całą śmietankę Złotej Ery polskiego himalaizmu. Gdy powiedziałam, że zaczynam zbierać szczyty Korony Ziemi, zrobiła specjalną kartkę, na której odznaczała kolejne góry. Przed miesiącem żegnała mnie nad ranem, gdy wsiadałam do taksówki. Otworzyła jedno oko i powiedziała, żebym już jechała i weszła w końcu na Everest.

Przy herbacie obmyśliłam plan: założę kask i skoczę z moreny. Poobijam się i wtedy nie będzie wyjścia, helikopter przyleci i zabierze mnie do Lukli, a stamtąd już blisko do Katmandu, skąd złapię samolot do Polski. W innym przypadku będę musiała iść kilka dni.

- Nie bądź idiotką, mamie już nie pomożesz, a sobie zrobisz krzywdę - mówi Saeed, jeden z członków naszej ekipy, gdy słyszy o moich planach.

Wspinamy się na Everest na jednym pozwoleniu. Urodził się w Iranie, ale od lat mieszka w Stanach Zjednoczonych. Swoje wejście chce zadedykować przyjaźni między tymi krajami. Gdy usłyszał o śmierci mojej matki, zaopiekował się mną. Pokazał mi zdjęcia swojej rodziny, opowiedział o dzieciach.

Trochę się uspokajam i zaraz czuję narastający gniew. Nie dość, że Everest nie wpuścił mnie tyle razy, to jeszcze teraz zabrał mi matkę. Co za cholera! Dzwonię do dziennikarki Moniki Rogozińskiej, której relacjonuję wyprawę. - Stwierdziłam - mówię - że trzeba dokończyć sprawę, pojutrze wychodzę z bazy i spróbuję wejść na szczyt.

W głowie mam ostatnie słowa matki. Boję się tylko, że środowisko nie zrozumie mojej decyzji.

Pogrzeb na Evereście

Sezon w pełni, Everest znów oblężony. W bazie z 500 osób. O tragedii z 1996 r., gdy spod szczytu nie wróciło 12 osób, wydaje się, że już nikt nie pamięta. Owszem, przez pierwsze dwa, trzy lata było mniej prób wejść - ludzie zastanawiali się, czy na pewno jest tu bezpieczne, skoro giną klienci renomowanych agencji wspinaczkowych, ale nic nie jest mocniejsze od magii Everestu. Nawet strach o własne życie.

Ta góra udzielała mi lekcji w trzech ostatnich latach, gdy próbowałam zdobyć ją od mniej popularnej, tybetańskiej strony. Najpierw byliśmy za słabo przygotowani, za drugim razem wyjechałam z bazy zbyt szybko, bo w chwili, gdy dopiero nadchodziły dni dobrej pogody. Za trzecim - zabrano mój tlen dla ratowania umierającego klienta, a z naszej czwórki przeżyła tylko dwójka.

CZYTAJ TAKŻE Alpinizm. 28 lat od śmierci Wandy Rutkiewicz. Była pierwszą Polką na Mount Everest

Jednym z nas był wówczas pewien mieszkający w Chamonix Anglik. Na zejściu źle się poczuł. Towarzyszący mu Szerpa jakimś cudem sprowadził go do namiotu, a potem zaczął podawać tlen. Anglik wykorzystał swoje butle, potem Szerpy, a następnie podano mu mój tlen. Wszystkie trzy butle, które kupiłam na atak szczytowy. Rano Szerpa założył Anglikowi raki, próbowali schodzić, ale Europejczyk w końcu usiadł i umarł. Jego ciało zostało przesunięte o 100 metrów od linii poręczówki zabezpieczającej zbocze. Tak się chowa ludzi na Evereście.

Tego samego dnia, o 16 po południu, w obozie na wysokości 7000 m spotkałam Australijczyka, który ruszył w górę.
- Roger, gdzie ty idziesz? - spytałam.
- Do obozu II, na 7700 m.
- Nie dojdziesz, za daleko, za zimno, za późno – próbowałam go przekonać.
- Spokojnie Ana, poradzę sobie.

O poranku wypatrzyliśmy go przez teleobiektyw. Zamarzł wpięty do liny poręczowej.
Uznałam, że już nie będę się wspinała od północy, bo Everest i mnie zabije. Uzbierałam pieniądze i pojechałam na droższą nepalską stronę góry. Za wszystko płaciłam sama.

Cebulowy zapach

Jedną z największych przeszkód w drodze na szczyt jest lodospad Icefall. Tysiącmetrowa kaskada lodu, który ciągle się porusza. Czasami się osunie, ciągle pęka i zmienia swój kształt. Codziennie patrolują go Szerpowie ze specjalnego zespołu. Nazywamy ich "icefall doctors", lodowymi doktorami. Sprawdzają, czy drabinki łączące krawędzie rozległych szczelin dalej tam są, czy lód ich nie zabrał, połykając przy okazji liny i śruby.

Icefall jest upiorny. Trzeba przechodzić pod lodowymi szafami wielkości pięciopiętrowego domu. Gdy coś drgnie, to cię nie ma. Szerpie pokonanie lodospadu zajmuje 3-4 godziny, mnie raczej około sześciu. Staram się wychodzić wcześnie, na ogół ruszam o czwartej rano. Dwie godziny później pierwsze promienie słońca opierają się o Pumori; mijają dwie kolejne - lodospad lśni w słońcu, zaczyna się topić i raz po raz wstrząsają nim suche pęknięcia. Trzeszczy również w nocy, gdy woda w szczelinach zamarza, a tężejący lód rozsadza megabryły od środka. Nie ma więc dobrej pory, by ruszyć na lodospad.

Zwłaszcza, gdy idzie się samej, bo towarzyszący Szerpa akurat jest gdzie indziej. Opracowałam bardzo ciekawą metodę pokonywania dziewięciometrowych drabin pełniących rolę kładek nad szczelinami. Na butach mamy raki, więc marsz po drabinie rozwieszonej nad przepaścią jest trudny. Ludzie patrzą na mnie z drwiną, gdy klękam i pokonuję metalową kładkę na kolanach. Nie przejmuję się nimi. Po pierwsze, na czworakach nie muszę się martwić, że rak ugrzęźnie mi między szczeblami drabiny. Po drugie, racjonalizuję sobie, że jeśli nawet polecę, to trzymając się drabiny. I jakoś sobie poradzę. Jestem pionierką w raczkowaniu nad szczelinami. W dodatku robię to sama, bez Szerpy, dźwigając 20-kilogramowy plecak.

Z lodospadu wychodzę na wysokość 6000 m. Tu leży Kocioł Zachodni, Western Cwm, Dolina Ciszy - bezwietrzna przestrzeń zawieszona między ramionami Everestu, Lhotse i Nuptse. W labiryncie bezkresnych szczelin odnajduję dobrze wydeptaną ścieżkę. Pół kilometra wyżej stoi obóz II, dom Szerpów, którym nie chce się co parę dni ryzykować życia na lodospadzie.

Kilometr wyżej założyliśmy z moim osobistym Szerpą Pasangiem, 23-letni posiadaczem złotego zęba, obóz trzeci. To tam pierwszy raz zapoznałam się z tlenem z butli. Mam go zamiar użyć, ponieważ inaczej nie czułabym się na siłach wejść i zejść ze szczytu najwyższej góry świata. Im wyżej, tym gorzej nam się oddycha, a w dodatku na Everest wspina się wiele osób, dlatego czasami trzeba poczekać na swoją kolej w pokonywaniu następnego odcinka góry. Wejścia bez tlenu są tu do dziś rzadkością. Dla wielu jest po prostu za wysoko, dla prawie wszystkich - zbyt daleko.

Butla waży 3,5 kg i przy niewielkim przepływie tlenu wystarcza na siedem godzin. Ja ustawiłam 2,5 litra na minutę – to niewiele więcej niż sugerowana ilość wspomagająca wspinaczy podczas snu. Szerpowie nauczyli mnie, jak bezpiecznie łączyć reduktor z butlą. Pokazali również, jak wymienić butlę. W sumie mamy ich pięć - kupiłam dwie dla siebie, dwie dla Pasanga, piąta jest w zapasie.

CZYTAJ TAKŻE Koronawirus pokrzyżuje plany polskim himalaistom? Mieli za kilka miesięcy atakować K2, na razie muszą czekać

Powoli zasypiam, gdy czuję cebulowy zapach etanotiolu, związku dodawanego do bezwonnego butanu. Wyskakuję z namiotu, zakładam raki i podążam za smrodem aż do namiotu Jeffa. Kanadyjczyk śpi, a z jego kuchenki wydobywa się gaz. Postawił menażkę ze śniegiem na palniku, woda zgasiła płomień, a Jeff zasnął. Butan jest cięższy od powietrza i zbiera się nisko w namiocie, a wtedy leżący człowiek łatwo może ulec zatruciu. Zakręciłam szybko gaz i ledwo dobudziłam Kanadyjczyka. W nocy krzyczał, że się dusi i umiera. Poszłam więc do sąsiedniego namiotu i przyprowadziłam lekarza.

Rankiem 20 maja Jeff szybko się spakował i ruszył w dół, popatrzyłam za nim i skierowałam się w kierunku Przełęczy Południowej. Szło mi się dobrze. Po drodze uczyłam się korzystać z tlenu. Minęłam Yellow Band, czyli Żółtą Wstęgę, która w zasadzie jest żółtobrązowym skalnym uskokiem.

Idę wyżej, przekraczam Ostrogę Genewczyków, skalne żebro, za którym otwiera się droga na Przełęcz Południową. Jestem prawie na 8000 m. Wzrokiem szukam szczytu, ale nie mogę go dostrzec. Pogoda się psuje, widoczność spada do kilkuset metrów. Jest płasko. Przełęcz Południowa przypomina olbrzymie boisko piłkarskie. Z jednej strony Nepal, z drugiej Tybet, między nimi przesmyk stanowiący idealny korytarz dla wiatrów. W tym miejscu wiecznego przeciągu wystarczy niewielka zmiana temperatur i podmuchy potrafią rozpędzić się w mgnieniu oka powyżej setki. Teraz biją we mnie bez litości, utrudniają kolejne kroki, w końcu przyklękam i dalej brnę na kolanach, na czworakach zbliżając się do namiotów.

NA DRUGIEJ STRONIE DOWIECIE SIĘ, CO SIĘ STAŁO Z SAEEDEM, "SZCZĘŚLIWYM" UPADKU I MOCNYCH WRAŻENIACH Z WEJŚCIA NA MOUNT EVEREST

[nextpage]


Dostaję herbatę, Szerpowie szybko rozbijają dla mnie namiot. Nie jest łatwo, na przełęczy niewiele jest śniegu, wszystko zabrały huraganowe wiatry. Po chwili pojawia się Saeed. W namiocie jesteśmy razem, wkrótce dochodzi Bill, którego dziadek był Polakiem. Bill potrafi powiedzieć w moim języku jedno słowo, a jest nim "dobranoc". Nie możemy stopić śniegu na herbatę, bo nie zabraliśmy ze sobą maszynek. Przeklinam się za to w duchu, a Szerpowie mówią, że z ich kuchenką jest jakiś problem. W namiocie ciasnota, ledwo mieścimy się w trójkę z całym sprzętem, czuję, że jestem wpychana na omiataną zimnym wiatrem ścianę.

Jest godzina 23. Pojawiają się Szerpowie i stanowczo oświadczają, że czas na nas - idziemy atakować szczyt. Wychylam się na zewnątrz, wiatr wwiewa śnieg do środka, kulimy się z zimna. Wieje jak cholera.

- Saeed - zwracam się do towarzysza. - Wiem, że to nie jest zdrowe tkwić na 8000 m, ale mamy dobrą aklimatyzację, mamy też trochę zapasowego tlenu, możemy się nim wspomóc i tu poczekać. Jeśli dziś ruszymy do góry, to nie wejdziemy, nie w takiej wichurze. Jutro nie będziemy mieli sił na kolejną próbę.

Irańczyk waży moje słowa, zastanawia się, w końcu kiwa głową. Tego wieczora w górę razem z trzema Szerpami wyrusza inny uczestnik naszej wyprawy, Hiszpan Carlos Soria. Parę godzin później są z powrotem. Podobnie jak wielu innych wspinaczy, którzy zgodzili się na sugestię Szerpów. Wszyscy zawrócili. To dodało nam otuchy - podjęliśmy dobrą decyzję.

Długo rozmawiamy z Saeedem i ustalamy, że jeśli nie uda nam się ruszyć kolejnego dnia do godz. 23, to wracamy bez względu na wszystko, nawet piękną pogodę.

Dziesięć minut na szczycie

Rankiem cud! Jeszcze raz sprawdzamy plecaki i okazuje się, że jednak oboje zabraliśmy maszynki. Cały dzień topimy śnieg, dużo pijemy, jemy rybki w oleju, które zawsze zabieram ze sobą w góry. Zachodzi słońce. Dalej wieje, zbieram resztki odwagi i wystawiam głowę. Śnieg omiata mi twarz, wdziera się do namiotu, ledwo widzę, ale dzielnie wpatruję się w śnieżycę i po chwili dostrzegam, że przez białe tumany przedziera się blask gwiazd. W końcu pojawiają się Szerpowie. Przynoszą nam zupę.

- Ana, chcesz dziś atakować szczyt? - pytają delikatnie.
- Tak! - prawie krzyczę z ekscytacji.

Sprawdzamy plecaki, zakładamy raki, wciąż mocno wieje, a wiatr obniża odczuwalną temperaturę poniżej minus 40 stopni. Zabieram dwie butle z tlenem, Pasang bierze kolejne dwie. Carlos Soria rusza w górę, ale po godzinie zawraca. Bill, który spał z nami, również szybko się wycofuje, bo zamarzł mu reduktor.

CZYTAJ TAKŻE Czy Denis Urubko wróci jeszcze na K2 z Polakami? "Nie popełnię już tego błędu"

Zakładam maskę i ruszam. Daleko przede mną widzę rząd światełek. W końcu wiatr ustaje. Noc jest piękna, księżyc rozjaśnia mi drogę. Zmieniam wyczerpującą się baterię w czołówce w obawie, że któraś ze skalnych formacji może zasłonić światło księżyca. Odginam kabelki, wkładam dużą prostokątną baterię, zaginam kabelki, nakładam pokrywkę, wszystko z ogromną precyzją, nie wiadomo jak możliwą dla drętwiejących z każdą sekundą palców. Snop światła rozświetla nieprzyjazne odludzie i dodaje mi otuchy.

Jest piąta rano. Pojawia się pierwsze światło dnia. Jestem na Balkonie (8400 m), jak nazywamy ten wypłaszczający się fragment grani Everestu. Idę sama. Pasang oraz Saeed i towarzyszący mu Szerpa Tsang Dorje są w tyle. Z odległości 20 km widzę potężny masyw Makalu i przez chwilę pozostaję pod jego wrażeniem. Obiecuję sobie, że kiedyś spróbuję tam wejść.

Pierwszy ostrzejszy podmuch czuję, gdy wchodzę na Wierzchołek Południowy. Jest 8:30. Kończy mi się tlen. Butla, z której korzystam, jest prawie pusta, choć powinna być jeszcze w połowie pełna. Któryś z Szerpów musiał korzystać z niej w nocy. Co mam robić? Mogę ustalić przepływ na poziom pół litra na minutę. To absolutne minimum, poprawi mi nieco komfort psychiczny, ale ciało prawie tego nie poczuje. Analizuję sytuację. Normalnie bym zawróciła, bo obiecałam mamie, że zawsze w górach będę minimalizować ryzyko. Gdyby Mysza żyła, tobym zawróciła, ale jej już nie ma.

Po raz pierwszy czuję, że życie należy tylko do mnie i jeśli coś się stanie, to przynajmniej mama nie będzie po mnie płakać. Maska i gogle izolują mnie od świata. Słyszę tylko szum tlenu, jego miarowy przepływ, i cichutkie pykanie zaworków maski. Już nie wiem, czy ja naprawdę tam jestem, czy to wszystko mi się tylko śni. Nagle dociera do mnie głos mojej mamy: "Anulek, to jest tylko 100 metrów. Idź do góry. Nikt inny nie mówi do mnie "Anulek", tylko Mysza. To zwiększa moją determinację.

Ruszam, podążając śladem trójki w pomarańczowych kombinezonach. Tlenu jest niewiele, ale wspinam się, docieram do Uskoku Hillary'ego, ostatniej przeszkody przed wierzchołkiem. Z jednej strony skała, z drugiej lodowe nawisy, w środku - coś w rodzaju komina. Wypina mi się rak. Siłuję się z nim chwilę, patrząc na trzy kilometry powietrza między nogami. Uskok nie jest trudny, pokonuję go bez problemów i wznoszę się, spoglądając na olbrzymie nawisy wywieszone nad ścianą Kangshung, wschodnią stroną Everestu.

Co chwila spoglądam na sylwetki przede mną. Przystają, ale nie siadają, niech oni, do jasnej cholery, w końcu usiądą, wtedy będę wiedziała, gdzie jest szczyt. Odwracam się, ale nikogo nie widzę za sobą. Goni mnie mgła, widzę też wirujące, wilgotne płatki śniegu. Pogoda się załamuje. W końcu wspinacze przede mną siadają! Prawie nie mam już tlenu, ale przyspieszam. Stawiam ostatnie kroki, z wysiłku ciemno mi się robi przed oczami, klękam. Czuję poklepywanie, ktoś mi gratuluje, mówi, że jestem dzielną dziewczyną, ktoś inny przez radio informuje bazę, że "jakaś Polka weszła na szczyt".

Po chwili odzyskuję wzrok. Jest godz. 10. Ludzie, w końcu jacyś ludzie! Okazuje się, że to trzech wspinaczy z Andaluzji. Tak bardzo doskwierała mi dotąd samotność. Zakręcam reduktor. Hiszpanie dziwią się, bo na ogół ludzie na szczycie ustawiają przepływ tlenu na większy, ale mnie na to nie stać. Wyciągam mój stary aparat, modląc się, by taśma nie strzeliła. Hiszpanie robią mi zdjęcia, film na szczęście się nie zacina. Spotkana trójka rusza w dół. Daję sobie na szczycie dziesięć minut. Niczego jednak nie widać, pogoda psuje się z każdą chwilą. Wysokościomierz pokazuje 9000 metrów. O 150 za dużo. Urządzenie się myli, bo to barometr - tak właśnie reaguje na spadek ciśnienia.

Jestem na szczycie. Mam swoją Koronę Ziemi.

"Ana, to koniec"

O 10:10 ruszam w dół. Spod szczytu zabieram kilka kamyczków na pamiątkę. Mam problemy z równowagą, odwracam się twarzą do stoku, schodzę tyłem. Przy Uskoku Hillary'ego spotykam Saeeda i dwóch Szerpów. Irańczyk jest bardzo zmęczony.
- Ile jeszcze do szczytu - pyta.
- Pół godziny – odpowiadam, ale gdy widzę grymas na jego twarzy, poprawiam się, że "tylko dwadzieścia minut".

Schodzę na Balkon. Nie widać już Makalu. Gdzie są ślady? Wieje coraz mocniej, widoczność spada. Nie wiem, którędy powinnam iść. Przysiadam i czekam. W końcu Saeed i Tsang Dorje wracają ze szczytu. Saeed przystaje, ale Szerpa pędzi w dół. Krzyczę jeszcze za nim, ale nie odwraca się. Pasanga nigdzie nie ma. Co się mogło stać? Zostajemy we dwójkę.

CZYTAJ TAKŻE Zimowi zdobywcy, ludzie ze stali. Rozpoznaj tych, którzy jako pierwsi zimą weszli na ośmiotysięczniki

Znajdujemy ślady. Prowadzi Saeed. Schodzi szybko, ale wkrótce zaczyna się z nim dziać coś dziwnego. Jeszcze przed chwilą zachowywał się normalnie. Zauważam, że skończył mu się tlen w butli. Ściągam mu maskę, żeby łatwiej oddychał. Robi parę kroków i siada. Wstaje i znów – przysiada. Pomagam mu przepinać się na kolejnych punktach asekuracyjnych. Jest coraz słabszy. Po chwili kładzie się na śniegu.

- Saeed, co ci jest, szybko, musimy schodzić - dopinguję go, ale Irańczyk nie ma sił. Próbuję ciągnąc go za uprząż, postawić na nogi, zmusić do wysiłku. Nie jestem jednak w stanie go podnieść.
- Ana, to koniec - szepcze.
- Saeed, słuchaj, robię ci tu w śniegu platformę. Przypinam cię do poręczówki. Zostawiam ci zapasowe rękawice. Masz tu siedzieć. Ja schodzę najszybciej, jak mogę. Sprowadzę pomoc.
- Pożegnaj ode mnie moją rodzinę - mówi Saeed. - I wybacz mi.
Jest po 14.

17 godzin bez picia

Gdzie jest Pasang? Gdzie jest Tsang Dorje? Myśli kłębią się w głowie, nogi same mnie niosą. Znów mam to poczucie nierealności. Nie do końca panuję nad ciałem. Dlaczego ja tak szybko schodzę?
Otwieram oczy. Gdzie ja jestem? Dlaczego rękawiczka zwisa mi z przegubu, zamiast ochraniać dłoń? Czy jestem w Tatrach? To Kazalnica? Próbuję złapać równowagę. Patrzę na zegarek. Jest 17. Spoglądam między nogi. Lina! No, tak! Przecież jestem na Evereście!
Powoli odzyskuję świadomość. Musiałam spaść, ale szczęśliwie byłam wpięta w linę poręczową. Żyję. Schodzę.

Teren zaczyna się wypłaszczać. Z góry sypią się kryształki lodu. To Pasang! Pytam, co z Saeedem, ale Szerpa kręci tylko głową. Po chwili widzę namioty. Mija mnie podążający w górę mężczyzna. Widzę, że niesie trzy butle z tlenem. Gdzie on idzie tak późno? Pyta, czy może mi jakoś pomóc. Namioty są już blisko. Z jednego wyłania się sylwetka Szerpy. To Tsang Dorje! Wita mnie herbatą. Piję łapczywie i wyrzucam z siebie: "Tsang! Saeed potrzebuje pomocy, został poniżej balkonu". - Nie martw się, Ana, akcja ratunkowa już jest w drodze, ściągną go.

Wchodzę do namiotu i padam ze zmęczenia. Nie ściągam raków, butów, uprzęży ani plecaka. Przypominam sobie, że nic nie piłam od 17 godzin. Jak można zrobić coś tak głupiego? Na tej wysokości musimy pić kilka litrów płynu dziennie, inaczej szybko się odwodnimy. Wypijam pół litra wody z butelki, którą miałam cały czas w kombinezonie, ściągam raki, buty i uprząż. Wchodzę do śpiwora i zasypiam.

Być jak olbrzym z "Zielonej Mili"

Budzą mnie podniesione głosy i światło. Mój namiot zaczyna się poruszać.
- Wynoście się, dajcie mi spać! - krzyczę.
Słyszę głos Saeeda. Prowadzą go. Żyje. Mężczyzna, którego mijałam, okazał się Amerykaninem, wyruszającym po swoich towarzyszy, którzy pogubili się pod szczytem Everestu. Wracając, znaleźli Irańczyka, dali mu tlenu i sprowadzili.
- Ana, używaj tlenu, bo gadasz bez sensu! - usłyszałam od Saeeda.
Rano jest w lepszej formie ode mnie, tlen przywrócił mu siły. Zbieram się długo i ruszam w dół. Dwa dni później jestem w bazie. Witają mnie jako najstarszą kobietę, która zdobyła Mount Everest. Wstydzę się, mam przecież dopiero 51 lat.

Ciało mojej mamy zostało przechowane do mojego powrotu w chłodni. Nie wolno otwierać trumny w takim przypadku, ale dla mnie robią wyjątek. Wkładam do środka ulubione koraliki, buteleczkę koniaku i kartkę z Koroną Ziemi, na której odznaczała kolejne szczyty. Dopisuję: Mount Everest.

Przypominam sobie scenę z "Zielonej Mili", w której olbrzym ożywia martwą mysz. Myślę sobie, że gdybym była przy mamie w momencie jej zasłabnięcia, to moją potężną energią bym moją Myszę także ożywiła.

DOMINIK SZCZEPAŃSKI

CZYTAJ TAKŻE Koronawirus. Simone Moro: To przerażające, że oni umierają w taki sposób

CZYTAJ TAKŻE Wyprawa na Broad Peak kosztowała Denisa Urubkę ok. 100 tys. zł. Ministerstwo nie pomogło

< Przejdź na wp.pl